• RSS

czwartek, 29 września 2011

Przygruchane


Codziennie w drodze do domu mijam kilka stoisk z owocami i zewsząd się do mnie szczerzą gruszki i śliwki. Aż żal z tego nie skorzystać. Tym bardziej, że są właśnie teraz tanie jak barszcz. O śliwkowaniu będzie następnym razem, dzisiaj głównym punktem garnkowego programu są gruszki.

Dawno nie robiłam przetworów. W zeszłym roku kilka słoików, ale w ilości tak małej, że nie zaliczam tego do  godnego korzystania z sezonu owocowego. W tym roku to co innego. W szafce stoi już ze 20 słoików z czekośliwką (dżem śliwkowy z czekoladą i prawdziwym, aromatycznym kakao), jest też dżem malinowy, konfitura jabłkowo-śliwkowa z wanilią i przecier z truskawek. Jak się rozpędzę, to nie idzie tego zatrzymać. Uwielbiam robić przetwory. Na mojej prywatnej skali euforii wekowanie jest prawie tak wysoko jak składanie mebli z Ikei, czyli ścisłe top ten. Ja nie wiem skąd mi się to bierze. Może te opary, które wydobywają się z garnka pełnego owoców mają jakieś cudaczne związki chemiczne, które pobudzają mózg? Jak czekolada? Ona też coś wytwarza i coś w mózgu pobudza, od czego nie sposób nie być wesołym. 

Zresztą, czy to ważne? Dżem gruszkowy jest pyszny, przyjemnie i delikatnie pachnie imbirem, nie jest za słodki i ma idealną konsystencję. Mój dżem jest nie za gęsty, trochę przypomina przecier. Taki chciałam, bo wszystkie moje pozostałe przetwory są gęstsze. Oczywiście, jeśli chcecie, możecie zrobić go gęstszym - wystarczy dłużej pogotować.

Będzie na zimę, do wyjadania łyżeczką ze słoika, rozsmarowywania na ciepłych tostach popijanych gorącym kakao z dużego kubka i do dodawania do zimowych ciast. Na pamiątkę jesieni.


Dżem gruszkowo-imbirowy

Składniki:
  • 1,2 kg gruszek, dojrzałych, miękkich i słodkich
  • 350 g cukru
  • mały kawałek świeżego imbiru (u mnie 1,5 cm), przekrojony na pół
  • łyżeczka soku z cytryny
Przygotowanie:
Najpierw przygotuj słoiki i nakrętki - dokładnie je wyszoruj, wyparz i wytrzyj.
Gruszki obierz ze skórki, wykrój gniazda nasienne (najlepsze do tego dżemu będą gruszki bardzo dojrzałe, miękkie i soczyste). Pokrój na mniejsze kawałki i wrzuć je do dużego garnka. Zasyp cukrem, skrop sokiem z cytryny i dorzuć do garnka imbir. Gotuj na małym ogniu, bez przykrycia, co jakiś czas mieszając. Cukier będzie się stopniowo rozpuszczał, a gruszki puszczą sok. Nie gotuj dżemu na dużym ogniu, bo się przypali. Nie musisz stać ciągle przy garnku, wystarczy jak co jakiś czas będziesz kukać do środka i mieszać, żeby dżem nie przywarł do dna. Kiedy osiągnie pożądaną konsystencję (u mnie przecierowa, nie bardzo gęsta, gotowałam jakieś 30-40 minut?), zdejmij z ognia, przekładaj duża łyżką albo chochelką do słoików, dobrze zakręcaj i układaj do góry nogami na blacie. Zostaw je tak aż do całkowitego wystudzenia. Dzięki temu w słoikach wytworzy się próżnia, która zapobiegnie psuciu się przetworów i zapewni charakterystyczne "klik!" przy otwieraniu słoika.


Tom Holt - Ziemia, powietrze, ogień i... budyń

Uhu hu, mam mieszane uczucia co do tej książki. Jest fantastyczna, bez dwóch zdań. Dosłownie i nie tylko. Zaczyna się od poważnego przedsiębiorstwa i jednego z jego pracowników, Paula Carpentera. Powoli okazuje się, że dziwaczne kierownictwo jest bardziej pokręcone niż mogłoby się tego oczekiwać po dużej i dobrze prosperującej korporacji. Wszystko robi się dwuznaczne - Paul zakochuje się na śmierć i bez pamięci, a w oku obserwatora czai się nie piękno, lecz... budyń. 
Fantastyka napisana przezabawnym językiem, bez wielkiego filozofowania, bez magów, którzy rzucają złotymi sentencjami życiowymi na lewo i prawo w typie zaprawdę powiadam ci, rozsądny bądź, czekoladę zjedz i bez drugiego, trzeciego i czwartego dna, ukrytych znaczeń, zawiłych metafor. No dobrze, są, ale one nie są poważne. W tym tkwi siła tej książki. Jest tak totalnie zakręcona, pozytywnie, że jeśli ktoś lubi fantastykę, będzie mu się trudno od książki Toma Holta oderwać. I tu dochodzę do meritum. Jest jedno duże i zasadnicze ALE.
Nie lubię fantastyki. Aj! Przeszłam przez Władce Pierścieni, bo to klasyka. Zafon - to nie fantastyka. Innych fantastycznych książek na moich półkach nie widzę. Znam swoje możliwości i wiem, że w starciu z fantastyką, książki z tego gatunku lądują zazwyczaj gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku albo upycham je w gustowne pudełko i chowam na dno szafy. Toma Holta byłam bardzo ciekawa, dlatego się na tę książkę zdecydowałam. Czy żałuje? Nie. Czy książka jest dobra? Tak. Tylko pod warunkiem, że lubicie fantastykę. Warunek podstawowy i wystarczający.

piątek, 23 września 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - "Ludzie na walizkach"

Jak na piątek przystało - dzisiaj kolejna recenzja z piątkowego cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! 
Nie wiesz o co chodzi? Informacje o moim copiątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.
Przy okazji przypominam, że od przyszłego tygodnia cykl przechodzi z tygodniowego w dwutygodniowy. Kolejna duża recenzja ukaże się zatem za dwa tygodnie, 7 października.


