• RSS

środa, 25 sierpnia 2010

Ciasteczka Włóczykija


Dla kogo Włóczykij był superprzystojniakiem, ręka w górę! Ja, ja, ja! Muminki mnie nudziły, panna Migotka faktycznie miała włosy jak szczotka, wszystkie małe stwory, stworki i stworzonka mnie mało interesowały i w ogóle nie widziałam sensu ich egzystencji na ekranie mojego telewizora. Z Buką nigdy nie wiedziałam o co chodzi. Ani mnie ona nie przerażała, ani jakaś kultowa, po prostu robiła niebo granatowe i tyle. Dwóch bohaterów lubiłam. Małą Mi, bo była wredna i wszystko psuła i Włóczykija. Ach! Włóczykij... To była moja dziecięca muminkowa miłość o siódmej wieczorem. Wtedy jeszcze nie było Cartoon Network (no dobra, był, ale po angielsku, a ja w tym języku potrafiłam wtedy powiedzieć łan tu mader snejk) i nie było nagrywarek, filmów DVD. Jak chciałam sobie pooglądać tajemniczego, niezależnego singla, co się włóczy tu, tam i siam, musiałam ślęczeć przed telewizorem przed wiadomościami i liczyć na to, że a nuż się dziś pojawi. A nie pojawiał się, spryciula, tak często. Bo generalnie miał wszystkich gdzieś, kapelusz na oczy i znikam sobie jak mnie nie widzicie. I przez bite pół godziny gapiłam się na żółto-niebiesko-różowe duże kluskowate stworki, tylko po to, żeby mi facet w żółtym szaliku gdzieś mignął pod koniec!
Ale w ogóle Włóczykij - co za śmieszna nazwa. Włóczy kijem po świecie?
(grafika od kalinowej)

Więc i ja się włóczykiję. Sierpniowy tour rozpoczęty wczorajszymi Katowicami, jutro jadę dalej. Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, czeka na mnie Basia w Dublinie. Już nie mogę się doczekać. Wakacje, jak u Allena, w doborowym towarzystwie. A potem... Potem Londyn. Wymarzony sobie trzy lata temu. Będę mieszkać tuż przy Hide Parku, tuż przy Victoria&Albert Museum, Muzeum Historii Naturalnej, Muzeum Nauki, Harrodsie, i... Instytucie Polskim. O. Właśnie znalazłam na mapie. Jestem wniebowzięta. Jutro będę w siódmym niebie. Dosłownie. Podróż będzie bezchmurna, bo ponad białą chmurzastą watą. Zaopatrzona w mapy, dwa przewodniki, legitymacje studencką - ruszam! 12 dni z easy english.



Przepis, jak na podróżnika przystało, z Kuchni Arabskiej, z serii Podróże Kulinarne. Aha, ciasto jest bardzo mało nadające się do wycinania z niego foremkami - ja swoje włóczykije musiałam trochę bardziej podsypać mąką zmieszaną z cukrem pudrem, żeby zechciały się trzymać razem przy wycinaniu. Zrobiłam parę foremką, a resztę ciasteczek już według przepisu, krążki. Szaliki zrobiłam z roztopionej białej czekolady. Ciasteczka są bardzo kruche - tak kruche, że niektóre Włóczykije straciły z wrażenia głowy przy przenoszeniu ich z blachy na talerzyk. (A żeby nie było, foremka też jest z podróży :) Z Helsinek, ze sklepu wyglądającego jak siedziba fan clubu Muminków).


Składniki:
  • 200 g masła, w temperaturze pokojowej i posiekanego
  • 2 łyżeczki startej skórki limonki
  • 1/3 szklanki cukru pudru  (75 g)
  • pół łyżeczki cynamonu
  • pół łyżeczki zmielonego imbiru
  • 2 łyżeczki soku z limonki
  • 2 łyżki maku
  • 1 i 3/4 szklanki mąki (260 g)
  • do dekoracji: orzechy, czekolada ciemna i biała
[Listonic]


Przygotowanie:
1. Masło, skórkę limonki, cukier, cynamon i imbir dokładnie wymieszaj mikserem. Dodaj sok z limonki i mak, potem mąkę w dwóch partiach. Dobrze wymieszaj.
2. Podziel ciasto na pół i oprószonej mąka powierzchni z każdej połowy uformuj 18-centymetrowy wałek. Zawiń wałki ciasta w folię i włóż do lodówki na minimum godzinę. Gdy ciasto stwardnieje, pokrój je na plasterki. Albo - tak jak ja - powykrawaj z nich włóczykija lub każdy inny kształt, na jaki przyjdzie ci ochota.
3. Rozłóż ciasteczka na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując 1,5 cm odstępu. W środek każdego krążka wciśnij orzeszek albo kawałek czekolady. Piecz ok. 12-15 minut w temperaturze 200 stopni C. Po upieczeniu odstaw na 5 min, zdejmij z blachy i pozostaw do ostygnięcia.




