• RSS

piątek, 28 stycznia 2011

PKP


Tym razem to nie książka do ciasteczka, a ciasteczko do książki będzie dodatkiem. Bo książka warta obsadzenia w głównej roli. Napisanie czegokolwiek historycznego o Polsce, jeśli nie ma się na nazwisko Davis i zrobienie tego tak, żeby się chciało czytać - graniczy z cudem. Chyba, że bardzo interesuje się historią, to zwracam honor, wtedy podejrzewam, że większość książek historycznych zaciekawia. Ale bierzmy ogólnie - takich, którym historia kojarzy się ze szkolną traumą (trzymam rękę w górze). O co chodzi?


Tak mnie podniosło na duchu, że trauma jest większościonarodowa (na ogólnonarodową możnaby się obrazić). Historia była dla mnie męką i kara największa na świecie zaraz po fizyce i biologii, a ciut przed matematyką. Zamiast dojść do wniosku, że jestem ani do ścisłego tego, ani do humanistycznego tamtego (w efekcie do niczego), wytłumaczyłam sobie, że oferta szkoły jest niestargetowana na mnie. Ale żeby się o tym przekonać, musiałam pójść na studia, bo jedynymi przedmiotami, jakie lubiłam, były plastyka i technika - i nic poza tym. Muzykę też miałam straumatyzowaną.
Ale wracając do książki. Idealna dla kogoś, kto historii nie trawi. Bo królowie sami wbijają się do głowy. Ciężko nie zapamiętać Leszka Czarnego, który "był ciemny jak tabaka w rogu" i cierpiał na impotencję. Dla odmiany - Leszek Biały był biały, bo czysty. Kazimierz Odnowiciel smaruje farbą po ścianach, a Kazimierz Wielki, gdyby wychodziło Wprost, zostałby Człowiekiem Roku tego tygodnika 37 razy. Ogórkowi i Pękalskiemu w pas się kłaniam za ten poczet. Prześmiesznie ilustrowany i z czymś, co mnie niesamowicie urzekło, bo jest niestandardowe: małymi koronami nad numerami stron. Cudo. Uwielbiam takie rzeczy. Gdyby ktoś też miał fioła na punkcie takich drobiazgów, w książce Martina Lindstroma Zakupologia numeracja jest tylko po prawej stronie - i od razu dwunumerowa, np. 2,3, po obróceniu kartki nic i dopiero na następnej stronie: 4,5, na odwrocie znowu nic, a kolejna: 6,7... i tak dalej. No mówię wam, super!




Ale do książki musi być ciasteczko. Nie da się tak na sucho.
Ciasteczka są banalnie proste do zrobienia i - sztuczka - mają mało cukru, a są słodkie. Bo? Bo banan. Taki dojrzały, zaczynający ciemnieć jest idealny. Na ogól nikt nie sięga po banany, na których zaczynają pojawiać się już ciemne kropeczki, a to błąd - bo takie są najsłodsze. Nie sypnęłam też cukrem dlatego, żeby nie zdominować innych smaków. Przesłodzone ciasteczka z bananem przestają być bananowe, a zaczynają smakować jak milion innych: po prostu słodkich. Banan się gubi. No i jest jeszcze miękkie owocowe oczko. U mnie aroniowe. Niesamowicie fajnie to smakuje, bo w pierwszej chwili czuje się aronię, potem kruchość ciasteczka i na końcu lekki bananowy smak. 


Staromodne ciasteczka bananowe z dżemem

Składniki na 30 sztuk:
  • 125 g masła lub margaryny
  • 30 g cukru
  • 1 żółtko
  • 190 g mąki ziemniaczanej + jeśli trzeba do podsypywania
  • 1 duży dojrzały banan (jak macie takiego lekko bazowego i już miękkiego, to nawet lepiej)
  • dżem lub powidła – u mnie dżem z aronii



Przygotowanie:
Utrzyj masło lub margarynę z cukrem na gładką, puszystą masę. Dodaj żółtko, mąkę ziemniaczaną i rozgniecionego wcześniej widelcem banana. Dokładnie wymieszaj łyżką lub łopatką. 
Utocz z ciasta niewielkie kuleczki (wielkości mniej więcej małych orzechów włoskich). Ułóż na blasze wyłożonej pergaminem, każda lekko spłaszcz i zrób pośrodku wgłębienie. Wypełnij je dżemem. Wstaw do piekarnika nagrzanego do 175 stopni C, piecz w środkowej części przez 15 minut.


