• RSS

czwartek, 30 września 2010

Ślimak, zebra, szachownica. Ciasteczka pozytywnie wykręcone


Bycie chorym to taki superwydłużony długi weekend. To tak, jakby się miało pozwolenie na nicnierobienie. Mało, że przyzwolenie, rozkaz niemal, och, jakże miły: leżeć w łóżku, wygrzewać się, pić herbatę, czytać książkę i dużo spać. To lepsze niż wakacje! I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie nadmierna skłonność do wiercipięstwa, która po dwóch dniach wypycha mnie z łóżka i każe się od niego trzymać jak najdalej. Jak to można odkryć na przykład, że spanie potrafi być męczące. To naprawdę fajne zrobić sobie kilka dni offu i outu od wszystkiego, ale ileż można. Nie potrafię wytrzymać za długo pod kocem w strategicznym położeniu między kubkiem herbaty, telefonem i startą rzeczy, które a nuż by mi się mogły przydać, ale jakoś nigdy się nie przydają. Taki emergency kit na wypadek nudy. Wiem, nie przeczytam 4 książek naraz, ale są w pogotowiu, "jakby co". Na wypadek, gdybym naraz miała nowe marzenie, żeby akurat czwartą z lewej z trzeciej półki od góry sobie poprzeglądać (i zaraz odłożyć, no a jak inaczej...). Jest wieża lekarstw, z których biorę tylko jedno, ale wszystkie inne kolorowe pudełeczka, listki, tubki i wsio, w co można upchać kolorowe piguły, muszą być w jednym miejscu. Zadziwiło mnie wczoraj, jak po odłożeniu Ibupromu Zatoki, na którym jak byk jest napisane, że przeciwbólowe, przeciwzapalne, że 24 tabletki powlekane, że podmiot odpowiedzialny US Pharmacia Sp. z o.o., to po tych wszystkich cudownościach, jak przestałam brać, głowa przestała boleć. Ba, brzuch przestał boleć. Do tej pory sądziłam, że to antybiotyki podrażniają żołądek. Ibuprom bez problemu zmiótł konkurencję.


Nie wytrzymałam długo z dala od piekarnika. Na te ciasteczka miałam od dawna ochotę. Raz, że wyglądały mi na apetyczne, dwa, że fajnie się je robi. To lepsze niż zabawa plasteliną w przedszkolu (chociaż ja tam wolałam robić naszyjniki z makaronu dla mamy, która biedna musiała latać i kupować pięćset opakowań różnych makaronów, żeby każda kluska miała inny kształt). I nie pomyliłam się, ciasteczka wyszły pyszne i zabawne. A najlepsza była zabawa w jedzenie.

Dwukolorowe ślimaczki, szachownice i zebry

Składniki na ok. 80 sztuk:
  • 750 g mąki
  • 375 g masła
  • 200-250 g cukru pudru
  • 3 łyżki soku pomarańczowego
  • Szczypta soli
  • 2 łyżki mleka
  • 1,5 łyżki dobrego kakao
  • 1 łyżka cynamonu
  • 1 białko - do posmarowania ciasteczek - opcjonalnie (ja nie użyłam)



Przygotowanie:
Z mąki, masła, cukru, soku pomarańczowego i soli zagnieć ciasto i podziel je na dwie części. Do jednej dodaj kakao, mleko i cynamon i zagnieć ponownie. Kiedy obie porcje będą wyrobione, zawiń je w folię i włóż na 2 godziny do lodówki lub na pół godziny do zamrażalnika (ta opcja jest lepsza). Kiedy ciasto będzie dobrze schłodzone, wyjmij i przygotuj ciasteczka według poniższej instrukcji – w zależności od tego, jaki wzorek chcesz zrobić (dobrze jest miedzy wałek a ciasto włożyć kawałek folii spożywczej, zamrożone ciasto w ten sposób lepiej się wałkuje i nie przylepia do wałka):

Zebra: rozwałkuj prostokątne placki z ciasta na grubość pasków, z których mają być złożone ciasteczka. U mnie to było pół centymetra. Ważne, żeby placki z ciasta jasnego i ciemnego były mniej więcej tej samej wielkości i kształtu. Następnie przykryj jeden placek drugim – obojętnie, który pójdzie na spód. Tak przygotowany prostokąt potnij w długie paski, których szerokość będzie taka, jak szerokość ciasteczek: 3-4 cm. Jeśli zostaną jakieś skrawki, odłóż je gdzieś na bok, jeśli będą duże, można z nich jeszcze powycinać jakieś ciasteczka. Kiedy masz już paski, ułóż je równo jeden na drugim, tworząc jakby podłużny „blok”, z którego będziesz odcinać pojedyncze ciasteczka. I w ten sposób każdy odcięty plasterek jest w paski, gotowy do układania na blasze i wstawiania do piekarnika.