Moją pierwszą reakcją na zapowiedź książki było: oho, znowu?

Szymon Hołownia jest naczelnym polskim popkaznodzieją. Co kilka miesięcy natykam się w księgarni na jego nową książkę, w Newsweeku regularnie widzę jego felietony, a gdybym zakodowała sobie pod którymś numerkiem na pilocie Religię.tv, pewnie i w telewizji migałby mi co jakiś czas.

Ludzie na walizkach to dwadzieścia wywiadów, które Hołownia przeprowadził w swoim programie o tym samym tytule właśnie w Religii.tv. Ci, którzy w Hołowni widzą ewangelizująca instytucję medialną, rozczarują się. Bo to nie są wywiady z księżmi, siostrami zakonnymi i braciszkami emanującymi świętym blaskiem (choć cztery osoby są faktycznie nieświeckie - wśród nich ksiądz Adam Boniecki), a z ludźmi, którzy wcale nie mają potrzeby dzielenia się swoimi wizjami zbawienia - zamiast tego chcą tylko (aż?) powiedzieć o tym, co przeżyli. Hołownia nie siedzi przed nimi z kartką, na której ma rozpaczliwie wielkimi literami napisane "zadaj pytanie o Boga!" i nie przebiera nóżkami w oczekiwaniu na odpowiedź.
To rozmówcy Hołowni mają głos i to oni decydują, co powiedzą, a czego nie, jaki temat poruszą, a jaki przemilczą. Nie będzie o Bogu? Świetnie. Wywiad z homoseksualistą? Czemu nie? Z ateistą? Jak najbardziej!


Czy Hołownia jest prasową maszynką do nawracania? Jedni twierdzą, że uprawia nowe kościelne dziennikarstwo, drudzy przyklaskują mu i najchętniej pisaliby o nim rozprawy naukowe, a znam też takich, którzy czytają go i oglądają dla jego poczucia humoru. A ja? Jestem gdzieś pomiędzy. Bo Hołownia mnie Ludźmi na walizkach nie nudzi. Niczego nie narzuca. Swoich rozmówców nie nawraca i nie wpadł na szczęście na pomysł wyciskania z nich na siłę uduchowionych sentencji, które co poniektórzy spodziewaliby się przeczytać i usłyszeć.

Pisałam już kiedyś, że uwielbiam czytać wywiady. Pod warunkiem, że są nieprzegadane, że dziennikarz, który pyta, nie wywleka w rozmowie swoich pomysłów na życie, nie narzuca, tylko kieruje rozmową tak, żeby rozmówca czuł się bezpiecznie, otworzył się, powiedział to, na co ma ochotę, a resztę przemilczał. Hołownia zdaje egzamin. Nie miałam takiej pewności na początku, gdy sięgałam po książkę - bo pierwsza część Ludzi na walizkach może nie tyle, że mnie rozczarowała, ale była mocno przeciętna. Nie było źle, ale dobrze też nie. A ci ludzie podobają mi się bardzo.


Razi mnie jednak wypiska na tylnej okładce, że Hołownia odkrywa, jak silny może być człowiek i jak poradzić sobie z cierpieniem. Często prowokuje, pyta o bunt wobec Boga, o to, czy można pogodzić się z takimi doświadczeniami. Odpowiedzi, które słyszy, mogą nas wiele nauczyć. Jestem uczulona na książki, które są zachwalane jako zawierające głębokie przemyślenia o życiu i śmierci - książka sygnowana sensem życia na kilometr pachnie mi podejrzanie. Czytam i zostaje mi w głowie tylko: edukacyjna martyrologia.

A tak nie jest. To jest prosta książka, prosty zbiór rozmów z ludźmi, którzy przeżyli rzeczy, o których każdy z nas myśli: No tak, zdarzają się, ale żeby mnie?? A jakby tak się zastanowić, że może to mnie nie jest takie mało prawdopodobne, możnaby na niektóre sprawy spojrzeć inaczej. Jak ta dwudziestka ludzi. Dla których sukcesem największym na  świecie jest codzienna możliwość wstawania z łóżka, samodzielne ugotowanie obiadu, szczęśliwe przeżycie dnia do końca. Ludzie dodają otuchy. Są najprostszym lekarstwem na wszystkie wygórowane ambicje, wyścig szczurów, poczucie, że trzeba być lepszym, lepszym, coraz lepszym!
Wcale nie trzeba. Bo ostatecznie, co by się stało, gdybyśmy odpuścili? Nic.

A być może, co co po niektórym może wydać się czystym szaleństwem, bylibyśmy nawet odrobinę bardziej szczęśliwi? Jak ludzie z walizkami w ręku. Mimo że stracili najbliższych, niektórzy są ciężko chorzy, inni żyją ze świadomością, że mają przed sobą góra 3 miesiące życia, że rak wrócił albo że muszą walczyć o życie kogoś bliskiego. Wtedy odkrywa się, na czym polega szczęście.