(ach, konwalie - ciasteczka staromodne, to i robione dawno - w konwaliowym sezonie)



Michał Ogórek, Adam Pękalski, Poczet królów polskich

 Kilka moich słów na temat książki do odtraumatyzowania historii - wyżej.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Ciasteczka na zbyt trudne wyrazy




Brakczas.



Sesjo, idź sobie! Ciągnąc za nonsensopedią, sesja znana jest z dużego stopnia niespodziewalności, stąd wziął się znany powszechnie zwrot grzecznościowy "W tym roku sesja znów zaskoczyła studentów". A więc rzucony na głęboka wodę panie studencie, radź sobie sam. A tu bida z nędzą, nie chce się. Dziwne rzeczy się dzieją. Studenci stają się hiperaktywni w swoim optymizmie. Kluby przeżywają oblężenie, bo studenci chcą się w swoim nieszczęściu jednoczyć. 
Chcesz zobaczyć czysty studencki pokój - jedyna okazja.. Jest czyściutko, milutko, kartki ładnie opisane i leżą w kupkach. O matko boska, jak bardzo się nie chce. Odkryłam cud pasjansa. Łapię się na syndrom pełnej (zacznę o piętnastej, zacznę o szesnastej, zacznę o równo wpół do) i syndrom dnia następnego (dziś już nic nie zrobię, jutro wstanę o szóstej i zacznę czytać). 



Mam nieodparte wrażenie, że student jest w stanie nauczyć się wszystkiego. Największą głupotę przyswoi. Kazaliby się mi nauczyć książki telefonicznej - zapytałabym tylko czy województwo małopolskie, czy świętokrzyskie. Mam sobie wbić do głowy jakieś totalnie odjechane nazwy bóg wie czego. Wracam mentalnością do liceum i zaczynam zastanawiać się po co mam to wiedzieć na egzaminie, skoro w życiu mi się to nigdy więcej nie przyda (a jakby się przypadkiem jednak miało przydać, to jestem pewna, że zrobię wszystko, żeby jednak nie). Moim nowym ulubionym słówkiem zostało: fosfoltydyloinozytole (zabawa na dwie minuty: spróbujcie wymówić). Zaczynam lubić wszystkie słowa, w których jest kilkanaście i więcej literek. Takie hobby. O, a na drugim biegunie jest opinia publiczna i cytaty z notatek: 
  • "Ross Perot miał poparcie 10% Amerykanów, ponieważ Bush nie miał interesującego programu, a Clinton był kandydatem dla niezrównoważonych psychicznie wyborców". 
  • "W debatach telewizyjnych obowiązuje zasada Każdy mówi o czym innym jak w życiu rodzinnym".
  • i bonus jeszcze z innych: "Słuchanie wypowiedzi w nieznanym języku aktywuje obie półkule lub nawet bardziej prawą, gdyż jest odbierane jako muzyka (niemiecki - muzyka piły motorowej)".
  • "W 1988 roku wykryto istnienie receptorów kannabinoidowych - u człowieka występują w wieeelu miejscach, ale nie ma ich w pniu mózgu i pniu mózgu".
(chwilowo nie mogę znaleźć więcej, bo za dużo papierów lata mi dookoła. Ale w miarę sesji na pewno znajdą się i inne kwiatki, którymi, jeżeli będziecie chcieli, nie omieszkam się podzielić)
(no tak, z postępem idąc, cytaty tez możecie sobie zamienić na listę zakupów)


Ciasteczka w środku ze złotym przesłaniem życiowym wykładowców - jak znalazł. Cytaty są autentykami z wykładów. A same ciasteczka są małe, kruche i niesamowicie pyszne. I pachną różnymi rzeczami, ale te zapachy się nie mieszają. Przed przełamaniem ciasteczko pachnie cynamonem - bo na wierzchu jest posypane różowym cukrem pudrem z cynamonem właśnie. Jak już się przełamie, zaczyna pachnieć prawdziwą wanilią. A jak pachnie prawdziwą wanilią, to zupełnie inaczej niż cukrem wanilinowym. Lubię jak tak jest.




