• RSS

środa, 30 listopada 2011

Orzeszki do kwadratu


Były już kwadratowe truskawki, kwadratowe jagody, kanciaste morele i śliwki. W tym miesiącu są kwadratowe orzeszki. Kwadratowe, bo wypieczone w kuchni do kwadratu, czyli moim i Oliwki cyklu. A zaczęło się od maila: Oliwko, będę piekła w niedzielę, nie chciałabyś razem ze mną...? I tak sześć miesięcy temu powstała pierwsza Kuchnia do kwadratu, czyli pora na sezon. Idea jest prosta. Obie umawiamy się na motyw przewodni - jako że kwadratowa kuchnia jest sezonowa, głównym składnikiem jest zawsze coś bardzo charakterystycznego dla danego miesiąca. A żeby nie było zbyt prosto, fundujemy sobie niespodziankę: nie zdradzamy przepisu. Ba, nie zdradzamy sobie żadnych szczegółów poza głównym produktem. Rzucamy tylko hasło - tak jak w tym miesiącu: orzechy, ciasto. Po czym pichcimy. W tym samym czasie, każda w swojej kuchni. W mojej, przepełnionej książkami i oliwkowej, pachnącej cynamonem. Do ostatniej minuty przed opublikowaniem przepisów ja nie wiem, co przygotowuje Oliwka, a Oliwka - co piekę ja. 

Tym samym drzwi do listopadowej kwadratowej kuchni zostają otwarte!


Hasła na ten miesiąc: orzechy i ciasto. A że zaczyna mi się udzielać świąteczny nastrój i coraz bardziej tęsknię za śniegiem (bo przecież już powinien być!), wyszperałam z szafki szklany słoiczek ze złotą nakrętką i naklejką z napisem „przyprawa do piernika”. Z innej szafki – miód, którym polepiłam sobie palce. Do tego kakao, ciemne, prawdziwe, którego już sam zapach rozgrzewa. I jeszcze migdały – samodzielne wyłuskane z twardych skorupek, uprażone, pachnące. 

Aach!

Przepis na ciasto wyszperałam z „Ciast, ciastek i takich tam” Agaty Królak. Mocno napaliłam się na tę książkę i od pierwszej chwil jestem nią oczarowana. Jest idealnie w moim stylu. Aż do bólu prosta i kochana. Ciepła jak kruszonka, która dlatego jest najlepsza, bo „każdy ją lubi”. Wsadzam nos w książkę i włączają się czary-mary, bo czuję zapach czekolady, kakao, ciepłego mleka i pieczonych jabłek z miodem. Powrót do smaków dzieciństwa w najlepszym wydaniu: z palcami poklejonymi rozpuszczonym cukrem, mąką na nosie i policzkom upapranym kremem od wylizywania miski. W książce nie ma zdjęć ciast, są za to rysunki, które już same w sobie są mistrzostwem świata. Bo są krzywe. Kanciaste. Proste. Czasami nawet brzydkie. Ale jednocześnie są najcudowniejszymi dziegciowymi bazgrołami na świecie. Tak jak przepisy (perełki: kasimamyciasto, błotnik, ciągnik, japka pieczone, bułaski, brałni), choć tutaj grzecznie uprzedzam, że żeby z nich korzystać, trzeba się trochę znać na rzeczy, bo niejednokrotnie brzmią one tak jak przepis na makowszczyk: „Się bierze ubija białka od jajek, żeby było takie puszyste. Wszystko się miesza i na końcu te białka się dodaje, a żółtka wcześniej, hehehehe i do piekarnika na nie wiem ile, na oko; jak się spali, znaczy, że za długo”.
Bardziej pociesznie nie może być :)


Nie byłabym sobą, jakbym nie pokombinowała z przepisem. Z oryginału z książki wyrzuciłam niektóre składniki, dodałam inne, zmieniłam proporcje i z tego, co miało być okrągłym murzynkiem, wyszedł mi podłużny piernik. Bardzo puszysty, miękki i aromatyczny. 

Piernikowy murzynek
przepis szklankowy :)

Składniki:
  • ¾ kostki margaryny (150 g)
  • 1 i 1/3 szklanki cukru
  • 3 łyżki kakao
  • 3 łyżki oliwy z oliwek
  • 1 łyżka miodu
  • 1/3 szklanka wody
  • 2 jajka
  • 2 szklanki mąki
  • 1 łyżka proszku do pieczenia (tak, łyżka, nie łyżeczka)
  • 2 łyżki przyprawy do piernika
  • ½ szklanki posiekanych migdałów + kilka do odłożenia na wierzch
Przygotowanie:
Margarynę, kakao, cukier, oliwę, miód i wodę włóż do garnka, rozpuść na małym ogniu, mieszając – nie gotować, bo się zważy. Pozostaw do wystygnięcia, mieszając. Do letniej masy dodaj 2 żółtka, mąkę, przyprawę do piernika i proszek do pieczenia. Wymieszaj. Z białek ubij pianę, dodaj do masy, wymieszaj łyżką. Na koniec wymieszaj z posiekanymi migdałami. Przelej do formy, na wierzchu poukładaj całe migdały. Piecz 40 minut w 180 stopniach C. 
Pycha mniam, smacznego!