Szachownica: Postępuj dokładnie tak, jak z przygotowaniem wzoru w zebrę, z tą jedną różnicą, że kiedy już masz podłużny blok w paski, pokrój go na paski wzdłuż – powiedzmy, 4, może 5 pasków (dopasuj ilość pasków tak, żeby były mniej więcej jednakowej szerokości). Teraz, mając już podłużne paski, dwa z nich obróć do góry nogami, tak, żeby po sklejenia wszystkich pasków znowu do kupy, wyszła szachownica. Na przykład, jeden pasek wygląda od dołu tak: jasne-ciemne-jasne-ciemne, to drugi, sąsiadujący z nim będzie od dołu w odwróconych kolorach: ciemne-jasne-ciemne-jasne, kolejne znowu zaczyna się od jasnego, i tak dalej.

Ślimaki: oba rodzaje ciasta rozwałkuj na prostokątne placki – jeden z nich nieco szerszy niż drugi. Węższy placek połóż na wierzch, mniej więcej na środek, tego, który jest nieco szerszy i zwijaj jak roladę. Sztuczka z węższym i szerszym polega na tym, że kiedy zrobimy oba takiej samej wielkości, na końcu zawijanki zostanie kawałek ciasta ze środka, z którym nie ma co zrobić i trzeba odcinać.

Uwaga! Przed odcinaniem kształtów, dobrze jest takie długie wałki, np. zawinięte na ślimaczki, schować na godzinę do zamrażalnika - po wyciągnięciu kroją się łatwo ostrym nożem i kształty nie rozchodza się na boki - ciasteczka nie będą ściśnięte, spłaszczone ani rozciągnięte. Tnij wałki na plasterki - gotowe ciasteczka. Nagrzej piekarnik do 190 stopni C, piecz króciutko, 10-12 minut. Ciasteczka nie mają się zrumienić, będą blade i takie mają być.







Lynn Barber - Była sobie dziewczyna


 Nie podobała mi się. Nie że jakoś źle napisana, bo przeczytałam całą na jedno posiedzenie (poczytanie), wciągnięta do granic mojej chorobowej możliwości. Ale nie polubiłam jej. Jest smutna. Pomimo całego fascynującego opisu życia i kolejnych życiowych przygód Lynn Barber (bo to ona napisała książkę - o sobie), to, jaki obraz wyłaniał się z opisów, dla mnie był pusty. Pozbawiony humoru, którego bardzo mi brakowało. Ja wiem, że to nie jest moje życie, moja książka i mój styl pisania - ale to w końcu ja ją czytam, tak? No właśnie, to nie jest moja książka. Nie moja autorka. I jeden z nielicznych przypadków (do tej pory naliczyłam takich dwa), kiedy, dla mnie, film na podstawie książki jest dużo lepszy od papierowego oryginału.

poniedziałek, 27 września 2010

Konkurs Jestem Miłością - finałowe głosowanie

I tak doszliśmy do końca zgłaszania potraw konkursowych, co wcale nie oznacza końca konkursu. Wręcz przeciwnie, teraz zabawa się zaczyna. Od dziś do poniedziałku, 4 października włącznie (do 23.59) trwa głosowanie w sondzie na jedną potrawę, która, Waszym zdaniem, jest najlepsza i najbardziej oddaje klimat filmu Jestem Miłością (film już na ekranach polskich kin, a zwiastun tu: klik!). Trzy osoby, których potrawy zdobędą najwięcej głosów, otrzymają nagrody - paczki z trzema filmami z serii Kino dla kobiet, ufundowane przez Gutek Film.