Ciasteczka sesjowe do podniesienia na duchu 
albo
Ciasteczka na trudne wyrazy


Składniki na ok. 30 sztuk:
  • 17,5 dag mąki
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • szczypta soli
  • 12 dag świeżego masła
  • 8 dag cukru
  • 1 jajko
  • ziarenka wydłubane z jednej laski wanilii
  • 2 łyżki cukru pudru zmieszane z 1 łyżką cynamonu
Przygotowanie:
  1. Przesiej mąkę do miski, dodaj proszek do pieczenia i sól.
  2. W innej misce utrzyj masło z cukrem na puszysty krem, dodaj jajko i imbir, wydłub ziarenka z laski wanilii, dodaj i nadal ucieraj. Stopniowo dosypuj mąkę i ucieraj, aż powstanie gładkie ciasto. Od momentu dodawania mąki radzę odstawić mikser i wyrabiać ciasto ręcznie: jest, po pierwsze, dużo wygodniej niż mikserem, po drugie od razu czujemy, czy trzeba oddać więcej mąki, gdy ciasto jest zbyt lepiące. Powinna powstać mięciutka, gładka kula. Owiń ją w folię spożywczą i wstaw do lodówki na 10 minut.
  3. Nagrzej piekarnik do 180 stopni C i wyłóż dwie blachy papierem do pieczenia. Rozwałkuj ciasto na lekko oprószonej mąką stolnicy. Placek powinien mieć ok. 3 mm, a więc nie być za gruby. Z ciasta powycinaj szklanką kółka. Na środku każdego układaj złożony wsad ideowy, zlepiaj brzegi ciasta i zawiń brzegi ku sobie.
  4. Gotowe ciasteczka piecz w rozgrzanym piekarniku przez 10-12 minut. Powinny się lekko zrumienić. Zostaw na kilka minut do ostygnięcia na blasze, zdejmij ostrożnie i przełóż na talerz. Posyp cukrem wymieszanym z cynamonem. Ciasteczka nie straca świeżości przez tydzień, jeśli zamkniemy je w szczelnym pudełku: najlepiej metalowej puszcze lub szklanym słoju.


(a za 3/4 cytatów pozdrawiamy pana Flisa, którego przerywniki na wykładach były przez cały semestr skrupulatnie spisywane, co by je zachować na wieki wieków amen. Ostatnio złapałam siebie i ludzi dookoła na tym, że na jego wykładzie pierwszą rzeczą, jaką robimy, jest wyciągnięcie drugiej kartki na zapisywanie co śmieszniejszych tekstów)







poniedziałek, 17 stycznia 2011

Makowe miłostki



Lecąc na fali pieczenia dla innych - tort na kolejne urodziny. Torcik właściwie, bo nie za duży. Nie przepadam za robieniem dużych tortów - dopiero jak ktoś mnie poprosi, sprawia mi to przyjemność. Prędzej upiekę wielkie ciasto i to je będę dekorować niż wyzbieram się, żeby zrobić wielopiętrowy tort, do niego masę i najlepiej w kilku kolorach. Bardzo nie lubię mas maślanych, może to dlatego. Chociaż! Ostatnio się porwałam na tort orzechowy (niedługo zobaczycie). Dlatego urodzinowy tort dla Agaty był malutki. Taki w sam raz. I z mnóstwem świeczek, to obowiązkowo. Bo jak urodziny bez marzenia i dmuchania na spełnienie?
Świeczki być muszą. Żeby,jak się pomyśli życzenie, mogło się spełnić.

Robiłam już kiedyś to ciasto, ale w zwykłej, okrągłej foremce. Ciasto nie jest za słodkie, dlatego spokojnie polałam lukrem bez obawy, ze ktoś umrze z zasłodzenia. Na wierzchu pobawiłam się cukrowymi literkami i weszłam, śpiewając sto lat. 



Ciasto jest przepyszne. Nie pamiętam skąd mam na nie przepis. Zawsze był w słynnym już zeszycie babci trzymającym się na gumkach recepturkach i nikt nie zastanawiał się skąd. Pewnie wzięła go kiedyś od jakiejś swojej koleżanki i taka jest jego historia. A zeszyt zawsze leżał u babci w kuchni i był traktowany jak dobro narodowe. I ciasto z tego zeszytu jest pyszne. Ja w ogóle lubię ciasta makowe, ale to szczególnie. Jest lekkie dzięki mące ziemniaczanej i nie przesłodzone, a jednak słodkie. Wszystkiego jest w sam raz. Od siebie dodałam jeszcze połowę banana. Po upieczeniu nie czuć go bardzo mocno, a daje fajny aromat i wszystko ze sobą ładnie wiąże. Ładnie wyrasta, nie opada. Uwielbiam to ciasto!