Ildiko Boldizsar, Katalin Szegedi – Narodziny księżniczki


Pozostając w dzieciowym klimacie (ostatnio w ogóle mam jakiś dzieciowy maraton: zaczęło się kolejnymi ciasteczkowymi warsztatami dla dzieci, później dzieciowa książka z przepisami, a teraz dzieciowa literatura), ale klimacie bynajmniej nie infantylnym – kolażowe księżniczki. Już wyjaśniam o co chodzi. Zainteresowałam się Narodzinami księżniczki, bo to kolejna pozytywnie pokręcona książka.  Zrobiona kolażem: tradycyjne rysunki mieszają się w dwuwymiarze z prawdziwymi przedmiotami: guzikami, kawałkami sznurka, ususzonymi kwiatkami, urywkami kartek. Te różne skarby dostaje każda dziewczynka przy narodzinach – razem z innymi ważnymi podarkami, jak radość, miłość, dobroć. To tak, jakby przy narodzinach każdej dziewczynki rozbrzmiewały fanfary na jej cześć, wszystko kwitło, buchało radością i uśmiechało się najszerzej jak tylko się da. Taki hołd złożony małej kobiecości.

piątek, 25 listopada 2011

Dla M.


Zaczęło się. Sztuczne choinki w centrach handlowych, bombki, światełka, swetry z wyszywanymi reniferami i pierwsze przepisy na pierniczki. U mnie nie ma pierniczków, jeszcze nie teraz. Bo jest za wcześnie. Choćbym się bardzo starała (choć szczerze mówiąc, wcale nie chcę) czuć magię świąt w listopadzie, nie potrafię. Moja choinka, moje bombki i moje światełka są w grudniu. A razem z nimi moje pierniki.

Teraz mogą być co najwyżej ciastka dla M. Trochę dla tego M. od listu zabieranego z okna i przynoszącego później prezenty w wielkim worze, trochę dla M., która też ma nowe krakowskie mieszkanie i której całym sercem życzę, żeby mieszkało się jej w nim jak w bajce, a trochę po listach do M. , które niedawno widziałam i – no dobrze, to racja – trochę zatęskniłam za świętami.

Za tymi filmowymi lampkami, śniegiem, czerwienią z puchatym obszyciem, wielkimi rękawicami i czapką z pomponem jak u krasnala. I choć Listy do M. bardzo przypominały mi To właśnie miłość (który bezgranicznie uwielbiam), były ciepłe na nasz, polski sposób. Tutaj też kilka par się ze sobą splata, tu też jest komedia omyłek i tu też wszystko się wybacza – bo są święta. Choć nie jest do końca cukierkowo. Głównie dzięki Tomkowi Karolakowi, którego dzięki Bogu nie da się za żadne skarby świata nakłonić do słodkiego wyśpiewywania fa la la la la na lewo i prawo. Piotrek Adamczyk targa choinkę do domu i rzuca telewizorami z okna, Maciek Stuhr lata za swoją Mikołajką, a Wojtek Malajkat odkrywa, że w życiu nie można być za idealnym. Jest jeszcze kwestia tytułu, nad którą się głowiłam dobrych kilka dni po filmie. No bo jest M. od listów, wiadomo. Ale w filmie co i rusz przewija się ktoś, kogo imię zaczyna się na M. Ciekawa jestem, czy to było świadome, czy tak po prostu wyszło. Tak czy siak – miałam dobrą zagwostkę. Jeśli dodać do tego jeszcze całą tę świąteczną otoczkę, którą już zaczyna być czuć – jest nastrojowo. Ciepło, miło, miłośnie i przytulnie.


I takie też miały być (i są) ciasteczka - może oprócz przytulnych, bo to dość ciężko osiągnąć. Ciepłe, bo jeszcze nie do końca ostudzone, słodkie, mikołajowe. Może grudzień i śnieg da się jakoś przyspieszyć? Bo choć najlepszą częścią świąt jest oczekiwanie na nie, to bez śniegu ciężko jest oczekiwać klimatycznie.

Ciastka dla M.