Tove Jansson, Dolina Muminków w listopadzie



Nabrałam ochoty na tę książkę. Nigdy nie czytałam żadnej książki z muminkowej serii, nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, żeby po taką sięgnąć. A tu się naraz okazuje, że połowa Internetu się nią zachwyca, Włóczykij jest mądrością narodów, Mała Mi wali tekstami, które same zwalają z nóg i każą się śmiać, a Muminki są nawet pocieszne. Zaczęłam być co najmniej ciekawa. 

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Fioletowe tartaletki, fioletowe niebo, fioletowe wszystko


Tartaletki, ot takie, letnie. Z cienką warstwą kremu i mnóstwem borówek. Po fioletowych tartaletkach ma się fioletowe buzie. Opcjonalnie ręce, zależy czym się je. Tych małych tart nie polecam widelcem ani łyżeczką. Wiem, że byłoby szykowniej, ale nie zawsze musi tak być. Czasem względy praktyczne biorą górę nad trzymaniem fasonu. I wtedy bierze się tartaletkę w łapę i ma fioletową buzię.


Mam ładne niebo z okna. Po prostu. O dzisiejszym niebie nie będzie nic więcej. Wczoraj? Miałam słoneczne, ale nie różowe. Zwyczajne, sierpniowe, z ciepłym wieczorem. Jutro nie wiem gdzie mnie niebo zaskoczy i czy będzie kolorowe i czy w chmurzaste paski, może w pociągu albo może już w domu. Jadę do Katowic, tam mnie jeszcze nie było. Tylko przelotem. Ale już za dużo tego przelatywania miasta, chcę pochodzić, popatrzeć, powęszyć i podotykać.
Lubie jeździć pociągiem.


Składniki na 6-7 tartaletek:
Ciasto: 
  • 15 dag miękkiego masła 
  • 1/4 szklanki cukru 
  • 1 duże lekko ubite jajko 
  • 2 i 1/4 szklanki mąki 
  • 1/2 łyżeczki soli 
  • 2 łyżeczki startej skórki cytrynowej 
  • roztrzepane jajko do posmarowania ciasta 
  • 1 łyżka cukru do posypania 
  • otręby owsiane, pszenne lub żytnie - tyle, żeby delikatnie przykryły spód, nie za dużo
Nadzienie:
  • 1 budyń waniliowy - przygotowany według przepisu na opakowaniu
  • borówki - tyle, żeby wypełniły tartaletki, na podana ilość ciasto 2-3 koszyczki borówek amerykańskich
  • płatki kokosowe do posypania
[Listonic]



Przygotowanie:
Zrób ciasto: utrzyj masło z cukrem, dodaj jajko i wanilię, ubijaj razem, aż masa będzie puszysta. Wsyp mąkę, sól i skórkę cytrynową, wymieszaj mikserem ustawionym na najniższe obroty. Skórka jest bardzo ważna - ciasto ma dzięki niej orzeźwiający smak. Ciasto zapakuj w folię i włóż do lodówki na co najmniej 30 minut. Schłodzonym ciastem wyłóż foremki do tartaletek. Wyklej nim dokładnie dno formy. Brzegi ciasta podnieś i przyciśnij do boków formy. Rozgrzej piekarnik do 190°C. Przygotuj budyń, według przepisu na opakowaniu. Ja użyłam waniliowego, ale możecie użyć właściwie każdego, którego smak będzie wam pasował do tartaletek. Budyniu może wyjść za dużo jak na taka ilość ciasta, resztę przełóżcie do miseczki i zjedzcie. Spody trzeba delikatnie wysypać otrębami, nałożyć cienką warstwę budyniu na dno (tylko tyle, żeby owoce się przylepiły i żeby na dnie zrobiła się kremowo-budyniowa warstewka). Potem owoce i posypać płatkami kokosowymi (można wiórkami). Wstaw do piekarnika i piecz około 45 minut, do zrumienienia. Wyjmij z piekarnika i pozostaw do ostudzenia.