Makowy torcik urodzinowy z bananem i ziarenkami słonecznika do chrupania

Składniki (na dwie takie jak moja serduszkowe foremki: długość ok. 14 cm, szerokość 12 cm, wysokość 6 cm):

  • 80 g mąki żytniej
  • 20 g mąki pszennej
  • 60 g mąki ziemniaczanej
  • pół dojrzałego, rozgniecionego widelcem banana
  • 120 g masła
  • 70 g cukru
  • 2 jajka
  • nieco więcej niż pół szklanki maku
  • 3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 4 łyżki mleka
  • duża garść pestek słonecznika
  • duża garść pestek dyni

Przygotowanie:
Trzy rodzaje mąki połączyć z proszkiem do pieczenia. Masło utrzeć, dodając stopniowo jajka, pół banana, cukier i na końcu mąkę z proszkiem do pieczenia. Do utartego ciasta wlać mleko, wsypać suchy mak, dodać pestki. Jeszcze raz dokładnie utrzeć ciasto. Wlać do formy - jeśli macie teflonową, nie musicie jej niczym smarować, a jeśli taką, do której ciasto może się przykleić na amen - wysmarujcie masłem i wysypcie bułka tartą. Po wierzchu możecie posypać jeszcze dodatkowymi pestkami dyni i słonecznika. Pieczcie w temperaturze 170 stopni C przez ok. 50 minut. Po wyciągnięciu i przestudzeniu ciasto można polać lukrem.




Olga Tokarczuk, Prowadź swój pług przez kości umarłych 
(o książce pisałam już tutaj: klik!)

sobota, 15 stycznia 2011

Apple?


Czas zatrzymał w miejscu. 
Tak się dookoła zrobiło refleksyjnie, w tym całym biegu dnia powszedniego, romantycznie wręcz... A poważnie, zegarek mi stanął. Mam taki nakręcany dzyndzelkiem z tyłu, którego jak się rano nie nakręci, to do wieczora nie pociągnie. I odwrotnie - jak się go wieczorem nie pomizia tam z tyłu, to rano tylko zegar w komórce ratuje. Nakręcany cyferblat jest z tych oldschoolowych, w których nie należy nawet wypróbowywać funkcji budzika. Bo drze się wniebogłosy i broń panie boże żeby go ktoś w ogóle nakręcił i przekonał się o tym rano. Nie wiem ile to może wydawać decybeli, ale pobudka jest taka, jakbyście puścili radio albo muzykę z głośników na komputerze stacjonarnym na full (laptopy o tyle wygrywają, że dźwiękiem z nich nie da się przebić bębenków - czasami zresztą ten dźwięk przebić się przez próg słyszalności w ogóle nie może, a już szczególnie jak mam prezentację z dźwiękiem i koniecznie chcę ją pokazać z dźwiękiem osobom siedzącym 3 metry od laptopa). I w tym całym zabieganiu, z nienakręconym zegarkiem, przypomniałam sobie o muffinach, o pardon, cupcakes, jeśli mam być nazwowo poprawna, technologicznych z apple.


Jabłkowe, ze znaczkiem mającym być jak Apple. Bo nadgryzione jabłko jest na monitorze, na którym montują się nasze filmy dziennikarskie, a przy których montowaniu siedzi, je i chyba prawie śpi najcierpliwsza osoba na świecie do bawienia się suwakami, obrazkami, sekwencjami czasowymi i już nie mogę wymyślić czym, bo jak mnie kiedyś zamknięto z Koko w montażowni, to przez pół godziny nie mogłyśmy wpaść jak się uruchamia program, a z kobiecej dumy i żeby nie wypaść na typowe baby, co to się na komputerze nie znają, przez dwa kwadranse wciskałyśmy wszystko po kolei. Aż w końcu zadzwoniłyśmy po informatyka, który włączył nam program dwoma kliknięciami. To się musiało tak skończyć.
A Kasia to wszystko ogarnia. Nie dość, że szczerze ją podziwiam, że się w tym nie gubi, to jeszcze klepie to wszystko na czas. W montażowni musi być jakaś dziura czasoprzestrzenna, która rozciąga czas. 