_______________________________
Szymon Hołownia - Ludzie na walizkach
Kraków 2011
Wydanie I
Stron: 256
Wydawnictwo:


Było dla mnie oczywiste, ze do Ludzi an walizkach upiekę sernik z jagodami. Ale co ma piernik do wiatraka? Już wyjaśniam. Ludzie na walizkach byli dla mnie książką podróżową, nie tylko przez dwuznaczny tytuł, ale też dosłownie - przeczytałam ją w pociągu, wracając z Warszawy do Krakowa. W Warszawie przed wyjazdem kupiłam jagody, z którymi chciałam zrobić w domu tartę. Nie wzięłam jednak pod uwagę, że w pociągu lekko, ale konsekwentnie trzęsie - nie tylko mną, ale też moimi jagodami. Do ładnego ozdobienia tarty już się nie nadawały. Ale jeśli nie na wierzch, to może do środka? Wyciągnęłam więc z szafki wagę, z lodówki ser i zaczęłam piec fioletowy sernik.

Fioletowy-odlotowy.
Pyszny, kremowy, bardzo owocowy. I jeszcze smakujący latem.



Sernik jagodowy 
(Doroty)


Składniki
na spód:
  • 150 g kruchych ciasteczek, pokruszonych
  • 75 g masła, roztopionego
na masę serową:
  • 750 g twarogu śmietankowego, tłustego, zmielonego
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 200 g drobnego cukru
  • 4 jajka
  • 2 łyżki mąki
  • 1 łyżka soku z cytryny
  • 250 g jagód
Przygotowanie:
Zrób spód: tortownicę o średnicy 22 cm wyłóż folią aluminiową (bardzo dokładnie, możesz obłożyć kilkoma warstwami - tak, że jeśli masz tortownicę z odpinanymi bokami jak ja, żeby masa nie przeciekała podczas pieczenia przez szczeliny). Ciastka wymieszaj z masłem, wgnieć w spód tortownicy, schłódź przez 20 minut.
Zrób masę serową: wszystkie składniki masy serowej zmiksuj razem na gładką masę, na końcu wmiksowując jajka (i od tego momentu tylko chwilę). Masę wylej na schłodzony wcześniej spód. Piecz w temperaturze 180ºC przez około 55-65 minut (sernik powinien być 'ścięty' na wierzchu, nie pieczemy do tzw. suchego patyczka).
Po upieczeniu schłódź w lodówce, najlepiej przez całą noc. Przechowuj również w lodówce.



Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.

środa, 21 września 2011

Różowe. Dzieciowe. Urodzinowe


Żółte misie i dzwonki, brązowe grzybki i auta, ludziki z makowymi kropeczkami, czerwone serduszka.
Wszystkie kruche, delikatne, słodkie.

A urodziny mają kolor różowy. 
Od dwudziestu kilku lat są miziate, puchate, różowe i lukrowane. 
Mimo, że lukru nie lubię. Ale ten urodzinowy to co innego.

W urodziny wszyscy się uśmiechają, można założyć kolczyki w kształcie kawałków tortu, ubrać kolorową spódnicę i wskoczyć w kalosze w kolorowe grochy. Można dostać na prezent książkę, o której od dawna się marzyło i mimo, że nawet najbliższym osobom ciężko połapać się w tym, które książki już mam, których nie, które już jadą do mnie zamówione, więc praktycznie ich jeszcze nie ma, ale teoretycznie jakby już były, to mimo tego wszystkiego, ta jedna osoba dokładnie wie, jakiej książki mi brakuje. 

Miło jest zostać wyściskanym i obdarowanym niebieską torebką w chmurki, z rysunkową krową, która ma puchate łatki i strzeże torebki cukru i torebki mąki, które są w środku. 
Urodziny są uśmiechnięte.


I w urodziny można zafundować sobie terapię ciastkami. Dwa miesiące temu pisałam, że zaczynam pracować jako cukiernik w warszawskiej kawiarni, pamiętacie? Tych ciasteczek można spróbować właśnie w niej (adres tutaj). Lubie tę pracę ogromnie. Krzątam się po kuchni, lawiruje między wielkim piecem a ogromnym mikserem z gigantycznymi blachami w rękach. Wszystko jest większe. 
Ale i prostsze. Są torebeczki, w które mogę pakować ciasteczka, zawiązywać je kolorowymi wstążkami albo zamykać złotym drucikiem. Naklejki, na których cierpliwie wypisuję nazwę ciastek, czasami dorysowuję coś od siebie i takie torebeczki wkładam do wielkich szklanych słoików, które sama ustawiam na ladzie. Piekę słodkości, którymi pachnie na kilometr (nawet na korytarzach w pobliskich apartamentowcach - to zasługa rur, odpowietrzników - nie wiem jak je nazwać, które pomiędzy kilkoma budynkami są ze sobą połączone), a później wychodzę przed kawiarnię i piszę kolorową kredą na tablicy "Zapraszamy na ciepłe ciasteczka" i rysuje obok nadgryzione ciastko.
A później wracam do kuchni, ściągam fartuszek, sprzątam. Żegnam się, wychodzę. Choć wcale nie chcę. Chętnie zostałabym dłużej. Dlatego następnego dnia znowu przychodzę, bardzo wcześnie rano, jeszcze przed otwarciem, żeby rankiem w kawiarni znowu pachniało cukrem, czekoladą i świeżo zaparzoną kawą.