Halina Poświatowska, *** (nie umiem powiedzieć słowem...), Wiersze wybrane


Ładne. Ja w ogóle lubię poezję. Trzy linijki znalezione na maminym regale, z tyłu, za innymi książki. Razem z tym jednym wierszem znalezione całe mnóstwo innych, zebranych i oprawionych w duży zbiór. O miłości, przede wszystkim. A jak nie o miłości, to o zatęsknieniu. Albo o radości (po spotkaniu). I o Paryżu jest parę. I o Krakowie nawet. Lubię odłożyć zwykłą książkę i poczytać parę wersów, i zakolorować świat dookoła.

niedziela, 22 sierpnia 2010

Pierniczki puszyste jak chmurki


I ostatni już, trzeci, przepis na pierniczki. Wypatrzony na Wielkim Żarciu. Przepis oryginalny by Anek. Ciasteczka są faktycznie puszyste, jak napompowane chmurki. Według autorki można je upiec wcześniej i przechowywać w pojemniku z połówką jabłka rozcięciem do góry. Ja polecam tę opcję nie tylko przy wcześniejszych pieczeniu, ale nawet na kilka dni przed - po wyciągnięciu i powieszeniu na choince w całym domu pachniało!






Składniki:
  • 70 dag - 1 kg mąki (ja dałam 70 dag z zamiarem dosypania, gdyby było za mało - ale zupełnie wystarczyło)
  • 0,5 szkl. miodu
  • 0,5 szkl. kwaśnej śmietany (12% albo 18%)
  • 0,5 szkl. cukru 
  • 0,5 kostki margaryny
  • 2 jajka + 1 żółtko
  • 1 łyżeczka sody
  • 1 przyprawa do pierników
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • karmel (2 łyżki cukru + 2 łyżki wody)

Przygotowanie:

Miód roztopić z margaryną i połączyć z przyprawą do pierników w rondelku. Zrobić karmel (gotować składniki, aż się troszkę zrumieni), dodać do miodu. Całość ostudzić. Żółtka utrzeć z cukrem, dodać ostudzoną masę. Cały czas ucierając, dodać proszek do pieczenia, sodę, śmietanę i mąkę. Białka ubić na sztywno, dodać do ciasta. Wszystko dokładnie wymieszać i wyrównać. Owinąć w folię i zostawiamy na noc w lodówce, żeby stężało. Nazajutrz rozwałkować ciasto na grubość 2-3 mm i wycinać dowolne kształty. UWAGA! Ciasto ma tendencję do "ściągania się", więc trzeba się nastawić na lekki wysiłek przy wałkowaniu:) Układać na natłuszczonej blasze, można posmarować roztrzepanym białkiem (wtedy po upieczeniu będą się błyszczeć) i piec w 180 stopniach aż się zrumienią - ok. 11 - 13 minut. Po wystygnięciu polukrować i ozdobić.


Jeśli wsadzisz ostudzone pierniczki do metalowej puszki i dołożysz kawałek jabłka, pierniczki zrobią się mięciutkie.

Ja do dekoracji wykorzystałam lukier, kandyzowaną skórkę pomarańczową i drobny sezam. I oto, co z tego wyszło: prawdziwie świąteczny Zestaw Pierniczkowy 2007.


sobota, 21 sierpnia 2010

Krakowskie precelki. I najmniejsza fabryka cukierków na świecie


Gwoli ścisłości. W Krakowie są obwarzanki. Oczywiście, 90 procent Krakusów bez zastanowienia kupuje precle (i ja się do nich zaliczam, a jak!), nie tam żadne obwarzanki. Chociaż językowo poprawny jest obwarzanek. Bo tak: precle są w kształcie ósemki, zawijane, jak małe przegryzki, jak w Niemczech do zagrychy piwa i kiełbasy na październikowej rozpuście alkoholowej. Obwarzanki za to, to kupowane w budce na rynku krakowskie zapychacze (połowa targetu to głodni studenci, druga połowa - turyści), posypane sezamem, makiem albo solą. Z dziurką w środku. Ostatnio zwinnie manewrując pomiędzy budkami na rynku jednym okiem dostrzegłam precle pełnoziarniste, precle z serem, z kminkiem i coś, co wyglądało jakby było posypane wszystkim, czym da się posypać pieczywo - naraz. Ja jestem preclożercą starej daty (i właśnie, jeszcze jeden dowód na to, że to precle a nie obwarzanki - "obwarzankożercą" się nie mówi). A skąd nazwa obwarzanki? Bo się je obwarza (obgotowuje) przed pieczeniem. I tu dochodzimy do kolejnej przeszkody w drodze do zwycięstwa w zrozumieniu różnic w nazewnictwie pieczywa spod wawelu. Bajgle tez są wcześniej gotowane, też mają dziurkę, ale nie są poskręcane i mają inny smak.
Więc? Wystarczy zmienić nazwę obwarzanka na precel i będzie po krakowsku. Wszystko zostanie w rodzinie. Krakusy nie będą się buntować na nie taką nazwę, turyści nie będą w rozterce stojąc przed budką z... no właśnie, z czym?, zapanuje pełna zgoda i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie.