A, jeszcze coś. Zorientowałam się po przekrojeniu jednego muffinka, jakie fajne bąbelkowe wyszły. Sama się do siebie zachwyciłam budową muffinkowego korpusu, tak bardzo mi się spodobały :)


Jabłkowe cupcakes

Składniki:
muffiny:
  • 6 łyżek oleju z pestek słonecznika albo 80 g stopionego i wystudzonego masła
  • 280 g pełnoziarnistej mąki
  • 1 płaska łyżka proszku do pieczenia/sody
  • szczypta soli
  • 100 g cukru (dałam brązowy)
  • 2 jajka
  • szklanka mleka albo jogurtu naturalnego
  • jedno duże albo dwa małe jabłka, obrane i pokrojone w kostkę
krem:
  • tu dwie opcje: albo krem maślany, albo bita śmietana. Ja dałam bitą śmietanę (mały kubek śmietanki kremówki 30 albo 36%, jedna łyżeczka cukru pudru), bo kremu maślanego nie lubię (albo podaję proporcje: 100 g masła i 180 g cukru pudru)
jabłkowa dekoracja:
  • marcepan barwiony na zielono sokiem z kiwi (możesz też naturalnym zielonym barwnikiem spożywczym)
  • lub, jeśli nie masz marcepanu - zielona masa cukrowa
(część muffinek zrobiłam z jabłkami według przepisu, inne puste - tu te bezjabłkowe)

Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 200 stopni C. Tradycyjnie na muffiny weź dwie miski. W jednej wymieszaj wszystko suche: mąkę, sodę albo proszek, sól i cukier plus jabłka. Do drugiej miski wlej wszystko, co mokre. A więc na początek rozmemłaj w niej lekko widelcem albo trzepaczką jajka, wlej mleko i olej albo masło. W misce z suchym zrób pośrodku dołek i wlej do niego zawartość mokrej miski. Wymieszaj drewnianą szpatułką wszystkie składniki - tylko na tyle, żeby się ze sobą połączyły, nic więcej. Nie mieszaj bardzo dokładnie.
Przekładaj masę do formy muffinkowej wyłożonej papilotkami. Powinno wyjść ci 12 dużych muffinek, a jak zostanie trochę ciasta, to upiecz druga partię. Piecz 20 minut. Odstaw do wystygnięcia - na choćby lekko ciepłe muffinki nie możesz nakładać kremu ani bitej śmietany, bo spłynie. 
Ubij bita śmietanę (najlepsza wyjdzie, jak przed ubijaniem schłodzisz ją i miskę, w której będziesz ubijać, w lodówce) albo chłodne masło z cukrem. Przełóż masę do rękawa cukierniczego albo zwykłego foliowego woreczka, w którym odetnij róg i wyciskaj na muffinkę.
Zielony marcepan lub zieloną masę cukrową rozwałkuj na ok. 2-3 mm i albo foremką (jeśli masz taką w kształcie jabłka), albo nożem wycinaj jabłka. W przypadku kremu maślanego, jeśli widzisz, że nie zastygł wystarczająco, możesz wsadzić muffiny z nim na wierzchu do lodówki na ok. godzinę lub dwie. Z bita śmietaną nie powinno być takiego problemu. Delikatnie kładź na wierzchu wycięte jabłka. I już. Muffinki można przechowywać w lodówce.