Ciasteczka dzieciowe
różnokolorowe i różnokształtne

Składniki:
przepis podstawowy:
  • 230 g mąki pszennej + odrobina do podsypywania
  • 150 g masła, posiekanego na małe kawałki
  • 110 g drobnego cukru
  • 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego (nie aromatu) lub 2 łyżki cukru waniliowego
  • 1 łyżka mleka
do zrobienia różnokolorowych ciasteczek dodatkowo:
  • barwniki spożywcze - w proszku, płynie lub żelu (jeśli nie posiadasz, żółty możesz zastąpić kurkumą, a brązowy - kakao)
  • mak
Przygotowanie:
1. Rozgrzej piekarnik do 180 stopni C. Blachę wyłóż papierem do pieczenia. 
2. Do dużej miski przesiej mąkę, dodaj masło i rozetrzyj palcami tak jak na kruszonkę. Dosyp cukier, wlej mleko i ekstrakt waniliowy (lub zastąp go cukrem waniliowym) i wymieszaj wszystko dokładnie. Wyrób gładkie ciasto. Nie musisz go schładzać w lodówce.
3. Jeśli chcesz zrobić kolorowe ciasteczka, podziel ciasto na tyle części, ile chcesz mieć kolorów. 
4. Do ciasteczek w kropeczki dodaj maku. Do wszystkich innych kolorów - barwniki i zagnieć. Jeśli nie masz barwników, żeby uzyskać żółty kolor ciasta, dodaj kurkumę, a brązowy - kakao.
5. Rozwałkuj ciasto na blacie podsypanym mąką (żeby ciasto się nie przyklejało). Do tych ciastek można zastosować małą sztuczkę - jeśli ciasto nie da się gładko rozwałkować, np. rozwarstwia się, należy przełożyć ciasto do miski, dolać odrobinę mleka (niepełną łyżkę) i odrobinę mąki (mniej niż jedną łyżkę - tylko tyle, żeby ciasto przestało się kleić do rąk), wtedy można rozwałkować już bez obaw, że ciasto nie będzie trzymać się razem przy wycinaniu ciasteczek. Kiedy już wytniesz foremką ciasteczka, ułóż je na blasze do pieczenia, wstaw do piekarnika i piecz ok. 12-15 minut, aż ładnie się zarumienią. Przed pieczeniem nie musisz ich smarować jajkiem ani mlekiem. 
6. Po wyciągnięciu gorących ciasteczek z piekarnika daj im ostygnąć.

Dorota Gellner - Duszki, stworki i potworki

Uwielbiam książki dla dzieci. Każdą stronę, każdy jej centymetr. Teksty, wierszyki, rymowanki, przezabawnie dobrane słowa. Rysunki. Mistrzowskie rysunki. Żaden inny gatunek literacki nie jest tak ciężki do stworzenia, więcej!, do stworzenia go dobrze. Bo dorośli piszą ze swojej perspektywy. Bardzo mało jest osób, które potrafią zejść z dorosłego poziomu swojego mózgu i wejść w myślenie kilkuletniego brzdąca, który niczemu się nie dziwi i dla którego absolutnie wszystko jest możliwe. To, że zwierzęta potrafią mówić, to normalka. Że sprzątaczka rozmawia z odkurzaczem, to też nic specjalnie nadzwyczajnego. Licho paraduje zadowolone po stronach książki w glanach i czapce pilotce naciągniętej na uszy. Co się dziwisz? Licho nie śpi.
Jakiś czas temu pisałam o platynowych książeczkach dla dzieci (pamiętacie? - klik klik! tutaj). Oszalałam ze szczęścia, kiedy dostałam do ręki kolejne książki ilustrowane przez Maćka Szymanowicza. Autorki, Doroty Gellner, jeszcze nie znałam, co szybko i z szerokim uśmiechem na ustach zmieniłam. Jej teksty są cudowne, kochane, miziate i puchate. A przy tym przezabawne. Takie, od których wróciły mi miłe wspomnienia (i nieważne, że książeczki Gellner miałam w rękach pierwszy raz), niekontrolowanie wybuchałam śmiechem, a po wszystkim uderzyła we mnie tak pozytywna energia, że musiałam wstać i poskakać kilka razy, żeby mnie z tej euforii nie rozsadziło.

Dorota Gellner - Czekoladki dla sąsiadki; Duszki, stworki i potworki; Roztrzepana sprzątaczka

sobota, 17 września 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - "Dom w Italii"


Dziś kolejna recenzja z copiątkowego cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! Z włoskimi smakami: pomiędzy kartkami i na talerzu. Nie wiesz o co chodzi? Informacje o moim copiątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.
Mam przy okazji zapowiedź - od października "Przy jedzeniu się (nie) czyta!" zmienia swoją formułę z cotygodniowego na dwutygodniowy. Zmiana ma związek z moim natłokiem zajęć, których liczba rośnie lawinowo i od października powiększy się o kolejne sprawy. Ale mam nadzieję, że nie odczujecie przejścia na tryb dwutygodniowy zbyt mocno. Nie zamierzam rezygnować z pisania recenzji poza cyklem, układania pysznych przepisów i wypiekania coraz to nowych słodkości. Poza tym wierzę, że efekty zmiany będą bardzo pozytywne - pozwolą mi wybierać jeszcze lepsze i bardziej wartościowe książki, o których regularnie będę się rozpisywać.




Piękni dwudziestoletni. Ona samotna i po przejściach, on - romantyk ze złamanym sercem. Spotykają się, miłość wybucha i od tej pory żyją długo i szczęśliwie. Idealny przepis na życie? Guzik prawda!

Jak na lekką powieść z włoskim klimatem w tle, zaczyna się dość niestandardowo: od pogrzebu. Peppi, Włoch mieszkający prawie całe swoje życie w Stanach Zjednoczonych, po śmierci swojej żony stwierdza, że nie może mieszkać sam (jak na prawdziwego Włocha przystało), zbiera wszystkie swoje rzeczy i wraca do Villi San Giuseppe, małej włoskiej wioski, w której się urodził i wychował.