Jak już w wątku krakowskim jestem, podzielę się odkryciem. Nawet nie wiedziałam, że takie fajne miejsce mam na Gołębiej (idąc od rynku skręcić w Bracką, potem w prawo i już). Fabryka cukierków. Takich w dawnym stylu. Ooo, lubię takie rzeczy. Malutka fabryka, fabryczka prawie, za to hula jakby miała do dyspozycji co najmniej 10 razy taka powierzchnię. Przy wejściu krzesło, stoliczek, na ścianach w papierkach z kokardką lizaki, cukierki długie i krótkie: małe cukrzane pastylki i długie rulony, do których można się przyssać. A co najlepsze - dziewczyny (Aneta i Magda) na 30 metrach kwadratowych wyczyniają cuda, którymi dzielą się z innymi. W różnych znaczeniach. Dzielą się fioletowymi cukierkami z serduszkiem, które kusza na wejściu, dzielą się pokazami przygotowywania cukierków, dzielą się wreszcie w Internecie (ciuciu!). Strasznie mi się to miejsce spodobało. Magiczne takie, trochę moje, trochę nawet więcej niż trochę... Sprzed Jak to jest zrobione (odcinek o cukierkach) na Discovery przesiadłam się przed ladę na Gołębiej. Nie muszę oglądać powtórek. Codziennie mam inne i od nowa. Jestem bezczelnie zakochana w Krakowie.




A moje precelki są małe, zgrabne i powabne, dużo mniejsze od precli zwykłych, rynkowo-krakowskich. Zaraz po upieczeniu są miękkie, potem szybko twardnieją. I wtedy zamieniają się w idealne maczanki (do kawy na przykład).


Składniki:
  • 450 g mąki pszennej
  • 1 duże jajko
  • 200 g masła lub margaryny
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka pieprzu
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżka łagodnej, ale takiej o wyrazistym smaku, musztardy
  • 2 łyżki suszonego oregano
  • 1 łyżka suszonej bazylii
  • 1 łyżka mleka – w razie, gdyby ciasto było za suche
  • dodatkowo: jajko rozmącone z odrobiną mleka, mak, sezam, gruboziarnista sól
[Listonic]


Przygotowanie:
Wymieszaj mąkę z proszkiem do pieczenia, solą, pieprzem i przyprawami (oregano, bazylia). Dodaj masło i dokładnie posiekaj nożem lub łopatką. Wbij jajko, dodaj musztardę. Całość zagnieć i wyrób gładkie ciasto. Owiń je w folię spożywczą i włóż na max godzinę do lodówki. Schłodzone ciasto podziel na kawałki, uformuj cienkie wałeczki, następnie zlepiaj jeden końce, oplataj wałeczki wokół siebie i zlep z drugiej strony. Miejsce łączenia dobrze jest posmarować białkiem, wtedy precelki na pewno się nie rozlecą. Gotowe precelki ułóż na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Wstaw do piekarnika rozgrzanego do 175 stopni C na 10-15 minut. Precelki się nie rumienią. Mój patent na to, żeby jednak choć odrobinę zechciały wyglądem przypominać te krakowsko-rynkowe to termoobieg. 2-3 minuty przed końcem pieczenia przełączam na grzanie z dmuchawą.


A obok Ciuciu - rynna i poczta poetycka. Do poczty można wrzucić swoją wesołą twórczość i być może kiedyś będzie się drugim Miłoszem albo Szymborską. Chociaż Miłosz to w Warszawie.