Elizabeth Gilbert, Jedz, módl się, kochaj

Nie czytajcie tej książki. Wybaczcie tak mocny początek, ale jeśli widziałyście (widzieliście) film (ja nie widziałam, ale podejrzewam, że jest sto razy lepszy niż książka) albo nawet go nie widziałyście (widzieliście) i wahacie się, czy po książkę sięgnąć czy nie - ja chciałabym usłyszeć przed otwarciem jej, żebym ją natychmiast zamknęła i wzięła się za coś innego. Wytłumaczę inaczej. Jeśli lubicie styl pisania Tokarczuk, Marqueza, Capote, Woody'ego Allena, taki trochę poplątany i z tajemnicami, to wydaje mi się, że jest wielce prawdopodobne, że styl Gilbert nie przypadnie wam do gustu. Obym się myliła, bo życzę każdemu, żeby jego książka, z której jest megadumny, rozchodziła się w milionowych nakładach. Ale jednocześnie czytania tego akurat milionowego nakładu - szczerze odradzam. Była teza, to teraz by się przydało uzasadnienie. Książka to typowy chick-lit, czyli książka pełna babskich problemów. Ja takich nie lubię, bo uważam to za bardzo stereotypowe podejście. Chick-lit, tak według definicji, to literatura pisana przez kobiety dla innych kobiet, której główną bohaterką jest dwudziesto- albo trzydziestolatka, która ma bardzo dużo: miłość, pieniądze, robi karierę i często szybko żyje. Fabuła rozpoczyna się zazwyczaj w punkcie zwrotnym życia bohaterki i żeby doprowadzić do jego zmiany na lepsze, przechodzi ona przez różne stany emocjonalne: zagubienie, zdezorientowanie, wreszcie pojawia się olśniewająca idea, która kiełkuje i z tego procesu książka kończy się zazwyczaj happy endem. Musi być co najmniej jeden wątek miłosny, a całość ma się łatwo i lekko czytać (Anglicy mają na to bardzo ładne słówko, którym definiują właśnie chick-lit: lightheartedly). Oczywiście, są świetne książki pisane schematem chick-lit. Znam ich mało, bo jestem w stanie je wymienić na palcach jednej ręki, ale znam. Jednak Jedz, módl się, kochaj mi się nie podobało wcale. Nie lubię mieć oczywistych wątków w książce i nie lubię czytać o tym, jak główna bohaterka, Liz, zmaga się sama ze swoim umysłem, prowadząc z nim dialogi, w których nie może pojąć dlaczego jest nieszczęśliwa i gdzie znaleźć szczęście, bo przecież nie może pozwolić sobie na to szczęście, ale dlaczego nie pozwala sobie na szczęście? co ją hamuje?, och, chyba to, że po prostu nie może sobie na nie pozwolić. I tak w koło Macieju. To nie typ literatury dla mnie. Przeszkodziło mi też to, że dokładnie wiedziałam, co znajdę w kolejnych częściach książki (bo książka dzieli się na jedz - Włochy, módl się - Indie i kochaj - Bali). A więc wiedziałam, że w pierwszej części będzie głównie jeść i z Włochem, którego pozwała, nie połączy jej żadna miłość. W Indiach - jak to w Indiach, będzie chodzić na jogę i rozmawiać ze swoim umysłem, próbować się relaksować. A na Bali znajdzie miłość, więc prawdopodobnie pierwszy mężczyzna, który się nią zainteresuje, będzie tym jedynym. Och, ja nie lubię takich oczywistości.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Marcepanowe aniołki na dobry rok


Zamiast życzeń corocznych-noworocznych w nucie zdrowia-szczęścia-pomyślności, będą anioły. Niech was 2011 będzie tak bardzo obdarowywał dobrociami, jak bardzo przysadzisty jest anioł na choince na chwilę przed jej poświąteczną dekonstrukcją.



Siedzę sobie dzisiaj, w świętym względnie spokoju - przed nosem kartki z notatkami do egzaminu, gdzieś dookoła wściekle różowy zakreślacz rywalizuje z wściekłozielonym o to, któremu pierwszemu uda się wywołać u mnie oczopląs. Póki co nie daje się i siedzę dalej. Czytam, szszsz - zakreślam, czytam, szszsz, patrzę, krzywo, brzydko zakreślone, wyrównuję kolorem do granicy kratek. Czyli: standard. Rób cokolwiek, byle nie czytać. Dziubdziam sobie tą neonową żółcią, która w ciemności mogłaby robić za latarkę. Powtarzam, rysuje znaczki, śpiewam o tym, że w psychologii jest pięć rodzajów dylematów. Łatwiej wchodzi do głowy. Na egzaminie odtwarzam po melodii. Albo po skojarzeniach. Przykład? Elementy wpływające na ocenę, czy zachowanie jest moralne, czy nie, to krowi domek. Konsekwencje, rodzaj zachowania, okoliczności, wiedza podmiotu, intencja i dobrowolność. Krowi d. Domek.

Przy okazji czytam swoje mądrości z notatek: góra szczęścia ma dwa szczyty i oba są równe, ale jeden jest bardziej wyższy, a drugi mniej wyższy - to o pomyśle Arystotelesa na życie. Albo: dylemat wierności: kiedy jedna osoba ma możliwość spełnienia swojej przyjemności i zdradzi partnera, bez wiedzy otoczenia i bez kontaktu ze współzdradzaczem i nie ma szans, żeby się wydało, to można uznać, że zwiększamy globalną sumę szczęścia - o utylitaryzmie.

Pół królestwa i rękę księżniczki, że o Arystotelesie zapamiętam, że miał dwie równe-nierówne góry, a zdrada zwiększa globalną sumę szczęścia.