Składniki:
  • 175 g miękkiego masła
  • 200 g cukru
  • 1 duże jajko
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii (lub paczka cukru waniliowego)
  • 300 g mąki + trochę do podsypywania stolnicy
  • szczypta soli
Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 180 stopni C. Masło i cukier wrzuć do miski i ubij mikserem na puszystą, jasnożółtą masę. Wbij jajko, dodaj wanilię i wymieszaj. Wsyp sól i mąkę. Zagnieć ciasto, owiń folią spożywczą i wstaw do lodówki na pół godziny.
Rozwałkuj ciasto na posypanej mąką stolnicy, mikołajkowymi foremkami wykrawaj ciasteczka (jeśli nie masz takich foremek, mogą być każde inne – nawet szklanka odwrócona do góry dnem). Ja dodatkowo odciskałam w ciasteczkach napisy („dla M.”), ale miałam do tego specjalne stemple. Piecz 12-15 minut, tylko do lekkiego zrumienienia, bo trzymane za długo zrobią się ciemnobrązowe i twarde.
Ciasteczka mogą być przechowywane w szczelnej metalowej puszce lub szklanym słoju na ciastka nawet kilka tygodni. 

 Wil Huygen, Rien Poorvliet - Skrzaty


Czytaliście kiedyś monografię o skrzatach? I to jeszcze taką, w której zmyślone przeplata się z rzeczywistym tak, że momentami trudno odróżnić co jest prawdą, a co bajką. Książka niby dla dzieci (wiadomo, uwielbiam czytać dzieciowe książki!), a jak się wczytać, to nie tylko. Pan Huygen musiał mieć niezłego pozytywnego świra, żeby napisać, ba!, stworzyć tę książkę. Bo Skrzaty to nie tylko tekst czy suche opowiadania. Choć też – jak bardzo dokładne opracowanie badań świata, który nie istnieje (no właśnie, a może istnieje?) To dokładnie taka książka, jakie lubię. Obrazki, pomysły, przy których brwi same podskakują do góry ze zdumienia, nad którą przeciera się oczy, śmieje się na głos i z zaciekawieniem podgląda jakie chatki budują sobie skrzaty. To tak jakby wypić flakonik niebieskiego eliksiru i jak Alicja z Krainy Czarów zmniejszyć się na chwilę do rozmiarów wróbelka, żeby móc podglądać maleńki świat ukryty między kapeluszami grzybów a opadłym liściem, na który nikt nie zwraca uwagi, a pod którym odchodzi skrzacia balanga roku. Książka bardzo kreatywna, z niesamowitym pomysłem i pozytywnym odlotem, który czuć już od pierwszych stron. O, wybaczcie, już od okładki.


niedziela, 20 listopada 2011

Zabawa w gotowanie, czyli warsztaty kulinarne dla dzieci

Ponieważ wiele z Was pyta mnie o warsztaty kulinarne dla dzieci, które prowadzę w Warszawie, zrobiłam na blogu specjalną zakładkę (górne menu w prawym górnym roku strony) z informacjami o nich i aktualnym programem warsztatów.


piątek, 18 listopada 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - Paryski ekspres


Dziś kolejna pozycja z cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! Nie wiesz o co chodzi? Informacje o moim copiątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.


Przeczytałam książkę. Później przeczytałam jej recenzje. I jestem w kropce. Coś tu ewidentnie nie gra. Bo wszystkie opinie o książce, jakie przeczytałam, są świetne. Wysokie noty, górne rejestry gwiazdkowej skali ocen. Wszystko brzmi i wygląda wspaniale, tyle że mnie się Paryski ekspres wcale nie podobał. No cóż, zawsze musi być jakaś pierwsza opozycja. Nawet (albo
przede wszystkim) literacka.

Nie o to chodzi, że książka jest zła. O nie, jest fantastyczna. Że nie ma fabuły – nie, ma wyraźną. Że jest bezbarwna – strony tryskają literacką tęczą. No to co jest nie tak?

Zagmatwanie. Ekspres nie jest łatwy. A ja przez niego zostałam wstrząśnięta, niezmieszana (lub na odwrót). Pierońsko ciężko mi się brnęło przez tę książkę. Choć fabuła jest wyraźna: Kees Popinga, ułożony 40-letni Holender wiedzie sobie spokojne życie w Groningen, dopóki nie zostaje zwolniony z pracy. I tu puszczają mu wszystkie od dawna tłumione hamulce moralne. Rzuca wszystko i wyjeżdża do Amsterdamu, do byłej kochanki swojego szefa – Pameli. Rzeczą, której najmniej się spodziewa (a która oczywiście się zdarza) jest odrzucenie jego zalotów przez kobietę. Pamela wyszydza go i, dobitnie mówiąc, każe mu iść w diabły. Kees, nie zastanawiając się za długo, dusi kochankę, po czym zwija manatki i jedzie nie gdzie indziej, jak do Paryża.