środa, 18 sierpnia 2010

Świat zza krat, wiśniowych. I Kisiel na deser


Po moich ostatnich zachwytach nad kieleckim antykwariatem nie sadziłam, że tak wiele osób ma tego samego bzika, co ja. To znaczy, wiadomo, ludzie czytają książki (no też mi nowość), dużo, nawet bardzo dużo, ale. Ale. Że Gin może gadać o książkach w nieskończoność i sama się hamuje, żeby nie mówić za dużo, co ja próbuję robić na tym blogu, co mi mam nadzieję z powodzeniem wychodzi (tak, chcę mieć taką nadzieję, że książki ciasteczek nie zdominowały/dominują/nigdy nie zdominują), bo inaczej książki zalałyby nie tylko mój pokój, ale i część world wide web, który to kawałek jest w pewnym sensie moją własnością. Że znowu Shiral też zachwycają takie rzeczy jak równo poukładane książki na ładnych półkach, druciane szafeczki na gazety i czasopisma... Ach! Cofam się w przeszłość. Majka ma ponad 1000 książek, w tym 300 kulinarnych. Moje ciśnienie wyskoczyło z ekscytacji w kosmos. A Ula... Ula miała antykwariat. Swój, własny! Ja będę miała kiedyś swój domowy. Biblioteczka - pod przykrywką nazwy zrobię sobie książkowy raj, z przesuwaną drabinka do wspinania się po książki na najwyższych półkach, wielkim megafotelem w angielskim stylu, w który będę wskakiwać, opierać głowę na przemian na jednym albo drugim bocznym zagłówku, będę miała superprofesjonalną lampkę z regulowaną mocą, koniecznie z zimnym światłem (przy tym, które świeci "ciepło" się zasypia). I w ogóle będzie super. A książki kucharskie będą okupować kuchnię i część jadalni.


W tej tarcie zakochałam się od pierwszego wejrzenia, jak tylko ją zobaczyłam, pominęłam etap drukowania, wpinania w segregator z przepisami do wypróbowania, potem szukania gdzie to wcisnęłam, wszystko out. Pobiegłam do sklepiku po wiśnie i jest. I to jaka jest! Świetny przepis. Krucha, cudownie słodka, letnia tarta w kratkę (mam słabość do kratek, wyglądają tak fantastycznie zaściankowo). I co najlepsze - nadzienie się nie rozpaćkuje! Wiśnie trzymają się zgrabnie razem, nie wypływają, nie rozmiękczają spodu. W konsystencji przypominają coś jak bardzo gęstą konfiturę - ale tylko w konsystencji, w smaku już nie. Nie są kwaśne, ale mają swój aromat - po dodaniu wszystkich pozostałych składników do nadzienia, pozostał wiśniowy posmak, bez cierpkości. Przepis z gazety.pl, cytowany za Mają z Galerii Potraw.



Składniki:
Ciasto: 
  • 15 dag miękkiego masła 
  • 1/4 szklanki cukru 
  • 1 duże lekko ubite jajko 
  • 2 i 1/4 szklanki mąki 
  • 1/2 łyżeczki soli 
  • 2 łyżeczki startej skórki cytrynowej 
  • roztrzepane jajko do posmarowania ciasta 
  • 1 łyżka cukru do posypania 
  • otręby owsiane, pszenne lub żytnie - tyle, żeby równo pokryły spód
Nadzienie:
  • 1 łyżka masła
  • 80 dag wydrylowanych wiśni 
  • 3/4 szklanki cukru 
  • 2 łyżki zimnej wody 
  • 3 łyżki mąki ziemniaczanej 
[Listonic]


Przygotowanie:
Zrób ciasto: utrzyj masło z cukrem, dodaj jajko i wanilię, ubijaj razem, aż masa będzie puszysta. Wsyp mąkę, sól i skórkę cytrynową, wymieszaj mikserem ustawionym na najniższe obroty. Skórka jest bardzo ważna - ciasto ma dzięki niej orzeźwiający smak. Ciasto podziel na 2 części, zapakuj w folię i włóż do 
lodówki na co najmniej 30 minut. Przygotuj nadzienie: rozgrzej masło w rondlu, dodaj wiśnie i cukier, podgrzewaj, mieszając, aż cukier się rozpuści. Gotuj jeszcze kilka minut, aż wiśnie będą miękkie, ale wciąż jędrne. Dodaj mąkę rozprowadzoną w wodzie, zagotuj, mieszając, pozostaw 2 minuty na ogniu. Rondel wstaw do zimnej wody i ostudź, mieszając. Połowę ciasta przełóż do formy na tartę i wyklej nim dno formy. Brzegi ciasta podnieś i przyciśnij do boków formy. Przygotowaną formę z ciastem włóż do lodówki, a w tym czasie rozwałkuj i pokrój w paski drugą porcję ciasta. Ułóż je na blasze wyłożonej pergaminem i wstaw do lodówki. Rozgrzej piekarnik do 190°C. Wyjmij z lodówki formę z kruchym ciastem, wysyp równo otrębami tak, aby pokryły cały spód tarty, napełnij ją przygotowanym nadzieniem wiśniowym, na wierzchu ułóż kratkę ze schłodzonych pasków ciasta. Opcjonalnie posmaruj paski roztrzepanym jajkiem i posyp bardzo grubym cukrem. Wstaw do piekarnika i piecz około godziny. Gdy paski na cieście zaczną się za bardzo rumienić, przykryj formę folią aluminiową. Ciasto wyjmij z piekarnika i pozostaw na 2 godziny w temperaturze pokojowej. Dopiero potem pokrój na porcje. Zresztą zanim nie ostygnie, nie da się go pokroić. tarta się nie rozpaćkuje, nadzienie nie jest płynne. Trzeba tylko tartę zostawić do ostudzenia :)