I robię ciastka. Dla siebie i na niespodziankę. Bo w kuchni odpoczywam. Polecam, można się wyżyć na kulce ciasta, ona wszystko wytrzyma. Miętolenie jej ma podobne właściwości odstresowujące jak ugniatanie woreczków z groszkami w środku albo brzdąkanie kulkami, które można kupić w sklepach orientalnych i których głównym przeznaczeniem jest bycie przekładanymi w kółko Macieju w jednej ręce. Skojarzyło mi się z biznesmenem, który siedzi pod krawatem w wielkim gabinecie za wielkim biurkiem na wielkim krześle, kwiaty we włosach potargał wiatr (w tej roli klimatyzacja) - i myśli. Myśli, myśli, myśli i, och! nie, jednak nic nie wymyślił.



Kto lubi scrabble, polubi i bawienie się w stemplowanie ciastek. To w zasadzie połączenie scrabbli i lego w wersji weź-mnie-wypiecz. Scrabble, czyli catch me if you can, tyle że w roli DiCaprio zbłąkany znaczek alfanumeryczny. Lego - bo cały wyraz trzeba połączyć za pomocą systemu wpustek i wypustek. Niby łatwo, ale za ułożenie długiego wyrazu i zmieszczenie go na ciastku (po przekątnej chyba) powinno się dostawać dyplom Boba Budowniczego. 


Kruche marcepanowe aniołki


Składniki:
  • 150 g miękkiego masła
  • 40 g cukru
  • 1 małe opakowanie cukru waniliowego (albo 1 łyżka cukru z prawdziwą wanilią)
  • 100 g marcepanu
  • 270 g maki (ja dałam żytnią - można dać jakąkolwiek inną, byle nie tortową i krupczatkę)
  • 2 żółtka

Przygotowanie:
Do przygotowania ciasteczek nie musisz używać miksera. Dlatego masło musi być miękkie - łatwo je ubić i połączyć z cukrem trzepaczką, bez konieczności wyciągania osprzętu z kablem. A więc: miękkie masło włóż do miski i ubij ręczną trzepaczką na puszystą masę. Dodaj cukier, cukier waniliowy i żółtko i jeszcze przez chwile potrzep, aż cukier przestanie tak bardzo chrobotać w misce. Teraz dodaj marcepan. Odrywaj palcami po małym kawałku i wrzucaj do masła, wymieszaj trzepaczką. Marcepan teraz nie połączy się idealnie z masą maślaną, ale to nic - zajmiemy się tym później. Wsyp mąkę i wymieszaj drewnianą łyżką. Kiedy masa zacznie ulepiać się w zwartą kulę, ugniataj już dłońmi. Jeśli czujesz pod palcami jakieś grudki marcepanu, wgnieć je w ciasto - nie trzeba w to wkładać dużo wysiłku, wystarczy parę razy pozagniatać kulkę. 
Wsadź ciasto do lodówki na pół godziny. Wyciągnij i rozwałkuj między dwoma kawałkami folii spożywczej (tej przezroczystej) - na taką grubość, jakie chcesz mieć później ciasteczka (nie rosną w piekarniku). U mnie to były 3-4mm. Po rozwałkowaniu ściągnij folię z wierzchu i wykrawaj ciasteczka. Układaj na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Wstaw do piekarnika i piecz 10 minut w 180 stopniach C.



Olga Tokarczuk, Prowadź swój pług przez kości umarły



O. Lubię takie książki. Bo Tokarczuk lubię, jej styl pisania, jej magiczności i słowa wzięte nie wiem skąd, z kosmosu tylko albo z bardzo pomysłowej głowy. Nie czytam jej książek tylko dla fabuły - bo nie o nią głównie chodzi, ale o sposób nazywania, opisywania, tłumaczenia. To jest tokarczukowe mistrzostwo. A że jeszcze potrafi wpleść w to wszystko historię, od której nie chcę mi się odkładać książki mimo oczu, które mrugają częściej niż powinny, bo zmęczone i śpiące... Chapeau Bas.
Nie zaskakuję się łatwo. Agata Christie znudziła mi się po piątej książce, po tym, jak rozgryzłam jej system pisania kryminałów. Jak się porówna kilka morderstw Christie, łatwo na to wpaść. Nie zdradzam, żeby nie psuć zabawy rozczytanym w Agacie, chętnym mogę szepnąć w komentarzach. Podobnie nudzi mnie tzw. literatura kobieca. Tak zwana, bo jak może być kobieca, skoro nie ma czegoś takiego jak literatura męska? I czy literatura kobieca jest kobieca, bo mogą ja czytać tylko kobiety ? Tkliwe i z miłością w tle to dla kobiet, a sensacyjne dla mężczyzn? I tu pojawia mi się problem, bo nawet takie bestsellery jak Bridget Jones i Dziecioodporną (wpisujące się w literaturę dedykowaną dla babek) przeleciałam - dosłownie: były momenty, że kartkowałam, bo myśli mi uciekały i okazywało się, że po kilku stronach było tak, jak można było się tego spodziewać. Jeśli doskonale wiem, co zaraz się stanie, nie mam już przyjemności w czytaniu.