Głosować można tylko jeden raz, na jedną potrawę.
Uwaga! Miałam podstawy sądzić, że głosowanie nie przebiega rzetelnie i że ktoś próbuje oddawać głosy automatem. W związku z tym uruchomiłam nowa sondę. Bardzo Was przepraszam za zaistniałą sytuację, ale chce mieć pewność, że głosowanie przebiega prawidłowo i że zwycięzcy będą wyłonieni uczciwie, bez żadnych oszustw. Żeby uchronić głosowanie przed spamerami, uruchomiłam sondę na nowym serwerze. I, niestety, jeśli zauważę, że do gry wchodzi automat (przed czym już jednak mam nadzieję, sonda jest zabezpieczona), będę musiała zdyskwalifikować przepis. Jeszcze raz przepraszam za zamieszanie i zapraszam tym razem do prawidłowego głosowania :)

Żeby nie przedłużać - do dzieła! (a raczej do klawiatur i myszek!). Zwycięzców ogłoszę 5 października na blogu.


Która potrawa podoba Ci się najbardziej?
1. Pomidorowa Focaccia z oliwkami - Paula
2. Owocowo-serranowo - Grażyna
3. Sernik z limoncello - Majana
6. Spaghetti trapanese - Aga-aa
7. Naleśniki pelnoziarniste z ricottą i suszonymi pomidorami - Parparelle
8. Spaghetti z aromatycznym sosem - Olciak
9. Penne z sosem puttanesca - Ulla
10. Fondue z ptasiego mleczka z ananasem na romantyczny wieczór we dwoje - Dorota
11. Kwiaty dyni w panierce - Kabamaiga
12. Deser czekoladowo-czekoladowy z czekoladą - Kokoszka
13. Bucatini z zielonym pesto - Wojownicza Wiewiórka
14. Nadziewane kalmary w białym winie - Dorota
15. Penne z sosem oliwkowym - Justyna
16. Trottole z krewetkami w delikatnym sosie śmietanowym i pieczonymi pomidorami - Kaś
17. Łódeczki z cukinii w pomidorach - Estera
18. Waniliowa panna cotta z białą czekoladą i sosem truskawkowym
19. Oriecchiette z kozim serem i pieczonymi winogronami - Ewa
20. Panna cotta na gruszce glazurowanej - Michał
21. Makaron z owocami morza i sałatką - Kaja



Dla przypomnienia potrawy konkursowe, na które możecie głosować:



1. Pomidorowa Focaccia z oliwkami - Paula (przepis)

2. Owocowo-serranowo - Grażyna (przepis)

3. Sernik z limoncello - Majana (przepis)

6. Spaghetti trapanese - Aga-aa (przepis)

7. Naleśniki pelnoziarniste z ricottą i suszonymi pomidorami - Parparelle (przepis)

8. Spaghetti z aromatycznym sosem - Olciak (przepis)

9. Penne z sosem puttanesca - Ulla (przepis)

10. Fondue z ptasiego mleczka z ananasem na romantyczny wieczór we dwoje - Dorota (przepis)

11. Kwiaty dyni w panierce - Kabamaiga (przepis)

12. Deser czekoladowo-czekoladowy z czekoladą - Kokoszka (przepis)

13. Bucatini z zielonym pesto - Wojownicza Wiewiórka (przepis)

14. Nadziewane kalmary w białym winie - Dorota (przepis)

15. Penne z sosem oliwkowym - Justyna (przepis)

16. Trottole z krewetkami w delikatnym sosie śmietanowym i pieczonymi pomidorami - Kaś (przepis)

17. Łódeczki z cukinii w pomidorach - Estera (przepis)

18. Waniliowa panna cotta z białą czekoladą i sosem truskawkowym - Joanna (przepis)

19. Oriecchiette z kozim serem i pieczonymi winogronami - Ewa (przepis)

20. Panna cotta na gruszce glazurowanej - Michał (przepis)

21. Makaron z owocami morza i sałatką - Kaja (przepis)

czwartek, 23 września 2010

Kiedy zaczyna się jesień?