I tu zaczynają się francuskie smaczki, czyli Paryż lat 30. Gazowe latarnie na ulicach, ciemne zakątki, duszne i ciasne bary i kawiarnie z miniaturą społeczeństwa w środku: od radców i bogatych klientów po oszustów, złodziei i prostytutki. Ale klimat daleki jest od bohemy, bo Keen, który zaczyna prowadzić subtelną grę z prasą i policją, wodząc ją za nos, ostatnią rzeczą, o jakiej myśli, jest posmakowanie artystycznej strony życia. Zamiast tego można obserwować zmiany w psychice człowieka zmieniającego się na kolejnych kartkach książki. Tu muszę oddać honor Simenonowi, bo portret psychologiczny głównego bohatera jest literackim mistrzostwem świata. Autor nie mówi wprost, czy główny bohater jest szaleńcem, wyrachowanym mordercą czy po prostu głupcem, a zamiast tego daje czytelnikowi pstryczka w nos, jakby chciał rozbudzić ciekawość: A domyśl się czytelniku sam.


Nie odpowiada mi język Simenona. To, jak pisze. Zamiast skupić się na historii, odpływałam myślami gdzieś daleko. Paryski ekspres po przeczytaniu zostawił mnie z mnóstwem pytań, tych dużych, na przykład o wolność i małych, jak choćby o głównego bohatera. I mimo refleksji, książka mnie nie przekonała. Ciężko mi się ją czytało. Poplątana, a nie prosty, trochę jak wyzwanie, któremu nie mam zamiaru sprostać, bo czuję, że i tak nie wygram. I nawet fantastyczne, lekko pożółkłe kartki i dobrze dobrana czcionka mnie nie przekonały, choć to są jedne z tych rzeczy, dla których gotowa jestem wiele wybaczyć. Ale niestety nie tu.

Georges Simenon – Paryski ekspres
Tłumaczenie: Krzysztof Teodorowicz
Warszawa 2011
Wydanie I
Stron: 230
Wydawnictwo:


Oczywiście, najprościej byłoby, gdybym zrobiła jakieś francuskie słodkości. Albo ciasteczka w kształcie ekspresu, utrzymane w klimacie kolejowym. Ale to by było za proste. Poza tym „idzie nowe” i chcę pozostać na tej fali nowości. A więc moje klasyczne małe kruche ciasteczka. Na dobre mieszkanie, na dobre zmiany. Na dobry początek.

 (a gdzie ciasteczko?)

Ciasteczka na dobry początek

Składniki na ok. 50 sztuk:

    * 1/2 kg mąki
    * szczypta soli
    * 100 g cukru
    * 2 jajka
    * 250 g schłodzonego masła
    * szczypta zmielonego kardamonu
    * do zabarwienia: na żółto - kurkuma, na czerwono - czerwony barwnik spożywczy

Przygotowanie:
Z mąki usyp górkę, dodaj szczyptę soli i cukier. W środku mącznej górki zrób wgłębienie, wbij w nie jajka i wkrój kawałki masła. Składniki posiekaj szerokim nożem, dodaj kardamon i do jednej części kurkumę, do drugiej barwnik. Zagnieć ciasto i wyrób je ręcznie na jednolitą, gładką kulę. Zawiń ją w folię i wstaw do lodówki na godzinę.
Rozgrzej piekarnik do 180oC. Po wyjęciu ciasta z lodówki rozwałkuj je na placek o grubości ok. 4 mm (czyli nie za gruby, nie za cienki – bo będzie się rwać). Foremką wykrój ciasteczka i ułóż na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i piecz 10-12 minut.



Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.

wtorek, 15 listopada 2011

Idzie nowe

Jasna. Większa. Z nowym piekarnikiem, mnóstwem miejsca na białe koszyki z foremkami, pachnącymi ziołami w doniczkach na parapecie, muffinkami studzącymi się na nowej drewnianej kratce. Z różową grejpfrutową herbatą w nowym różowym kubku. 
Z różowymi ścianami. 
Nowa kuchnia. 
A razem z nią nowe mieszkanie. 
Tak! Przeprowadzka!


Tylko Internetu jeszcze brak. Dlatego przez najbliższe dwa tygodnie może być mnie na Book Me trochę mniej, dopóki nie dostanę magicznej skrzynki z napisem router. Nowe słodkości i książki już czekają w kolejce i się niecierpliwią. A wraz z nimi ja. Brak Internetu po mniej więcej tygodniu przestaje być zabawny.

Różowa herbata na poprawę humoru i do przodu! :)

środa, 9 listopada 2011

Śniadanko?


Telewizor mi wczoraj rano obwieścił radosną nowinę - mamy pierwszy Dzień Zdrowego Śniadania! Nie wiem kto wpadł na ten pomysł, ale przyklaskuję mądrym głowom, które postanowiły go obchodzić (dzień obchodzić, nie pomysł). Wiadomo, że ludzie dzielą się na kilka grup (np. ci, którzy lubią rodzynki w cieście i ci, którzy je metodycznie wydłubują). W temacie śniadań są więc ci, którzy nie wyobrażają sobie wyjścia z domu bez śniadania i ci, którzy w biegu pochłaniają kawę i ciacho.