I tu zaczyna się prawdziwe życie. Peppi z gracją pakuje się w zabawne tarapaty, z których wyciąga go przyjaciel z dawnych czasów i właściciel fabryki słodkości, Luca, oraz jego córka Lucrezia, która po śmierci męża zaczyna rządzić zakładem ojca żelazną ręką. Pracownicy w popłochu chowają się przed nią po kątach i boją się przekazywać jej jakiekolwiek negatywne wiadomości. Jedyną osobą, która dostrzega w niej ludzka twarz jej Peppi, który z szerokim uśmiechem na ustach i wielką michą oliwek w ręku stara się ja przekonać, że lekarstwem na jej upierdliwość są właśnie owe oliwki. Włosi wyleczą cię ze wszystkiego przy pomocy jedzenia. Jesteś smutny? Zjedz makaron. Przygnębiony? Kawałek domowej pizzy. A na upierdliwość są oliwki. Szczęście po włosku!


Pezzelli napisał kolejna dobra książkę. I choć to już jego piąta (a licząc wszystkie książki o Toskanii i Włoszech, które od jakiegoś czasu zdominowały półki w polskich księgarniach, już dwudziesta-któraś), wcale nie powtarza schematu poprzednich czterech. Jest tak, jak ma być. Jak we włoskiej paście ugotowanej al dente: z wyważonymi smakami, nie za słodko i nie mdło. Książka odpowiednio przyprawiona, aromatyczna, z karuzelą pysznych smaków. Do tego włoski małomiasteczkowy klimat, który od jakiegoś czasu pociąga mnie coraz bardziej i prawdopodobnie jeszcze kilka książek, a skończy się tym, że któregoś dnia spakuję walizkę i pojadę zobaczyć na własne oczy wszystkie te słoneczne cuda.


Dużym atutem Pezzellego są jego bohaterowie. W niczym nie przypominają amerykańskich romansów (Pezzelli urodził się i dorastał w amerykańskim Rhode Island, w rodzinie o włoskich korzeniach), gdzie dwójka młodych gniewnych spotyka się, nagle bucha między nimi miłością i jak gdyby nigdy nic postanawiają zerwać ze swoim dotychczasowym życiem. Ona pracuje w wielkiej korporacji, niby jest szczęśliwa bo osiąga sukcesy, ale jednak czegoś jej brakuje, a uświadamia to sobie, kiedy pewnego deszczowego dnia spotyka na ulicy księcia w markowym garniturze (współczesna zbroja), z szarmanckim uśmiechem na ustach proponującego jej podwiezienie do domu (ale nie na białym koniu), żeby nie zamoczyła eleganckiej spódnicy i nie pogubiła po drodze drogich szpilek (jak kopciuszek). Można nabawić się cukrzycy.

Dlatego tak lubię powieści Pezzellego - są lekkie i letnie, ale nie głupkowate. Historie wymyślone, ale nie nierealne. Nie cukierkowe, a ciepłe, miłe, przyjemne. Takie, o których długo po przeczytaniu się jeszcze myśli. I które się wspomina tak, jakby się tam było i na własne oczy widziało zdarzenia opisywane w książce. Jak niezapomniane wakacje w Villi San Giuseppe.

__________________________________
Peter Pezzelli - Dom w Italii
Przekład: Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Kraków 2011
Wydanie pierwsze
Stron: 298
Wydawnictwo:



Na głodnego nie czyta się za dobrze. Ale coś słodkiego i włoskiego... Nie mogłam wpaść na co mam ochotę. W końcu - bingo! Dzisiaj nie będzie na słodko. Od dawna chodziły za mną prawdziwe włoskie paluchy. Ciepłe, miękkie w środku, z chrupiącą skórką. I znalazłam przepis idealny.


Pizzowe paluchy
(od Ines)

Składniki:
  • 1 kostka drożdży
  • 2 łyżki cukru
  • 2 szklanki ciepłego mleka
  • 1 kg mąki
  • 2 jajka + 1 do posmarowania
  • duża szczypta soli
  • olej
  • gruboziarnista sól - do posypania
Przygotowanie:
Pokruszyć drożdże, dodać cukier, 2 łyżki ciepłego mleka, 2 łyżki mąki, przykryć i odstawić do wyrośnięcia (ja zostawiłam swoje na 40 minut). Do dużej miski wsypać mąkę, sól, dodać roztrzepane jajka, zaczyn, pozostałe mleko, wyrobić, nie dodawać więcej mąki. Jeśli ciasto bardzo sie lepi, dodać trochę oleju. Odstawić na 15 -20 min. Posmarować rozmemłanym jajkiem, posypać gruboziarnistą solą. Piec do zarumienienia (ok. 10-12 min) w temperaturze 200-220 stopni C. Zbyt długo trzymane w piekarniku staną się twarde.


Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.

poniedziałek, 12 września 2011

Brunatności, polarności i grizzli


Dawno nie było tu takich ciasteczek. Małe, słodkie i misiowe, prawie puchate. Białe polarne niedźwiadki i miśki brunatne, wcale nie groźne, każdy z kolorową wstążka na szyi.
Domowe ciasteczka i udomowione grizzli.


Bardzo kruche, delikatne w smaku. Polubiłam ten przepis, bo ciasto idealnie nadaje się do wykrawania z niego różnokształtnych ciasteczek, nie traci kształtu podczas pieczenia.
Wracam do korzeni, czyli dekorowania ciastek. Jak ja to lubię! Wykrawane pyszczki i okrągłe uszka, rysowane cienką strużką czekolady łapki, tylne nawet z paluszkami. Tak proste i pyszne.