I znowu zgrabnie poleciałam w dygresję.
Ale to tak na marginesie.

czwartek, 6 stycznia 2011

Zagwostka


Po co są tramwaje?


Tramwaje (i autobusy) są do czytania. I do myślenia. Ale bardziej do czytania. Bo do jeżdżenia to tak na końcu. O ile w ogóle przyjedzie. To nie to, że jestem przeciwnikiem samochodów. Nie bawię się w odpowiednik przypinania się do wieloryba, kiedy chcę go uratować - nie rozkładam się z piknikiem na pasach i nie latam za kierowcami ze świstkami papieru, mającymi im coś tam uświadomić. Raz, że na tych pasach to zimno i średnio czysto, dwa - że ulotki lądują w koszu i trochę żal, że nie idą na makulaturę. Poza ty coś każe mi wierzyć, że zmotoryzowani doskonale wiedzą, co im tam z tyłu rurą wydechową wylatuje (już choćby dlatego, że ślepi nie są - widzą, co na stacji tankują). I wielki argument, całkowicie nie do pobicia - bo jest WYGODNIE. No a nie jest? Szybko, nikt się do mnie nie przytula jak w autobusie, nic mi się nie spóźnia, nie muszę czekać na przystanku (polecam czekanie co roku w dzień, kiedy pierwszy raz napada śniegu).


Myślę, że kampania Ministerstwa Środowiska (patrz wyżej) nikogo nowego specjalnie nie przekona. W Polsce nie ma jeszcze, a zastanawiam się czy w ogóle gdziekolwiek na świecie, tak dobrze działającego transportu publicznego, żeby kogokolwiek, kto jeździ na codzień samochodem, przekonać do przesiadki na cokolwiek, co publiczne. A z drugiej strony, kto już jeździ tramwajem, będzie wniebowzięty, że taka super kampania. Jak ja. No fajna, pomysłowa. I jak jadę samochodem, to faktycznie trochę żałuję, że sobie niczego w tym czasie nie poczytam. Ale zaraz jestem w siódmym niebie, że nie muszę zatrzymywać się co 200 metrów i czekać aż ludzie wsiądą i wysiądą z auta. A jednocześnie w autobusie zachwycam się nad żółtym plakatem. I fajnie. Kampania przekonuje już przekonanych, a kierowcy mają ją w nosie, bo i tak nie patrzą na boczne szyby autobusów. Czyli: wszystko po staremu. Ale plakat fajny.


Ciasto czekoladowe w wersjach dwóch: jako puzzle i z różnym cudem na wierzchu
Przepis podstawowy z książki Les basiques chocolat.

Składniki:
  • 250 g mąki
  • 140 g miękkiego masła 
  • 100 g cukru
  • 1 jajko
  • 20 g dobrego kakao
  • szczypta soli
  • łyżeczka cynamonu
  • do powtykania w wersji z cudem: orzechy, pestki, suszone owoce


Przygotowanie:
Wymieszaj masło z cukrem (nie musisz miksować, możesz to zrobić łopatką - dlatego ważne, żeby masło było miękkie). Wbij jajko i wymieszaj. Wsyp cynamon, kakao i mąkę i znowu wymieszaj. Myrdaj ciasto łopatką, aż zrobi się z niego jednolita kula. Zawiń w folię przezroczystą i siup do lodówki - na godzinę. Po wyjęciu rozwałkuj na mniej więcej prostokąt. Nie będzie to idealny prostokąt, dlatego nożem przytnij brzegi tak, żeby wszystko było równe. Ponacinaj ciasto w kształt puzzli (mniejszych lub większych) przed wstawieniem do piekarnika, w część możesz powtykać bakalie. Piecz krótko, przez 12-15 minut w temperaturze 170 stopni C. Ja nacięłam ciasto w puzzle już po upieczeniu - to jest opcja dla hardkorowców, bo średnio wygodnie i równo idzie. Zdecydowanie lepiej nacinać przed pieczeniem.

Cytat z Czubaszek, w Zwierciadle? Nie pamiętam skąd rwałam, a taka mi się zbłąkana strona po domu plątała. Już wiem skąd - z Pani. Dzięki Monia!
Related Posts with Thumbnails