Jestem zdecydowanie pierwszogrupowa. A wy jak macie? Ja bez śniadania jestem chora - na ciele i na umyśle. Brzuch grymasi burczeniem, ziewam na potęgę i chodzę naburmuszona, z jedną myślą wbitą w głowę: gdzie moje śniadanie!

W temacie zdrowych śniadań. Poleciałam rano po chleb ze słonecznika (nie słonecznikowy, nie ze słonecznikiem - on jest ZROBIONY ze słonecznika, z dodatkiem mąki - cudo!). Mam ostatnio niesłabnącą potrzebę wyjadania wszelkich zapasów, które zrobiłam sobie na zimę. I najlepiej, żeby były czekoladowe.
A więc czekośliwka. Jakiś czas temu już robiłam jedną wersję (przepis tutaj), teraz zapakowałam w słoiki drugą. Jeszcze bardziej czekoladową i z orzechami, których nie było poprzednio. Efekt jest taki, że z kilkunastu słoików czekośliwki na zimę nie został mi ani jeden. Ten ze zdjęcia jest ostatni. Był.

I chyba nie mogę robić takiej czekośliwki w dużych słoikach, bo cierpliwie wyjadam łyżeczką całość na raz. Moją jednostką nie jest jej ilość na kromce albo liczba łyżek, tylko słoik. Cały słoik idzie na raz. Nieważne, duży czy mały. Jestem w stanie pochłonąć każdy. Bo tak jest pyszny!

(pardonemła za Naomi Klein, nie mam zamiaru o niej pisać, po prostu aktualnie ją czytam)

Czekośliwka w wersji dla czekoladoholików
(i z orzechami)

Składniki:
  • 1 kg śliwek - umytych i wypestkowanych
  • 1/2 łyżeczki zmielonego cynamonu
  • 5 tabliczek dobrej gorzkiej lub deserowej czekolady
  • 1 tabliczka mlecznej czekolady
  • 350-450 g cukru (w zależności od ilości cukru - czekośliwka wyjdzie mniej lub bardziej słodka)
  • 4 kopiate łyżki kakao
  • orzechy, najlepiej włoskie albo fistaszki, bardzo drobno posiekane (1 szklanka)
Przygotowanie:
Śliwki umyj, wypestkuj, zasyp cukrem (możesz użyć zamrożonych). Postaw na małym ogniu i gotuj, aż cukier zacznie się topić, a śliwki puszczą sok. Wszystko rób na otwartym garnku, bez przykrywki. Kiedy dżem zacznie bulgotać, dodaj cynamon, kakao i czekoladę. Poczekaj, aż czekolada się rozpuści. Dodaj orzechy. Od tej pory gotuj około 20-30 minut, co chwilę mieszając w garnku drewnianą łyżką, żeby czekośliwka się nie przypaliła. Słoiki i nakrętki dokładnie wyparz, osusz i kiedy dżem będzie gotowy, nakładaj go chochelką albo dużą łyżką do słoików. Dobrze pozakręcaj, postaw do góry nogami wszystkie słoiki i w takiej pozycji mają stać, dopóki nie ostygną.

A dzisiejsze zdrowe śniadanie? Wspomniany chleb ze słonecznika, czekośliwka z orzechami i kawałki migdałów na wierzch. Miodzio.

Magdalena Grzebałtowska - Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego
 