Misiowe ciasteczka

Składniki:
4 żółtka z jajek ugotowanych na twardo, torebka cukru waniliowego, 14 dag stopionego masła, 20 dag mąki, cukier puder, kakao i cynamon do posypania

Przygotowanie:
Rozetrzyj żółtka z cukrem waniliowym, bardzo drobno, prawie na proszek. Ja robiłam to widelcem, rozcierając tak, jak rozciera się ser biały do twarożku. Dodaj połowę stopionego masła, mąkę i szybko wyrób ciasto. Wlej pozostałe masło i zagnieć z ciasta gładką kulę. Owiń ją w folię spożywczą i włóż na kilka minut do zamrażalnika. Po wyjęciu rozwałkuj ciasto na placek grubości 3-4 mm. Foremkami powykrawaj ciasteczka, ułóż je na blasze wyłożonej pergaminem i pozwól piec się im w 150oC przez 20 minut. Ciasteczka będą miały bladozłoty kolor. Przestudź, posyp cukrem pudrem i kakao zmieszanym z cynamonem.



Denise Seidl - Zabawy z kotem


Pozostając w tematyce zwierzęcej - wolicie psy czy koty?
Nie mogłam się zdecydować, o której książce napisać, dlatego napiszę o obu. To są książki do korzystania, nie do czytania od deski do deski. Wyobrażacie sobie wertować dokładnie każdą stronę encyklopedii psów? Co nie oznacza wcale, że nie warto. Wręcz przeciwnie! I trzeba korzystać z nich ile wlezie.

Od zawsze koty lubiłam bardziej od psów. Kiedy byłam mała, kukałam pod samochody i wczołgiwałam się za krzaki, żeby wygłaskać i wymiziać wszystkie koty w zasięgu wzroku. A później polubiłam psy. Może nie tak jak koty, ale jest kilka ras, które mnie rozczulają. Golden retrivery i labradory, przekochane, niesamowicie mądre, wesołe. Beagle, od których właścicieli wiem, że to takie pozytywne psie głupole, beztroskie do granic możliwości. I cocker spaniele, z loczkami, na widok których za każdym razem wydaję ciche "ooch". 
Ta encyklopedia psów myślę, że przyda się nie tylko tych, którzy akurat szukają czworonoga dla siebie. Mi spodobała się i bez tego. Jest podzielona dość nietypowo, co mi się bardzo podoba - nie na rozdziały pod tytułem psy małe, psy średnie, psy duże i psy te, które mogą urosnąć większe od ciebie, ale bardziej praktycznie - zgodnie z tytułem - ze względu na podobne cechy danej rasy i prowadzonego stylu życia. Jest więc cały rozdział o tych psiakach, które będą idealne dla rodziny (lub dla singli), omówione są te, które wymagają dużo uwagi lub wręcz przeciwnie - które nie potrzebują jej tak dużo. Dla zapalonych sportowców są psy lubiące biegać, dla alergików pasy, których sierść nie uczula - znajdą się nawet psy idealne dla hmm, magików: uzdolnione, cudaczne, z ukrytymi talentami. Wszystko ładnie i jasno wytłumaczone, dużo ramek, strzałek, wypunktowań i wytłuszczeń najważniejszych rzeczy. Wzrokowcy tacy jak ja, zrozumieją, dlaczego tak mnie to ekscytuje.
(David Alderton - Wybierz psa dla siebie)

Zabawa sprawa poważna - każdy to wie. Tak samo jak to, że koty muszą się bawić. Inaczej, łagodnie mówiąc, wariują - ślizgają się po parkiecie, fruwają między pokojami albo przyczajają się niczym kocie ninja. Czyli wracamy do punktu wyjścia - bawią się. Same, z innymi kotami lub właścicielem. I jeśli myślicie, że koty znajdują frajdę tylko w puchatej myszce na sznurku, która kręci się im przed nosem, jesteście w błędzie (wiem, bo sama byłam). Jest tak dużo różnych zabaw, które można powymyślać dla kota, a jednocześnie czerpać z tego tak samo dużo radości co główny zabawiany. A pogapcie się jeszcze prze tym na niego - miny, które strzela, są bezcenne! Zabawa, która dodatkowo gwarantuje popłakanie się ze śmiechu.
(Denise Seidl - Zabawy z kotem)

piątek, 9 września 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - "Moje Dolomity!"

Dziś kolejna recenzja z copiątkowego cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! I znowu gatunek, którym normalnie się nie zajmuje, czyli przewodnik. Albo prawie przewodnik. Wydał mi się na tyle inny niż wszystkie, że postanowiłam rozłożyć go na części pierwsze w recenzji.
Nie wiesz o co chodzi? Informacje o moim copiątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.


Dolomity, nazywane też bladymi górami, są najbardziej smakowitą częścią włoskich Alp - gdzie najwyższy szczyt nazywa się Marmolada, a lokalnymi przysmakami są Śmierdziel z Moeny i księże zadławki.

Jakim cudem przewodnik może być czytany z zapartym tchem, skoro nie ma się w planach wyjazdu w miejsce, o którym się czyta? Jakimś cudem widać może. Bo ani ten przewodnik nudny, ani nawet do końca nie można go nazwać przewodnikiem.

Vito Casetti (tak, Europa da się lubić) i Agata Jakóbczyk rozpoczęli sezon w Moich Dolomitach w zimie. Pierwszym przystankiem było więc Trentino, czyli idealnie miejsce dla zapalonych fanów nóg przypiętych do jednej albo dwóch desek. Szczególnie polecam lekturę tym, którzy od lat narzekają na nasze polskie przeładowane wyciągi, nieodśnieżone trasy narciarskie i płaskie jak deska stoki. W Dolomitach narciarski system funkcjonuje inaczej. Kupując jeden karnet, dostajemy dostęp do wszystkich wyciągów i stoków, czyli 12 ośrodków narciarskich i 450 kolejek linowych, z których wszystkie są szybkie i supernowoczesne. Łącznie: 1200 km połączonych tras narciarskich. Tak, kilometrów. Tysiąc dwieście.

