• RSS

sobota, 31 grudnia 2011

2012 dobroci

Przynajmniej dwunastu książek na rok. Dwunastu miesięcy z uśmiechami, humorem, optymizmem. Spełnienia marzeń (niekoniecznie dwunastu). Dwunastu toastów i dwunastu stuknięć kieliszkiem dziś o północy. I pysznej zabawy sylwestrowej! :)


tego życzę Wam ja, kuchareczka.

piątek, 30 grudnia 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - Tam, gdzie nie ma coca-coli

Dzisiaj kolejna pozycja z cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! Nie wiesz o co chodzi? Informacje o piątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.


Najpierw usłyszałam tytuł. Pomyślałam: mhm, pewnie kolejna książka o dietach. Czyli nudy. Później zobaczyłam okładkę (oho, diety pa pa). Po przekartkowaniu wiedziałam już, że bardzo chcę przeczytać. 

Powiedzieć, że mam mieszane uczucia wobec tej książki, to mało. Udało mi się przy niej zasnąć, to znowu nie mogłam się oderwać, chwilę potem ziewałam niemiłosiernie, żeby pod koniec poczuć to cudowne "A to już? Ja chcę więcej!". Ale zacznijmy od początku. Mińkowski porwał się na rzecz teoretycznie niemożliwą - napisanie dobrego reportażu o Afryce. Po Kapuścińskim prawie nikomu się to nie udało (prawie - tu ukłon w stronę Pawlikowskiej i może trochę Cejrowskiego), a już na pewno nikt nie zdołał mu dorównać. Tak, przeczytałam całego Kapuścińskiego. Niektóre książki nawet kilka razy. Tak, wracam do nich co jakiś czas. I tak, mam przez to wygórowane wymagania dla wszystkich, którzy porywają się na opisanie Afryki w jednej książce.


Szczególnie kiedy było się na czarnym lądzie, jak Mińkowski, kilka razy i nie licząc przerw, zaledwie kilka miesięcy. Moim skromnym zdaniem, nie da się w ciągu tych kilku wyjazdów, poznać prawdziwej Afryki. Można jej trochę liznąć, dotknąć tego, co znajduje się na powierzchni, zapamiętać opowieści zasłyszane w jednej z wiosek na pustyni. Ale nie da się zżyć z ludźmi, poczuć, a nie tylko poznać, ten kontynent takim, jakim on jest. A jest nie tylko ogromną barwną plamą na mapie świata - Afryka to styl życia, stan umysłu, to religia. Bo tam wszystko jest magiczne.

Książka na początku mnie rozczarowała. Pierwszych kilkadziesiąt stron to oczywistości: kolonie, handel, europejskie imperia. To bardzo ciekawe, naprawdę, ale nie w reportażu. Reportaż to opowieść szczegółami: tupotem dziecięcych bosych stóp, potem spływającym po czole z upału w nocy, cieniem mierzonym w centymetrach, jakie rzuca zabłąkane źdźbło trawy na pustyni. Tego mi na początku zabrakło. Potem jest już ciut lepiej: jest prawdziwa relacja, a nie puste uogólnienia. Książka powoli się rozkręca i im dalej, tym staje się bardziej reportażem. Pod koniec reportersko-podróżnicze pióro Mińkowskiego hula już na całego. I tylko szkoda, że nie jest tak od początku. Gdyby tak było, mogłabym Tam, gdzie nie ma coca-coli polecić z czystym sumieniem. A tak - mogę polecić książkę od połowy.


Marcin Mińkowski - Tam, gdzie nie ma coca-coli
Warszawa 2011
Stron: 320
Wydawnictwo:




Skojarzenie z książką było oczywiste - murzynek! Ale żeby nie było zbyt banalnie, wcale nie jako ciasto. I wcale nie jedno, a dziesięć. Muffinek.

Cudowne, mięciutkie, najpiękniej pachnące. Świeżo upieczone murzynki. Ledwo co wyjęte, ugryzione jeszcze ciepłe. Oprószone cukrem pudrem, który pobrudził mi policzki i czubek nosa. Ciepło. Miło. 