Zawsze przegapiam ten dzień, to w tym roku zapisałam sobie go wielkimi literami na kalendarzu, strzeliłam komentarz, żeby nie zapomnieć i domalowałam wielki czerwony wykrzyknik, który nieestetycznie wyjechał mi na kratkę obok. Cóż zrobić, jesień. Jak się zastanowić, jesień nie jest taka zła (jak już naprawdę nie ma wyjścia to trzeba sobie chociaż poracjonalizować, że to wcale nie źle, że lato wypina się tyłem i odchodzi w siną dal). Można nosić kalosze (jak pada). Można zbierać kolorowe liście (i zrobić z nich... wachlarz?), kupić sobie sweter (zawsze jakieś zakupowe szaleństwo), wyciągnąć z szafy szalik (i przy okazji zrobić porządek w szafie, a nuż chciało się to zrobić od dawna). A jak się uprzeć, to można nawet zacząć odliczać dni do wigilii. Przypomniało mi się, jak byłam mała i wysyłałam listy do świętego mikołaja, i kiedyś, nie mogąc doczekać się tej magicznej czynności wypisywania co roku tych samych rzeczy z odpowiednim komentarzem, że w tym roku naprawdę, naprawdę bardzo cię mikołaju proszę, przynieś mi psa, bo się obrażę i za rok nie narysuję już serduszka na kopercie, to kiedyś napisałam ten list we wrześniu, tak nie mogłam się doczekać. Jakie było moje zdziwienie, kiedy list zniknął. Moja mamę musiało lekko przytkać.



Przyszła kryska na matyska (próbowałam wymyślić spersonalizowaną wersję, ale wyszło mi tylko "kreseczkę na kuchareczkę", co jest dość idiotyczne i jakoś tak jakby mi nie brzmi). Zrobiłam Nigellę. Sięgnęłam po książkę, otwarłam, wyszukałam, znalazłam, trochę pobiłam się z myślami, a może by jednak nie robić takiej granoli?, ale ostatecznie wygrała. Czuję się trochę pokonana, ale jak jadłam granolę rano, wcale mi to nie przeszkadzało. Bo granola jest pyszna. Najlepsza jaką jadłam, sto razy lepsza od najlepszych kupnych. Bo, nie wyleczę się z tego, ja za Nigellą nie przepadam. Kilka razy się na niektórych przejechałam (patrz: risotto porowe ze śmietaną, które modroklejczo przyatakowało moją buzię i przez próbę przeżucia ostatnią rzeczą było zachwycanie się smakiem). Kilka kuchennych pomyłek zafundowałam sobie na początku i jakoś mi ręka nie sięgała w stronę książek Nigelli. Nie przepadam też za nią jako za osobistością medialną. Wolę Jamiego ;) Chociaż, trzeba przyznać, gary ma fajne (nigella, nie jamie, bo na garach jamiego się nie skupiam - jak gotując, wywija mi rękami na pół ekranu i przy tym wkłada paluchy do wszystkiego, co przygotowuje, to jestem wystarczająco zachwycona i wszędzie poza jego osobą włączają mi się martwe punkty). I własną linię akcesoriów kuchennych ma fajną. I wielki wiklinowy kosz z foremkami do wycinania ciasteczek też ma, kurczę, fajny. Och, no dobrze, ten wiklinowy kosz spodobał mi się najbardziej.

Jesienna granola

Składniki:

  • 450 g płatków owsianych
  • 50 g pestek słonecznika
  • 70 g pestek dyni
  • 70 g ziaren sezamu
  • 175 g musu jabłkowego
  • 2 łyżeczki zmielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka zmielonego imbiru
  • 120 g golden syrup (złotego syropu) - jeśli go nie macie, dajcie więcej miodu
  • 4 łyżki płynnego miodu
  • 100 g brązowego cukru
  • 300 g całych migdałów
  • 1 łyżeczka soli
  • 2 łyżki dobrego oleju słonecznikowego
  • 220 g rodzynek
  • 100 g suszonej żurawiny

Przygotowanie:
W dużej misce wymieszajcie dokładnie wszystkie składniki oprócz rodzynek i żurawin. Rozłóżcie mieszankę na blachach do pieczenia i wstawcie do piekarnika nagrzanego do 170 st. C, na mniej więcej 40 minut. W połowie pieczenia wyjmijcie granolę z piekarnika i przemieszajcie. Po ostudzeniu dorzućcie rodzynki i żurawinę (dopiero wtedy, bo w piekarniku uprażą się na kamyczki!) i przełóżcie do szczelnego słoika, obowiązkowo zamykanego. Inaczej granola wywietrzeje, smak się ulotni, a nie daj boże słodki zapach przyciągnie jakieś muszki-paskudy.