Dolomity to jedna wielka sieć wyciągów łączących poszczególne regiony i miasta. Niektóre oddalone są od siebie o kilkadziesiąt kilometrów i leżą na przeciwległych stokach gór, a do których bez problemu można dostać się kolejką linową. Trasy są krótsze i dłuższe - można wybrać kilka małych odcinków lub zjechać jedną długą, 26-kilometrową trasą (co zajmie około 6 godzin). Nie mogę powstrzymać się w tym miejscu od porównania - nasze polskie stoki wyglądają przy włoskich ośrodkach narciarskich jak zapuszczone bidulki. W Polsce trzeba odstać swoje w dlugaśnej kolejce do wyciągu, gdzie podczas czekania inni niecierpliwcy wjeżdżają ci na twoje nowe, wywoskowane i wyczyszczone narty swoimi i gdyby tylko mogli, wydłubaliby kantem swoich desek pamiątkowy napis TU BYŁEM. Kiedy już uda ci się wystać swoje i wyjedziesz orczykiem na górę, czeka cię zjazd z duszą na ramieniu, bo na stoku jest tak ciasno, że tylko kwestią czasu i szczęścia jest, czy wjedzie w ciebie początkujący narciarz jadący na krechę, rozpędzony snowboardzista czy dziecko, któremu poplątały się narty. Cały zjazd zajmie ci góra 20 minut, po oblodzonym (bo wszyscy po tym kawałku jeżdżą) albo nieodśnieżonym (bo nie zjeżdża tamtędy nikt) stoku - akurat zdążysz się psychicznie przygotować na ponownie odstanie 40 minut w kolejce.
A szusujący w Dolomitach znają zasady. I wcale nie trzeba im o nich przypominać, sami ich przestrzegają.


Narciarze we Włoszech mają inne problemy. Zaprzątają sobie głowę raczej tym, czy na obiad spróbować szpinakowych gnocchi, czy typowo włoskiej polenty. Na deser zamówić tiramisu? A może apfelstrudel? Który, na marginesie, jako typowo austriacki deser bije w Południowym Tyrolu rekordy popularności - a to dlatego, że znajdują się tutaj największe w Europie sady jabłkowe, które dają najbardziej soczyste i słodkie jabłka - wiedzieliście o tym?.

Vito Casetii, jako rodowity Włoch nie mógł odmówić sobie przyjemności rozgadania się o włoskiej kuchni. Są więc kuszące opowieści np. o produkowanym tylko w Val di Sole niezwykle aromatycznym serze Puzzone di Moena, czyli dosadnie tłumacząc: Śmierdzielu z Moeny. Z rozbawieniem czytałam też o szpinakowych kluseczkach podawanych z topionym masłem i parmezanem, nazywanych strangolapreti - dosłownie "księże zadławki" (w książce znajdziecie na nie przepis).



Połączenie włoskiej beztroski i polskiej ciekawości świata zaowocowały smakowitą i megaciekawą mieszanką wybuchową - to dlatego na samym początku napisałam, że nie wiem, czy mogę tę książkę z czystym sumieniem zaklasyfikować jako przewodnik. Jeśli ktoś z moich znajomych będzie wybierał się w Dolomity, na pewno mu ją podrzucę do walizki, ale książkę czyta się też świetnie i bez zabookowanego biletu lotniczego w ręce, rezerwacji na hotel i złotówek wymienionych na euro.

Nie trzeba nawet jeździć na nartach czy desce. Moje Dolomity są małym rajem na ziemi nie tylko w zimie, ale też w lecie - zresztą w jednym sezonie wcale nie trzeba rezygnować z drugiego, w wyższych partiach Dolomitów można szusować po białym puchu przez cały rok. Do tego śliczne, czyste jeziora, nad którymi można wygrzewać się w słońcu, zajadać włoską pastą z serem ricotta i popijać kieliszkiem dobrego wina, a na deser serwować sobie świeże, słodkie figi. Ach, la dolce vita!
Jak widać, wcale nie trzeba się tam wybierać, żeby móc wyobrazić sobie wszystkie te przyjemności.

_______________________________________
Vito Casetti, Agata Jakóbczyk - Moje Dolomity!
Bielsko-Biała 2010
Wydanie I
Stron: 256
Wydawnictwo:


Jednym z tradycyjnych dań kuchni włoskiej, o której piszą autorzy, jest polenta. Bardzo prosta w przygotowaniu, w zasadzie robi się sama - trzeba tylko doglądać i mieszać, żeby się nie przypaliła. Pachnąca miodem i orzechami, na ciepło, jest idealnym wrześniowym śniadaniem. Słodka, z orzeszkami do pochrupania i truskawkami do posmakowania.