Dom.



Muffinki murzynki
kotletowego przepisu na murzynka


Składniki na 10 muffin:
  • 5 łyżeczek kakao*
  • 250 g margaryny
  • 4 łyżki mleka lub wody
  • 1,5 szklanki cukru
  • 1,5 szklanki mąki pszennej
  • 4 jajka
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
*możecie dać więcej kakao, ja dałam 5 łyżeczek czubatych (czyli ok. 2,5 łyżki), ale można dać też 5 łyżek. Za każdym razem wyjdzie dobrze.

Przygotowanie:
Margarynę rozpuść w rondelku. Dodaj cukier (te 1,5 szklanki) i mieszaj aż się rozpuści (a przynajmniej znacznie zmniejszą się ziarenka). Potem dodaj mleko (lub wodę) i kakao. Cały czas mieszaj, aż wszystko się połączy. Ma się powolutku grzac, nie wrzeć ani bulgotać. Ubija białka na sztywną pianę (można dodać szczyptę soli do ubijania). Dodaj żółtka, mąkę i proszek do pieczenia, a także wystudzoną (nie gorącą, ale lekko ciepła może być) zawartość rondelka i wymieszaj dokładnie. 
Masa będzie rzadka. Ponakładaj ją do foremek na muffiny, nie do pełna. Piecz 25-30 minut w temperaturze 180 stopni C. Po upieczeniu wystudź i posyp cukrem pudrem.


Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.

sobota, 24 grudnia 2011

A w te Święta życzę Wam...

Pysznej Wigilii.
Hojnego Mikołaja.
Sterty książek.
W tym samych dobrych.
Uśmiechów.
Miłości, miłości, miłości.
Świętego spokoju.
I najcudownieszej wigilii wszechczasów (jak co roku) :)

piątek, 23 grudnia 2011

Pierniczek-puszek, czyli lebkuchen


Miało być już dużo zdrowia, miłości i hojnego mikołaja, ale jeszcze zamiast życzeń są pierniczki. Bo są tak obłędne, że nie mogło ich tu nie być. Mięciutkie lebkuchen, tradycyjne niemieckie pierniki, które po ugryzieniu są lekko ciągliwe, ze słodkich lukrem na wierzchu, a od ich zapachu można się co najmniej uzależnić.  

Będzie więc krótko i na temat. Rumianie, puszyście i bardzo, bardzo świątecznie.


Lebkuchen
z przepisu Doroty


Składniki na 30 sztuk:
  • 250 g mąki pszennej
  • 85 g zmielonych migdałów (zmielonych na mąkę)
  • 3 łyżeczki przyprawy korzennej do piernika (ja dodałam jeszcze łyżeczkę kamisowej przyprawy do słodkich dań w młynku, bo pachnie korzennie-cytrusowo, więc jest idealna do wszelkich pierników, w dodatku mieli przyprawy na świeżo, więc aromat nie ulatuje gdzieś w papierowej torebce)
  • 1 łyżeczka zmielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 200 ml płynnego miodu
  • 85 g masła
  • lukier: 1 szklanka cukru pudru + kilka łyżeczek gorącej wody
Przygotowanie:
Suche składniki: mąkę, migdały, proszek, sodę, przyprawy wymieszać w misce. W garnuszku z grubym dnem umieścić masło i miód, podgrzewać, mieszając, do roztopienia masła. Zdjąć z palnika i lekko przestudzić (mieszanka ma jednak być ciepła). Do suchych składników wlać ciepłą masę maślano - miodową i wymieszać (można mikserem), by nie było grudek. Ciasto powinno wyjść lepiące (nie dosypywać mąki). Przykryć ściereczką i odstawić do ostudzenia (zgęstnieje).
Po tym czasie z ciasta robić kulki wielkości niedużego orzecha włoskiego (powinno Wam wyjść około 30 sztuk). Układać na blaszkach wyłożonych papierem do pieczenia w dużych odległościach od siebie (bardzo rosną). Każdą kulkę spłaszczyć trochę łyżką (ponieważ ciasto bardzo się klei najlepiej maczać ręce w wodzie i wtedy formować kulki, również łyżka, którą je spłaszczamy powinna być wilgotna). Piec w temperaturze 180ºC przez 15 minut (nie dłużej, bo będą zbyt kruche). Lebkuchen wyciagnięte prosto z piekarnika będą bardzo miękkie, należy poczekać 2 minuty, potem przenieść je na kratkę do wystudzenia. Później ich wierzch kruszeje, by zmięknąć znów na drugi dzień, po pokryciu lukrem.
Lukier: cukier puder wsypać do miseczki. Dolewać gorącą wodę, łyżka po łyżce, mieszając i rozcierając grzbietem łyżki. Gdy lukier będzie lejący, ale nie za gęsty, maczać w nim pierniczki i odkładać na kratkę do całkowitego zastygnięcia lukru.
Kolejnego dnia lebkuchen można układać do świątecznych pudełek, są mięciutkie i gotowe do jedzenia.
Voila, smacznego! :)