I coś ostatnio obiecanego:
Londyński poradnik cz. II
gdzie szukać kuchennych skarbów - mój subiektywny przewodnik
(klik do części pierwszej)

1. Divertimenti - największy na Bromton Road pod numerem 227-229 (na rogu ulicy). Dwupoziomowy raj z milionem pędzelków do ciasta w różnych kolorach i rozmiarach. Od małych, wściekłoróżowych silikonowych, do dużych z końskiego włosa. Wszystko poukładane na półkach, a obfitość taka, że z wrażenia można sobie przysiąść na podłodze. Formy na czekoladki, tysiąc pięćset foremek do ciasteczek, wałków do ciast (z rączką, bez rączki, z dwoma rączkami, drewniane, plastikowe, małe, duże, firmy takiej, śmakiej i owakiej) i kupa innych rzeczy. Oprócz tego regał z książkami kucharskimi. Rewelacja.



2. Harrods. No dobra, trzeba być. To jest jeden, wielki plus tego miejsca. I że ładnie świeci się w nocy. I jeszcze że taka różnorodność wszystkiego, że można dostać oczopląsu, b nie wiadomo, gdzie strzelać wzrokiem najpierw. Poza tym: drogo. Bardzo bardzo bardzo drogo. Ale zaliczyć trzeba.



3. Poundland, odszyfrowując nazwę: teren funta. Wchodzisz, pyk, przechodzisz przez bramki i jesteś między półkami, gdzie panoszy się samozwańczy król - funt. A że król zazwyczaj jest jeden, toteż każdy produkt kosztuje funta. Funt stoi po 5 zł. Blacha z ciasta makowego, dwa zestawy silikonowych foremek (łącznie 20 sztuk) do małych muffinek, blaszana forma do trochę większych muffin, pastelowe papierki do tychże - wszystko po funcie. Ja byłam na Portobello Market, ale Poundlandy rozsiane są po całym Londynie (klik na wyszukiwarkę sklepów i w okienku wpisać London).


4. Na wskroś angielski sklepik z herbatą, w dodatku PYSZNĄ herbatą. Pakowana, sypana, w puszkach, pudełeczkach, torebkach, w czym sobie wymyślisz, w tym możesz kupić. Do tego, hm, akcesoria? - no to, co z herbatą można w czymś lub czymś, zrobić: kubki, filiżanki, imbryki, czajniki, łyżek milion, sitka. Wykaz sklepów tutaj.


5. Covent Garden Market - raj dla miłośników jedzenia na wielkim targowisku ze wszystkim, co można wziąć do ust. Stoiska ze świeżymi owocami i warzywami kontrastują z owocami morza, stoiskiem z sokiem arbuzowym i tymi przypominającymi małe restauracje, w których można kupić pyszne, ciepłe jedzenie całkiem niedrogo. Poza tym Covent Garden jest ulubionym miejscem weekendowych zakupów dla wielu brytyjskich szefów kuchni (a w Londynie restauracje ma Jamie i Gordon Ramsey, Marco Pierre White i Nigella się przewija...).


6. Dochodząc na Camdem Lock Market ze stacji metra Camden Town (albo z przystanku autobusowego o tej samej nazwie), po obu stronach ulicy ciągną się małe sklepiki prowadzone zazwyczaj przez Hindusów, w których można znaleźć prawdziwe cuda za grosze. O przepraszam, pensy. A sam Camden Market to dopiero ogromniaste skupisko wszelkich rzeczy, które można sprzedać.






Czesław Miłosz, Dolina Issy (o książce pisałam tu - klik klik!)

środa, 22 września 2010

Mussowo! Słodkie pierożki z musem jabłkowym


Siedzi sobie, dynda nogą i generalnie ma wszystko w nosie. Łapę wystawia, palce ma co prawda trochę obite, bo jak mu raz a dobrze szklane drzwiczki huknęły w jego zacną osobę, to palce się trochę poskracały. Ale poza tym nówka sztuka, jeszcze nie siwieje. Pulchniutki jak baryłka strzeże skarbu nad skarbami w naszym domu. Bynajmniej nie mam na myśli tam tej filiżanki za nim. Oooo nie, gra idzie o trochę większą stawkę. Mamę. Tak! Mój pierwszy w życiu rysunek. 