Polenta na słodko z truskawkami

Składniki na dwie miseczki:
  • 1 szklanka kaszki kukurydzianej
  • 2,5 szklanki mleka 
  • 3 łyżki miodu
  • szczypta kardamonu
  • szczypta cynamonu
  • 1 szklanka truskawek
  • 2 łyżki masła orzechowego
  • 1/2 szklanki orzechów włoskich
  • 3 łyżki suszonej żurawiny
Przygotowanie:
1. Orzechy włoskie posiekaj na grube kawałki. Wysyp je na suchą patelnię, upraż na małym ogniu. Gdy lekko się zezłocą i zaczną pachnieć, przesyp je do małej miseczki lub na talerz - nie mogą zostać na patelni, inaczej się przypalą.
2. Do rondelka wlej mleko, wsyp kaszkę kukurydzianą. Dodaj kardamon i cynamon, zamieszaj i niech się powolutku gotuje na małym ogniu.
3. W tym czasie pokrój truskawki na ćwiartki, garść truskawek odłóż do posypania gotowej polenty po wierzchu, resztę dodaj do gotującej się kaszki. Razem z truskawkami dodaj miód i masło orzechowe. Od tej pory masa zacznie gęstnieć, dlatego musisz ją ciągle mieszać.
4. Na końcu, kiedy kaszka uzyska już prawie-prawie konsystencję, jaka będzie ci odpowiadać - ja lubię gęstą - dosyp żurawinę, i uprażone orzechy. Zamieszaj ostatni raz i przełóż do miski. Udekoruj na wierzchu odłożonymi wcześniej truskawkami, możesz także posypać jednym drobno posiekanym orzeszkiem.


Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.



P.S. Zgaduj zgadula, jaką książkę wezmę na warsztat za niedługo. Ma coś wspólnego z poniższym zdjęciem, ale nie jest to ta książka, która leży obok mojego kapelusza. Ma też coś wspólnego z tematyką dzisiejszej recenzji. Ciekawe, czy zgadniecie, o jaki tytuł mi chodzi :)

(za zdjęcie dziękuję Grumkom)

wtorek, 6 września 2011

Czary-mary o smaku truskawki


Ostatnie w tym roku truskawki - mocno czerwone i słodkie, choć już inaczej niż te czerwcowe.
Lody - kremowe i delikatne, w chrupiącym rożku, topniejące po bokach i skapujące po palcach.
Jak w dzieciństwie.
I dlatego są najpyszniejsze na świecie.

Skapują nie tylko na moje dłonie. O mało co, a dostało by się Pchle. I Słowikowi. Słoniowi Trąbalskiemu trochę też. Wiecie już, o czym mówię? Tak! Sentimental story, czyli powrót do przeszłości.

Siedzę na krześle, przebieram nogami z zadowolenia i mam przed oczami moje wierszyki dzieciństwa. Jasne, Tuwima i Brzechwy było już tyle wydań, że każdy, kto miał się podekscytować cofnięciem w swoje dzieciństwo, już to zrobił. Bo fajnie jest zrobić sobie podróż wstecz, przeczytać, westchnąć, a potem jak zawsze odłożyć na półkę, zanieść z powrotem na strych, zapomnieć na kilka lat albo dać dzieciom, które zrobią z tego użytek na dłużej. Ale ja mam dzisiaj inaczej. Ja "mojego" Brzechwy, "mojego" Tuwima i od niedawna "mojej" Frączek nie chcę już zamykać w pudle.


Bo wreszcie trafiłam na wydanie, którego ani myślę się pozbywać. Oczarowało mnie totalnie: genialne rysunki i całe opracowanie graficzne (Maćka Szymanowicza). Przeurocze detale, szmery-bajery, które uwielbiam, jak numery stron zrobione w formie kolorowych rożków, pomalowane na różne kolory, niektóre linijki wierszy w chmurkach, dymkach, wyjęte ze sztywnego układu i umieszczone na rysunkowych tabliczkach. I okładki po wewnętrznej stronie - zdobione ślicznie: delikatnie, zabawnie.


I wierszyki z dzieciństwa. Moje, których, czytanych przez mamę kilkanaście razy, aż do znudzenia (albo zaśnięcia nad książką - co ciekawe, wcale nie mojego), zdążyłam się jako mała dziewczynka nauczyć na pamięć. Takie rzeczy zostają w głowie.
To niesamowicie miłe uczucie rozłożyć się z tymi, TYMI, książkami na całej szerokości łóżka, wśród śmiesznych rysunków, kolorowych okładek, rymów tak prostych i tak zabawnych, że nie niech się dookoła dzieje co chce, nieważne - bo ja czytam na głos Lokomotywę, dopinguję gapowatego Hilarego w poszukiwaniu swoich okularów i krzywię się na Zosię Samosię. I tylko to jest w tej chwili ważne.

Wierszyki z dzieciństwa są cudne.
A do nich domowe lody truskawkowe w wafelku.
Takie dziecięce czary-mary.


Lody truskawkowe 
jak dawniej, kremowe, i w rożku, żeby skapywały po palcach
(przepis siostrzany)

Składniki:
  • 2 duże jaja
  • 12 dkg cukru pudru
  • 300 ml śmietany kremówki 36 %
  • 150 g świeżych truskawek
  • masło do podsmażenia truskawek
  • 100 g mascarpone
Przygotowanie:
Białka ubić na sztywno, dodać połowę cukru i dalej ubijać do otrzymania lśniącej masy. W drugiej misce utrzeć żółtka z resztą cukru. W trzeciej misce ubić na sztywno śmietanę. Truskawki pokrojone w ćwiartki podsmażyć na maśle. Ostudzić i wymieszać z masą powstałą z żółtek, białek, kremówki i mascarpone. Masę przełożyć do pojemnika, przykryć folią przezroczystą. Mrozić około 5 godzin. W tym czasie dobrze jest wyciągać lody co godzinę i mieszać je łyżką, łopatką lub mikserem na małych obrotach - dzięki temu lody będą gładkie i kremowe, nie powstaną na nich kryształki lodu. Wyjąć z zamrażalnika 10 minut przed podaniem, aby lody dały się formować.
Są pyszne!

Jan Brzechwa, Pchła Szachrajka
Julian Tuwim, Wiersze dla dzieci
(obie książki wydane przez Wilgę, w Platynowej kolekcji)


ZamknijZamknij   Zamknij
(o książkach wcześniej)

Related Posts with Thumbnails