Mariusz Urbanek, Kisiel (jeden z kisielowych aforyzmów)

Kisiel - Mariusz UrbanekTymczasem czytam Kisiela. Albo raczej o Kisielu. Autorstwa Mariusza Urbanka i... żałuję, że dopiero teraz odkrywam człowieka, który przez ponad 40 lat pisał fantastyczne felietony do Tygodnika Powszechnego, przez 40 lat był zamazywany przez cenzurę, po 89 paradoksalnie przez byłych cenzorów szanowany (przynajmniej publicznie) i wywyższany przez nich niemalże pod niebiosa. Człowiek, który do swojej żony zwracał się pieszczotliwie per kochana Krowo, był przez 8 lat posłem w sejmie, co w przypadku zaciekłego intelektualnego opozycjonisty było paradoksem samym w sobie, który wreszcie zaczął od muzyki i pod koniec życia żałował, że zamiast komponować, zajmował się "głupimi felietonami". Głupie, nie głupie, mnie się podobają. Panie Kisielu, dołącza pan do moich ulubieńców. A Ubranek? Odwalił kawał dobrej roboty, porządkując wszystkie fakty, wydarzenia, daty i miejsca i jeszcze pisząc to nie jak książkę historyczną, ale jak opowiadając jak trochę bardziej niż zwykle rozbudowaną ciekawostkę (zresztą to nie jest jego pierwsza książka o Kisielu). Seria: A to Polska właśnie jest świetnie zrobiona. Dopatrzyłam się tylko jednej literówki na 278 stron. Dużo obrazków, ładny gładki papier, dużo obrazków, bez błędów, dużo obrazków. Książka wygląda jak przewodnik po Kisielu, a nie jak ułożone chronologicznie co było najpierw-a co potem. Pasuje mi.

Nie mogę się powstrzymać - toż to perełki! Na takie właśnie, jako czytelnik, czekam zawsze. 




poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Dżem z czerwonych mirabelek i najlepszy antykwariat pod słońcem


Dżem z mirabelek wychodzi kwaśny. To jest pierwsza, naczelna zasada: nie liczcie na supersłodki dżem, jak przy truskawkach, mirabelkom na skali kwaśności raczej bliżej do wiśni niż malin. Możecie wsypać kilogram cukru, a ten dżem i tak będzie kwaskowaty. Z dwoma kilogramami nie próbowałam i wątpię, żebym to zrobiła, bo... ja lubię ten dżem! Lubię jego smak, wcale nie cierpki, wręcz przeciwnie. Z lekkim słodkim posmakiem. Cukier jednak robi swoje. Ale tylko tyci. Ociupinkę. I to właśnie w nim lubię! A wiecie czemu? Bo jest idealny do przełożenia słodkiego tortu. Albo do wypełnienia drożdżowych bułeczek. Do kruchych rogalików. Ciasteczek z dżemem. Mam wymieniać dalej? Zamknęłam w słoiki kilogram mirabelek. Do dwóch tortów wystarczy.