Paradoksów jest kilka. Pierwszym jest to, że sięgnęłam po biografię. Znowu. Mimo zarzekania się, że już nigdy, że a fe, że czytanie o cudzym życiu jest nudne. Żeby nie było - nadal tak twierdzę, zdania nie zmieniłam. Na ten jeden raz zrobiłam tylko subtelny wyjątek. W zasadzie nie wiem czemu. Nie czytałam wcześniej Grzebałtowskiej, nie wiedziałam, jak pisze. Ksiądz Twardowski - ok, znam, kojarzę, ale też bez wielkich szaleństw. Chociaż?... No właśnie. Znam, kojarzę, ale może wypadałoby jakoś bardziej, lepiej, więcej wiedzieć? 
Biografia mnie rozczarowała. I dzięki Bogu, że tak się stało. Bo jest świetna, zupełnie nie taka, jakiej się spodziewałam. Brałam do ręki biografię jakich wiele, książkę o czyimś życiu napisaną na zasadzie "urodził się na początku wieku, był dobrym uczniem, a potem poszedł do seminarium i przez resztę życia był księdzem. Amen", a po pierwszych stronach wiedziałam już, że ani nie będzie szkolnogrzecznie (już raczej grzesznie niż grzecznie), ani tym bardziej dewotkowo i w anielskich tonach niedzielnego kazania. Kiedy już na początku książki okazało się, że nie wiadomo nawet, w którym dokładnie roku Twardowski się urodził, bo sam wpędzał dziennikarzy i każdego, z kim rozmawiał, w błąd, zmyślając na potęgę i podając jednemu inną datę, a drugiemu inną, już wtedy poczułam, że nie trzeba mnie będzie długo przekonywać do zmiany zdania. Ksiądz Twardowski był niepoprawny politycznie. I kościelnie też. Uwielbiał dzieci, a te przepadały za nim i lgnęły do niego. Rysowały mu biedronki, malowały kredkami na jego zabytkowym kaflowym piecu, śmiały się z nim i słuchały go wpatrzone jak w obrazek. A on był najcierpliwszym księdzem na świecie, nie tylko w stosunku do dzieci, ale w ogóle, do ludzi, ogromnie skromnym, ciepłym, serdecznym i mającym swoją własną filozofię wiary, według której Bóg zamiast surowego, groźnie spoglądającego olbrzyma, grożącego ludziom palcem z góry, jest wesołym staruszkiem, uśmiechniętym od ucha do ucha, wywijającym kankana z aniołami. 
Zastanawiałam się, na czym polega fenomen dobrych biografii. Taki dobry przepis na opisanie cudzego życia. Niesamowita osoba? Jest. Ciekawe życie? Odfajkowane. Autor? Ooo tak! Grzebałtowska zrobiła z nudnego gatunku pachnącego historią, jakim jest biografia, literacki majstersztyk. Odkrywała życie księdza Twardowskiego kawałek po kawałeczku, jak puzzle, nie zrażając się, że co i rusz elementy układanki jej nie pasują, mieszają się, albo ktoś je specjalnie chowa i nie chce oddać. Opowiedziała tę historię słowami  innych - ludzi, którzy księdza znali. Poskładała długie historie, zasłyszane zwierzenia i urywki informacji w jedną całość, jakby sklejała poszczególne fakty klejem. Jak dobry detektyw.

niedziela, 6 listopada 2011

I... jest!


Stało się. 
Święto książki - jubileuszowe 15. Targi Książki w Krakowie. Ponad 500 wydawnictw, blisko 400 autorów cierpliwie podpisujących swoje książki i odpowiadających na pytania. Tłum wielki i nieokiełznany - kilkadziesiąt tysięcy odwiedzających.

Mniej więcej co trzy stoiska poczęstunek krówkami zawiniętymi w kolorowe papierki (nie pytajcie mnie skąd ten wysyp, sama zachodziłam w głowę, ale tylko dopóki nie napakowałam buzi krówkami - wtedy już było mi obojętne czemu, ważne, że dobre i się ciągną). 

Fury książek.
Stosiki zakładek.
Góry przypinek w tonie "Kto nie czyta ten bandyta".

I w tym wszystkim jeden blog.

Book Me a Cookie został literackim blogiem roku!


Zdobył pierwsze miejsce w Waszym głosowaniu, internautów. Zrobiło mi się bardzo (bardzo!) miło. Że lubicie, że dobrze Wam się czyta. A mnie cieszy to, że mogę Wam podpowiadać fajne książki, podsuwać dobre pozycje i odradzać te złe, na które szkoda czasu. Że mogę czytać i pichcić i jedno z drugim stanowi połączenie idealne, nierozłączne. I lubiane.

Dziękuję.

hura 
i dużo uśmiechów :)


piątek, 4 listopada 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - "Oliwkowe drzewo"

Nadszedł piątek, a z nim kolejna pozycja z cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta!
Nie wiesz o co chodzi? Informacje o moim copiątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.


Oliwkowe żniwa podczas sezonu na oliwki na oliwkowej farmie leżącej na oliwkowym szlaku. Czy oliwki mogą się przejeść? Po lekturze Oliwkowego drzewa, piątej z kolei części oliwkowej sagi autorstwa Carol Drinkwater zaczynam się obawiać, że tak.

A szkoda, bo oliwki nie są złe. Smaczne, zielone albo czarne, aromatyczne i pachnące słońcem. Niestety, książka wcale nie jest pachnąca i aromatyczna, choć mam wrażenie, że autorka usilnie chciałaby, żeby taka właśnie była. Tylko że jeśli chodzi o zapachy i aromaty, one wydzielają się same. Przeczytałam wiele książek z wątkami kulinarnymi w tle i ta jest z nich najsłabsza (o pardon, poza Jedz, módl się, kochaj, ale na nią mam już słynne alergiczne uczulenie).

Drinkwater w Oliwkowym drzewie opisuje swoją podróż przez Europę i północną Afrykę (trasa Włochy – Francja – Hiszpania – Maroko – Algieria – Liban), podczas której przyświecał jej jeden cel: dowiedzieć się jak najwięcej o drzewkach oliwkowych. Gdzie rosną i czemu często przycina się ich korony w kształt litery V oraz dlaczego w jednych rejonach psika się je litrami pestycydów, a w innych mogą sobie rosnąć w najlepsze, nieskażone żadną chemią w spray'u? Nie twierdzę, że to nie są istotne informacje, ale trzeba się zastanowić z czyjego punktu widzenia. Właściciela farmy oliwkowej – na pewno. Mnie, czytelniczki – już nie. Czułam się, jakbym czytała rolniczą monografię: jak sadzić, kiedy podlewać, w którym miesiącu rozpocząć zbiory?