Mama jest głowonogiem, ręce i nogi odchodzą jej prawie prosto z twarzy. Byłam tak dobra, że dorysowałam jakiś tam prostokącik w miejscu szyi, maźnęłam trzy line na krzyż w środku (żeby nie było, że nie usiłowałam kolorować). Włosy oszczędziłam (sztuk dziewięć). W przyrodzie nic nie ginie - rzadkie włosy odbiłam sobie trzema dziurkami w nosie i podwójnymi uszami. Po latach (laaatach - wielu) pseudotalent graficzny bynajmniej nie zanikł. Teraz po prostu mam staromodne, kolorowe notatki z obrazkami na marginesach, takie z wyrazami podkreślonymi falowaną linią z kropeczkami. Idąc dalej - mam tez cały zestaw wypasionych stempli z księżniczkami fruwającymi z kwiatkami pod pachą i goniącymi je żabami w koronach. Ludzie ze studiów chyba umrą ze śmiechu jak pokserują sobie notatki na sesję w styczniu.

Rożki są pysznością. Bardzo kruche i delikatne, z jeszcze ciepłym musem jabłkowym, który po ugryzieniu uwalnia cały swój owocowy smak i nic, tylko sobie w tym momencie siąść i jeść. Na wierzchu chrupiący cukier, wewnątrz cieplutkie jabłka, całość zawinięta w kruche, słodkie ciasto. Anioł wiedział, co brać.
Przepis zmieniony od gosi.

Składniki na około 25 rożków:
  • 130g miękkiego masła
  • 130g białego sera 
  • 130g mąki pszennej
  • pół słoiczka dobrze wysmażonego musu jabłkowego (albo dżemu jabłkowego)


Przygotowanie:
Mąkę wsypujemy do miski, masło siekamy  i wrzucamy do mąki wraz z serem. Wszystko ucieramy mikserem, do momentu aż składniki się połączą ( nie dłużej) Ciasto zawijamy w folię i wkładamy do lodówki na 40 minut ( można dłużej) Odpoczynek w lodówce jest ważny, gdyż ciasto się lepi, dzięki leżakowaniu zrobi się bardziej sztywne, a także łatwiejsze do formowania.
Ciasto rozwałkowujemy na cienki placek o grubości 3-4 mm. Nożem dzielimy na kwadraty (około 5x5 cm) Porcje musu jabłkowego układamy na kwadracikach. Zlepiamy boki, tworząc trójkąt. Ciasteczka układamy na blaszce i pieczemy około 20 minut w 185 stopniach. Ja moje przed pieczeniem posmarowałam rozmemłanym jajkiem i posypałam grubym, skandynawskim cukrem (słodka pamiątka po jednej z podróży). Po ostudzeniu, posypujemy cukrem pudrem.



I na życzenie Maddie - a z moją przyjemnością :) - lista księgarni w Paryżu, gdzie zawsze kupuję (tak, te po euro pięćdziesiąt w szczególności):