Antykwariat - najlepszy. Pod słońcem, dosłownie. W Kielcach, 132 kilometry (licząc pociągiem) ode mnie. Życzyłabym sobie takiego w mieście Kraka, Lajkonika, ostatnio też Lecha (to za sprawą nieszczęsnego zimnego piwa, co smakuje najlepiej pod Wawelem, a po końcu lechowej ery dzięki napojowi izotonicznemu, który nawołuje do  ożycia i zwyciężania - pod Wawelem, nie na Wawelu). Ale wracając do tematu. Nie ma tak fajnego antykwariatu w Krakowie. No nie ma i już. Jestem stałym gościem co najmniej kilku tygodniowo i żałuje. Ale może wreszcie powiem czego. Miejsca do siedzenia. Krzeseł. Sprzedawania używanych podręczników. Rodzice przychodzą z dzieciakami, starsi kompletują książki do szkoły, maluchy latają pomiędzy półkami.  Kolejne pozytywne zaskoczenie - dział z książkami dla dzieci nie gorszy niż w normalnej księgarni, za to tańszy - i maluchy uczą się otaczać książkami. Mogą siąść, przeglądać, oglądać i poczytać. Cała Polska czyta dzieciom, bo dzieci tego chcą. Wejście do antykwariatu - ściany obklejone starymi gazetami, półka z grubymi tomami nad drzwiami, zaraz przy nich druciana... nie wiem co, półeczka? Z różnymi świstkami reklamującymi książkowe imprezy. Coś pięknego. I krzesło, najlepsze miejsce! w oknie, na podeście, w otoczeniu półek, a jakże. Kiedy się tam siedzi, wygląda się z ulicy jak żywy manekin.




Obiecałam sobie nie kupować więcej książek, przynajmniej dopóki nie przeczytam tych, które mam. A doliczyłam się 45 nieprzeczytanych, które leżą mi w a) pudle w paski, b) drewnianej skrzynce, c) w szufladzie łóżka, d) na szafce obok radia i e) na biurku. WSZĘDZIE. Nie przesadzam, na moich kilkunastu metrach kwadratowych zawrotnej powierzchni ograniczonej zielonymi ścianami, książki mnie zalewają. Muszę kupić nowy regał. Do sufitu, mniej głęboki, za to z większą ilością półek. Ale co do obietnicy - obiecywałam sobie, tak, tak zrobię, książek nowych nie kupuję, dopóki nie przeczytam tych, które chcę przeczytać w pierwszej kolejności. Obiecanki-cacanki. Z Kielc wróciłam z trzema nowymi. Rachunek sumienia. Żal za grzechy (oj, jak żałuję!). Mocne postanowienie poprawy (tak, postanawiam - ale to nic nie szkodzi). Spowiedź szczera: jedna książka z antykwariatu, nie mogłam się powstrzymać. Inni przywożą pocztówki, kubki, sztuczne muszelki, piasek w woreczku - ja z każdego miejsca, w którym jestem, zwożę książkę (i kolczyk). Zadośćuczynienie (chyba sobie - albo może się rozmyśliłam). W antykwariacie Kisiel kwitował z górnej półki A to Polska właśnie. Teraz patrzy na mnie ironicznym wzrokiem z okładki na mojej domowej półce. To tyle moich win. Pikantne potrawy (oo, świetna seria kulinarna z BBC) - kupione w taniej książce, za półdarmo. Ale to nie ja - to mnie. I gwóźdź programu (albo do trumny) - 720 stron Stephenie Meyer. Żeby nie było, to też nie ja. Dostałam od brata, który kupił ją swojej koleżance na urodziny, która książki nie chciała, bo którą już ma. Co jest w tym najzabawniejsze? Ubaw po pachy. Przed świtem to... ostatnia z czterotomowej sagi. Ha. Żeby przeczytać pięć i pół centymetra kartek (zmierzcie to sobie, jest naprawdę grube), muszę przebrnąć przez trzy poprzednie. Bo prezentów się przecież nie odrzuca!


Składniki:
  • 1 kilogram czerwonych mirabelek (możecie użyć innych śliwek, musicie tylko pokroić je na małe cząstki)
  • małe opakowanie cukru żelującego do dżemów niskosłodzonych, proporcja 3:1 (mój Dr. Oetkera miał pomarańczowe opakowanie, podejrzewam że z innych firm są inne kolory, więc szukajcie tego do przygotowania konfitur 3:1)
  • 100 g cukru

Przygotowanie:
Odważ 1 kg umytych i wypestkowanych mirabelek. Przełóż owoce do dużego garnka z grubym dnem, zasyp cukrem żelującym i zwykłym cukrem. Zostaw na 30 minut. Po tym czasie podgrzej dżem, ciągle mieszając, doprowadź do zagotowania. Gotuj przez 3-4 minuty, cały czas mieszając. Zdejmij z ognia i energicznie wymieszaj do zaniku piany (jeśli taka się pojawi). Ponownie podgrzej i od momentu zagotowania (to nie powinno już trwać długo), podgrzewaj na wolnym ogniu, ciągle mieszając, jakieś 5-10 minut. Po tym czasie zdejmij dżem z ognia, jeszcze raz delikatnie wymieszaj i przełóż do wcześniej wyparzonych i suchych słoików. Nakładaj dżemu do pełna i natychmiast szczelnie zamykaj. Słoiki ustaw do góry dnem i tak pozostaw do ostygnięcia.