Poza tym jak na tak ciekawie zapowiadającą się podróż, relacja z niej jest, brzydko mówiąc, nudna i bez wyrazu. Wiele sytuacji opisanych przez Drinkwater jest niepotrzebnych. Skoro już czytam monografię o oliwkach, to mało interesuje mnie akapit, w którym autorka przez pół strony pisze, że zatrzymała się w hotelu i szedł za nią jakiś obcy mężczyzna, dlatego przyłączyła się do spacerującej rodziny, bo typ był mocno podejrzany. Tak, wszyscy czytelnicy współczują, ale jaki to ma związek z resztą książki? (W tym miejscu chciałam napisać „z fabułą”, ale mocno ugryzłam się w język – a raczej uszczypnęłam w palec – bo książka nie ma żadnej fabuły. To po prostu autobiograficzna relacja z podróży. Nudnej, niestety.). Przecież podróżowanie to przygoda, do której potrzeba dużo humoru, radości i beztroski. A mimo moich szczerych chęci, nie mogłam głośno zaśmiać się przy czytaniu. Czy oliwki są naprawdę aż tak śmiertelnie poważne?

Coś na kształt nikłego grymasu czmychnęło przez moją twarz dwa razy – i był to raczej uśmiech przez łzy, bo wynikał bardziej z przypadku i zabawnego nazewnictwa niż z pisarskich umiejętności autorki. Uśmiechnęłam się za pierwszym razem przy imieniu jednej z bohaterek – Mercedes, a drugi raz, kiedy kilkanaście stron później dowiedziałam się, że stolicą Andaluzji jest Kordoba. Taki motoryzacyjny humor sytuacyjny.

No, może jeszcze jeden fragment:


Chłodne raporty z podróży oprawione w piękne okładki ze skrzydełkami nie są moimi literackimi smaczkami. Bardziej od pseudonaukowych rozpraw z historią oliwek w tle interesują mnie raczej książki, które autentycznie pachną, smakują i które są literacko apetyczne. Że ciężko taką książkę napisać? Och, proszę! Wystarczy przejść się do księgarni i sięgnąć na półki, które aż uginają się od książek cudnie pachnących Toskanią, Prowansją, słońcem. I w których od opisów chleba maczanego w świeżej oliwie moje ślinianki zaczynają wygrywać marsze pochwalne. A przy Oliwkowym drzewie nic mi nie gra.

_______________________________
Carol Drinkwater - Oliwkowe drzewo
tłumaczenie: Ewa Rudolf
Kraków 2011
wydanie I
stron: 566
Wydawnictwo:

Przy czytaniu miałam po dziurki w nosie oliwek. Ale wystarczy, ze wróciłam do kuchni i niesmak odszedł w niepamięć. Nie, nie do książki. Do oliwy z oliwek.

Zrobiłam nietypowe ciasteczka. Rzadko dodaje się oliwę do ciastek, chyba że są to słone krakersy. Ale moje ciasteczka słone nie są. Ulepiłam pieguski z czekoladą, chlusnęłam oliwą, upiekłam i rozpachniłam cały dom. Ugryzłam: przepyszne, kruche, słodkie. Najdomowsze!



Oliwkowe ciasteczka z czekoladą


Składniki:
  • 1/2 szklanki masła
  • 1/4 szklanki oliwy
  • 1 szklanka cukru
  • 1 jajko
  • 1 i 1/2 szklanki mąki pełnoziarnistej (bez problemu do kupienia - ja użyłam pełnoziarnistej żytniej razowej, ale zwykła pszenna, byle pełnoziarnista, jak najbardziej się nada)
  • 3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 tabliczki gorzkiej czekolady, posiekanej na małe kawałki

Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 190 stopni C. Ubij masło z cukrem na lekką i puszystą masę, dodaj oliwę. Wbij jajko i "dobij" je do masy. Dosyp mąkę, proszek do pieczenia i całą czekoladę. Z ciasta formuj dłońmi małe kulki, mniej więcej wielkości orzecha włoskiego, lekko spłaszczaj i układaj na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Rozkładaj kuleczki z minimum 2,5-centymetrowych odstępach, bo lekko rozjeżdżają się na boki podczas pieczenia. Piecz przez 10 minut. Po wyjęciu, jeśli dotkniesz je palcem, mogą być miękkie, ale w 3 minuty stwardnieją na kruche ciasteczka.


Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.

wtorek, 1 listopada 2011

Zaduszki


Zaduszki, trochę straszne, a tak naprawdę same bardziej wystraszone. Ulepione rękami moimi i dzieciowymi (o dzieciowych rękach, które pomagały mi lepić duszki już niedługo napiszę więcej). Nieforemne, niekształtne, takie od sasa do lasa. Jedne duże, drugie malutkie. Całkiem różne: kwadratowe i podłużne. Przez to każdy niepowtarzalny - nie znajdą się dwa tak samo ulepione. Hand made w znaczeniu dosłownym. 

Jeden zaduszek z m&msowym wytrzeszczem, drugi z rozbitym wzrokiem, inny z szalonym niebieskookim spojrzeniem. Jest też mój faworyt: z jednym żółtym, drugim brązowym ślepkiem i odjechanym kukuryku na głowie. Taki elvisowy duszek. 

Wszystkie są kruche, słodkie i ślicznie pachną wanilią. Niezłe ciacha do schrupania!




Zaduszki

Składniki na ok. 25 zaduszków:
  • 225 g miękkiego masła
  • 3/4 szklanki cukru pudru
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 2 i 2/3 szklanki mąki
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka soli
  • m&msy
  • roztopiona czekolada
Przygotowanie:
Wszystkie składniki wymieszaj i  zagnieć. Ciasto owiń w folię i włóż do lodówki na pół godziny - nie dłużej, bo ciasto za bardzo się schłodzi i trzeba je będzie rozcierać w dłoniach jak twardą plastelinę (niby nic, da się je później wyrobić, ale jak nie trzeba, to lepiej nie dokładać sobie pracy). Wyjmij ciasto, uformuj z nich kulki, które następnie rozpłaszczaj i zwęź po bokach, żeby otrzymać owalny kształt. Powtykaj w duszka dwa m&msy - to będą jego oczy. Możesz też powtykać w duszki migdały, czekoladowe wiórki czy orzechy.
Piecz ok. 10 minut w temperaturze 200ºC. Po wystudzeniu możesz dorysować roztopioną czekoladą duszkom buzie i źrenice.




S. Stefanovic, G. Ivanoff, P. Taylor - 101 rzeczy, które musisz zrobić, zanim dorośniesz

Pomysł na książkę - fantastyczny. Jak tylko ją zobaczyłam, od razu chciałam mieć. To nic, że dla dzieci. Lub może inaczej: to bardzo dobrze, że dla dzieci. Bo ja lubię dzieciowe książki. Są niejednokrotnie bardziej wartościowe niż poważne opasłe tomy, bez obrazków. Są świetne i dają coś, czego nie ma już w tych "dorosłych" książkach - uśmiechy, zabawę, beztroskę. A przy tym są niezwykle kreatywne - ale to taka kreatywność, którą dorośli trochę zatracili, a szkoda, bo mogliby się zdziwić, jak świetne pomysły mają dzieciaki. Takie książki serwują też komplet różowych okularów, przez które można sobie później patrzeć na świat zupełnie inaczej. Lepiej, weselej, z wyszczerzonymi zębami.
Ale do rzeczy. Stu jeden. Spodobał mi się pomysł na książkę. Nie wiem, co z niej wyciągną dzieci, ja byłam ciekawa, ile z tych rzeczy zrobiłam i czy może jest szansa, że przez te niezrobione wcale nie dorosłam. Po sumiennym policzeniu, wyszły mi... 23 rzeczy. Nie jest źle. Wniosek z tego taki, że jestem teraz rozgrzeszona z moich dziecięcych zapędów. Cała książka (zbiór, poradnik? - właściwie nie wiem, jak to nazwać) składa się z umiejętności mniej lub bardziej przydatnych i/lub oczywistych. Moimi faworytami, zaraz po zbuduj wulkan i wezwij pomoc na pustyni, jest naucz się kłamać. Ooo tak, umiejętność bez wątpienia praktyczna. Przed zostaniem dorosłym dobrze byłoby też opanować umiejętność zbudowania huśtawki, poskładania origami, zahipnotyzowania kogoś i porozmawiania z kimś przez telefon zbudowany z dwóch puszek i sznurka. 
Jedyne tylko, co mi się w książce nie podoba, a na co nie zwróciłam uwagi od razu, to napis na okładce: Książka dla prawdziwych chłopaków. I w tym miejscu chcę uzewnętrznić swój bunt, bo to trochę krzywdzące. Jestem wyczulona na takie sterepotypizacje i wcale nie byłabym zachwycona, gdyby "Książka dla prawdziwych dziewczynek" była różowa, puchata i błyszcząca (przy całym moim uwielbieniu dla ciasteczek, różu i puchatych rzeczy) i zawierała w sobie takie umiejętności jak "uszyj sukienkę dla lalki", "naucz się cerować" czy "upiecz ciasteczka dla brata, który wcześniej cię zahipnotyzował" . No po prostu mi nie pasuje. Nie lubię takiego rozdzielania.
Related Posts with Thumbnails