Jacek Cygan, Ola Woldańska-Płocińska - Cyferki

Która cyferka jest świąteczna? 8. I tuli się czuje, bo wygląda jak bałwanek złożony z dwóch kulek. Siódemka jak bocian z szalikiem na szyi, szóstka to róg barana, a czwórka - odwrócone krzesełko. Tak, znowu czytam książki dla dzieci. Wpadła mi w ręce kolejna niesamowita, pozytywnie pokręcona książeczka. Designerska, taka jak lubię. Z cudnymi obrazkami Oli Wołdawskiej-Płocińskiej, tekstem Jacka Cygana i mnóstwem, mnóstwem śmiesznych rymowanek. I chociaż rynek książki dziecięcej wreszcie trochę rusza i w księgarniach pojawiają się właśnie takie książki jak ta - nawet jeśli krótkie, to z pomysłem na siebie, tworzące zamkniętą, cudowną całość w klimacie czary-mary. Uroczą, ale wcale nie przesłodzoną. Taką w sam raz. W Polsce istnieje w ogóle tylko kilka wydawnictw (na kilkadziesiąt), zajmujących się wydawaniem literatury dla maluchów, które z obrazków i tekstu potrafią wyczarować małe dzieła sztuki - nie tylko dla dzieci. Tak dobre, że dorośli je kupują, bo sami chcą poczytać i się pośmiać.

środa, 21 grudnia 2011

Bałwankowe kochasie


Śnieeeg! 
Śnieg, śśśśśnieg, śnienienienieg. Biało w każdej formie, w każdym miejscu, błyszczy się, brokaci, można lepić kulki na bałwana, można walczyć na kulki, można robić aniołki, których po podnoszeniu się z ziemi i tak nie potrafię nie zepsuć. Ale to nic. Jest śnieg, znaczy: jestem gotowa na święta. 

Bo choinka choinką, pierniczki, gwiazdki, lampki na oknie, porcelanowe aniołki dyndające sznurkowymi nogami na półce przy książkach, nawet wełniane rękawiczki na sznurku. To wszystko jest cudowne, zimowe, świąteczne. Ale prawdziwe czary-mary to śnieg.


I właśnie przez śnieg przedłużył się mój powrót do domu, a razem z nim świąteczne bałwanki. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie ulepić mini-bałwana, bez marchewki i garnkowego kapelusza, tłumaczę się euforią z pierwszego śniegu.

Bo ciasteczkowe bałwanki już musza mieć grube rękawiczki. I kapelusz, a do tego lukrowane guziki z błyszczącymi kulkami z cukru. Muszą pachnieć przyprawami, mieć w czapkach dziurki na wstążki, żeby móc zawisnąć na choince i być bardzo, bardzo kruche. Jak te.