Robin Cooper, The Timewaster Diaries (o tym panu i o książce tu: klik klik)

czwartek, 12 sierpnia 2010

Mus jabłkowy zamknięty w słoiczku. Książki na sznurku.


Książki na sznurku wiszą w kieleckim Muzeum Zabawek, największym ponoć w Polsce. Kraju wszerz i wzdłuż jeszcze nie zjechałam, wierzę ulotce z drewnianą biedronką (w której upakowane są słodycze i zabawki) promującej muzeum. Dyndają na sznurku w długim korytarzu z oknami od ziemi do sufitu. Na zewnątrz i wewnątrz raj dla dzieci - chociaż na zewnątrz większy, bo jest zjeżdżalnia, rowerki, klocki, stoły do gier i wszystkie inne szmery-bajery, od których dostaje się oczopląsu. Megakolorowo, wesoło, multi-kulti-wiekowo. Dla trochę starszych geeków są żołnierzyki i kawał zielonej połaci zrobionej z jakiegoś dywanu. Starcia odbywają się na takim stole, z górkami i dołkami, w których można pochować figurki, żeby im tylko karabiny wystawały. 


Po muzeum obowiązkowo na lody. Rozbroiły mnie lody o smaku ciasteczkowym. A jeszcze bardziej mój brat, który, nie mogąc się zdecydować jakie smaki spośród 15 chce, wziął 3 ciasteczkowe - i po problemie. Tak by musiał kombinować czy woli truskawkowe czy czekoladowe, a może nie, jagodowe, albo jeszcze... A tak trzy jednakowe gałki za dużego rozrzutu smakowego mu nie dały, a on był superzadowolony. Ja dostałam Jagę na miotle, kielecki odpowiednik krakowskiego lajkonika (w sensie symbol miasta). Powiesiłam na oknie, co by miała miotłą celować w muchy kręcące się w kółko pośrodku pokoju jak wariatki. W dzień nie działało, może w nocy weźmie się w garść i wyzabija komary.




I jabłka. Już, teraz, natychmiast. Bo jabłek w domu zatrzęsienie. Trzęsą się w koszyku, na blacie, wszędzie. Ciach, oskalpowałam co ruchliwsze, pach, wrzuciłam do garnka, zagotowałam. Będą idealne na szarlotkę! Albo jako mus do wyjadania łyżeczką ze słoika. Nawet na zastępstwo dżemu się nadają. Pachnące goździkami, ciepłe polskie jabłka... Coś cudownego. Kuchnia na chwilę zamienia się w miejsce pachnące sielsko-anielsko, cudownie letnio, słodko. Jabłka według małgosi. Pierwsze w tym roku przetwory - zrobione! :)
Tak mi się spodobała perspektywa słodkiego musu na wyciągnięcie ręki (wcześniej otworzenie szafki w kuchni), że chcę więcej, więcej! Już tylko wystarczyło, że sobie wyobraziłam; zima, zimno, zimniej, najzimniej, zamarzam, gdzie jest koc, żeby zaraz do mojej głowy dumnie wkroczył obraz ciepłego, parującego musu. O mój boże, to będzie cudowne!


Składniki:
  • 1,5 kg jabłek (tak, żeby po obraniu i wycięciu gniazd nasiennych został kilogram - może być ciut więcej)
  • ½ szklanki wody
  • 100 g cukru (ja dałam brązowy)
  • 7 goździków
[Listonic]



Przygotowanie:
Umyj i obierz jabłka. Usuń gniazda nasienne. Pokrój je na kawałki. Włóż do garnka, dolej ½ szklanki wody i duś pod przykryciem do miękkości, dopóki nie będą się rozpadać. Dodaj cukier i goździki. Wymieszaj i gotuj 10 minut, dopóki nie zgęstnieje. Gorące przekładaj do słoiczków. Mocno zakręć i postaw na denku. Możesz jeszcze pasteryzować przez 20 minut, ale jeżeli wkładane jabłka są gorące, nie musisz tego robić.



Jarosław Iwaszkiewicz, Staroświecki sklep, Muzeum Zabawek i Zabawy w Kielcach

...jeszcze więcej muzeum czyli papierki po cukierkach:


Related Posts with Thumbnails