  • Księgarnia Gallimard - ze świetnym zaopatrzeniem na 15, boulevard Raspail. Czynna od 10 do 19 od poniedziałku do soboty. Niedziele we Francji są wolne od pracy praktycznie wszędzie poza muzeami i restauracjami. Tak, sklepy spożywcze TEŻ są zamknięte i jeśli nie zdążysz kupić jedzenia na niedzielę w sobotę, zostają ci paryskie knajpki i horrendalne droga półlitrowa butelka wody za 3 euro.
  • Le temps retrouve, na Rue St Jacques, zaraz przy skrzyżowaniu tej ulicy i rue Soufflot, przy Panteonie  - tańsze książki na zewnątrz i wewnątrz. Miły pan właściciel i świeżo parzona kawa do każdego zakupu gratis :)
  • Boulevard St Michel - raj dla czytaczy w dzielnicy łacińskiej. Dookoła Sorbony i Panteonu w ogóle jest mnóstwo małych księgarenek, ale na St Michel książki leżą na ulicy (dosłownie, w wielkich koszach) i tam wrzeszczą do ciebie "mła! mła!", że nie ma siły, żeby się nie zatrzymać. Nie pamiętam nazw wszystkich księgarni - po prostu należy zacząć od rogu St Michel i rue Sufflot i iść w stronę Sekwany LUB zacząć od Sekwany i iść w górę ulicy. Ja jednak zawsze robię pierwszą trasę, bo nad Sekwaną są bukiniści i to jest dopiero raj dla książkożerców!
  • Wzdłuż całej Sekwany rozciągają się ciemnozielone budki bukinistów. Coś jak antykwariaty na wolnym powietrzu. Na wskroś to paryskie. Francuskie dziadki (bo zazwyczaj to starsi panowie pilnują swojego dobytku), gdy jest ciepło, siedzą na małych rozkładanych stołeczkach, każdy przed swoją budką, chyba że jakiś ma coś ciekawego, wtedy się zlatują i debatują nad czymś razem. U bukinistów można kupić pocztówki i francuskie książki, niektóre stare, inne nowe, po cenach antykwarystycznych. 
  • FNAC! Sieć największych księgarni francuskich, w klimacie naszego Empiku. Ceny rynkowe, rabaty zdarzają się tylko na wybrane tytuły. Można wyrobić sobie kartę zniżkową (pierwsze co zrobiłam, to poleciałam do działu obsługi klienta i wypytałam co trzeba zrobić, żeby kawałek takiego sztywnego papierka otrzymać). Kartę można wyrobić na rok lub trzy lata, jest płatna, Studenci mają zniżkę, ale po przekalkulowaniu i tak stwierdziłam, ze się nie opłaca. Studencka karta rabatowa kosztuje 12 euro, uprawnia do 5% rabatu przy kasie na wszystkie zakupy. Żeby mi się zwrócił koszt wyrobienia karty, musiałabym wydać we Fnacu 240 euro i dopiero po tym czasie mogę liczyć na pięcioprocentowy rabat, który, na jaki sposób by nie kalkulować, jest niewielki. Ale książki we Fnacu mają fantastyczne. Dział kulinarny przyprawia o zawrót głowy i jeszcze z ani jednej wizyty w tej księgarni z pustymi rękami nie udało mi się wyjść.
  • poza tym w Paryżu jest bardzo dużo księgarni obcojęzycznych - w dzielnicy chińskiej są książki orientalne, w Marais rozgościły się księgarnie żydowskie, jest też dużo arabskich. Polska księgarnia była i się zbyła. Zlikwidowali, o ile nic się nie zmieniło i nie zatarasowali połowy Paryża protestującymi ludźmi (strajki paryskie są bardziej hardcorowe niż włoskie), księgarni nadal nie ma.









Czesław Miłosz, Dolina Issy


 Ja to się lubię wziąć za dobrego autora od złej strony. Kapuścińskiego zaczęłam od Cesarza, po czym stwierdziłam, że zupełnie nie rozumiem, o co chodzi, czemu Kapuścińskiego miałabym lubić, skoro tak mnie na wstępie rozczarował (kapuścińska przygoda na szczęście się na tym nie skończyła, bo już dla kolejnej książki nie spałam pół nocy). Mój Miłosz natomiast zaczął się od Zniewolonego umysłu, po czym zaraz doszłam do wniosku, że zapewne nie tylko ja nie rozumiem jego fenomenu i przecież nie dla każdego wielki musi być wielki. A jednak. Gdyby nie to, że dawno temu kupiłam Dolinę Issy, pewnie na Umyśle by się skończyło, a ja nadal byłabym przekonana, że Miłosz wcale taki fajny nie musi być. Ale co ja zrobię, jak, kurczę, jest. Ta książka zwaliła mnie z nóg. Kazała siedzieć i czytać, wieczorem zagrzebać się pod kocem i: czytać, czytać, czytać. Jest... ciepła, domowa i z ogromną dawką humoru, może nie wprost, ale gdzieś w tle, a ja chyba nawet taki wolę. Zaraz na początku Dolina skojarzyła mi się z Prawiekiem Tokarczuk. A później ze Szczenięcymi latami Wańkowicza. Taki niby realizm, niby magiczny, a tak naprawdę to coś zupełnie innego, osobnego, czegoś, co tylko w jednym egzemplarzu wystąpić może.
Related Posts with Thumbnails