(Może być też jak inne piernikowe ciasteczko, które miało być skarpetą, ale termoobieg mi je zdmuchnął w pół. I tak się upiekło)


Piernikowe bałwanki


Składniki:
200 g masła, 200 g cukru, 3 jajka, 1/2 szklanki płynnego prawdziwego miodu, 600 - 700 g mąki, 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia, 3 łyżki przyprawy do pierników, 1 łyżka kakao, 1 łyżeczka mielonego imbiru, 1 łyżeczka cynamonu, 1 łyżeczka zmielonego kardamonu, 1/2 łyżeczki sproszkowanej gałki muszkatołowej

Przygotowanie:
Masło z cukrem ubić dokładnie mikserem. Dodać jajka i miód. Wymieszać mąkę z proszkiem do pieczenia, kakao i wszystkimi przyprawami. Dodać do masy maślanej i szybko wymieszać, aż składniki się połączą. Ciasta nie trzeba wkładać do lodówki. Podzielić na 2 części i rozwałkować na placki grubości 3-4 mm. Wyciąć foremką ciastka i ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Wstawić do piekarnika o temp. 180 st. C, piec 13-15 minut, aż się zrumienią. Ostudzić, udekorować lukrem i porozwieszać na choince.
Smacznego :)




Zdenek Mahler, Vladimir Fuka - Nowy Jork

Zaczęłam czytać. Entuzjazm! Kolejna książka wycinankowa, kolażowa, posklejana z najróżniejszych myśli, zasłyszanych rozmów, słów poprzeplatanych ze sobą w zaskakujący, ale miły sposób. Och, jaka lekka, fajna i przyjemna. Czytałam dalej. Czy ona na pewno jest lekka? Doszłam do końca. Nie, z pewnością nie jest. Nie należy do łatwych, lekkich i bezrefleksyjnych. Bo o zastanowienie się tu chodzi. To, co wydaje się na pierwszy rzut oka fascynujące, wolne, bezproblemowe - wcale takie nie jest. Bo Nowy Jork sprawia wrażenie ogromnego kosmopolity, który przyjmie do siebie wszystkich, gdzie każdy może być kim chce albo udawać kogo mu się żywnie podoba. Tylko że w Nowym Jorku nikt się o ciebie nie zatroszczy. Nikt nie zwróci uwagi, że masz zły dzień, bo wszystko dzieje się szybko i twój problem w tym, żeby się z nim równie szybko uporać. W NY zimę przechodzisz w krótkim rękawku i nie zmarzniesz. Rano wystarczy że zjedziesz windą pod ziemię, podziemna kolejka podjedzie pod twój wieżowiec, dowiezie cię do stacji pod twoim biurem i wszystko, co musisz zrobić, to nacisnąć odpowiedni guzik z numerem piętra. W święta nie zobaczysz śniegu, chyba że na filmie. To smutne. Ale i genialnie pokazane. Jak z kwadratowego pliku kartek włożonych między dwa sztywne kartoniki jako okładki można zrobić małe dzieło sztuki. Tak refleksyjne, ale nie nachalnie, tylko właśnie do zamyślenia się. Brawo. I proszę o więcej takich książek.

piątek, 16 grudnia 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - Cukiernia pod Amorem

Dzisiaj kolejna pozycja z cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! Nie wiesz o co chodzi? Informacje o piątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.



Przy takich książkach ludzie mówią zazwyczaj: „Nie wiem jak wytrzymam tyle czasu, czekając na trzecią część Cukierni pod Amorem"... A ja nie wiem, jak wytrzymałam tyle czasu, czytając ją.

Bo to cegła. Gruba, duża, ciężka. Do czytania, nie tylko do przeczytania. Zapomnijcie o szybkim pochłonięciu Cukierni pod Amorem na raz, w jeden wieczór. Albo dwa. Nawet dziesięć nie wystarczy. I w tym właśnie tkwi cała zabawa – że można się rozsmakować, pozamyślać, zamknąć oczy i najzwyczajniej podelektować się książką. Lubię taką literaturę, bo są powolna, a przez to tak cudownie spokojna, nieśpieszna i przyjemna. Taka prawdziwa.

Cukiernia pod Amorem to powieść z wieloma wątkami, jak serialowy tasiemiec w wersji na papierze. Z mnóstwem bohaterów, z wydarzeniami rozciągniętymi w czasie na ponad 100 lat. I ogromem pracy włożonej przez autorkę w jej napisanie i to jeszcze tak, żeby można się było efektem końcowym zachwycać. Historia trzech wielkich rodzin, opisana pokolenie po pokoleniu, człowiek po człowieku, z których każdy przeżył coś niesamowitego, sam był wyjątkowy i robił wyjątkowe rzeczy. W tle pachnące jagodzianki z cukierni przy rynku, archeologiczna tajemnica i całe mnóstwo tego, o czym trochę się zapomina i co czasami trudno sobie wyobrazić, choć to na pozór bardzo proste i oczywiste. Że ludzie zawsze mieli takie same problemy  - nieważne, czy żyli w XIX wieku, XX wieku czy żyją teraz. I podczas amorowego czytania, to jedno mi głównie przychodziło na myśl. Że wszystkie te postaci są bardzo ludzkie, nie taki odhumanizowane jak w książkach historycznych, w których życie wszystkich ludzi to ciąg faktów, dat, miejsc. Tu mają normalne marzenia, problemy i sukcesy.


W Cukierni pod Amorem buzują emocje, pachnie słodkim drożdżowym ciastem z kruszonką i wyplatanym chałkowym warkoczem. Przeszłość przeplata się z teraźniejszością, stare wpływa na nowe, losy postaci się splatają, rozplatają i krzyżują. Książka jest aż ciepła od uczuć. Taka pięknie napisana. Dawno nie miałam czegoś takiego w rękach. I chlubny wyjątek wśród książek: każda kolejna część jest przynajmniej tak samo dobra, o ile nie lepsza, od poprzedniej. I że się nie zużywa. Bo są takie historie (np. o wampirach), które przy którejś z kolei części (np. czwartej) są już pisane bardzo na siłę (oczywiście, bez wskazywania palcami). A Cukiernia jest słodka od początku do końca. Od pierwszej strony pierwszej części do końca części trzeciej. Tak, że nie zdąży zgorzknieć.


Małgorzata Gutowska-Adamczyk - Cukiernia pod Amorem
Warszawa 2011
Wydanie I
Stron: 504
Wydawnictwo:


Cukiernia pod amorem pachniała jagodziankami. U mnie nie będzie jagodzianek. Bo to nie czas na jagody, kiedy dookoła wszystko się mieni, migoce i pachnie wszystkim, co korzenne. Jakim cudem nie było w tym roku jeszcze na Book Me pierniczków? Aj aj aj! Godnie więc rekompensuję :)

Są bardzo proste, szybkie, bez żadnych niespodzianek. Jak w przepisie - wszystko zagnieść i do pieca. Niech cały dom zapachnie cynamonem, goździkami, gałką muszkatołową, kardamonem... Cudne zapachy. Cudne pierniczki. I cudowne smaki.


Pierniczki pełnoziarniste
anno domini 2011
przepis agi

Składniki na 40-50 sztuk w zależności od wielkości:
  • 150g mąki pszennej
  • 50g mąki pełnoziarnistej żytniej
  • jajko
  • 65g cukru pudru
  • 50g masła
  • 50g miodu
  • czubata łyżeczka przyprawy do piernika
  • 1 łyżka kakao
  • ½ łyżeczki sody
  • szczypta gałki muszkatołowej (np. świeżo mielonej z Kamisa*, tak jak w poprzednim przepisie na puchate dzwonki)
Przygotowanie:
Wszystkie składniki wsypać do naczynia, wymieszać i wyrobić. Ciasto może być klejące, ale nie dodawać mąki. Ciasto rozwałkować na grubość 4 mm (nie cieniej) – ja wałkowałam pomiędzy dwoma kawałkami folii spożywczej. Wykrawać różne kształty pierniczków. Układać je na blaszce - podczas pieczenia trochę urosną. Piec w temperaturze 180ºC przez około 8 - 10 minut. Studzić na kratce.


* O gałce pisałam już w poprzednim przepisie, ale chodzi mi po głowie jeszcze jeden wątek przyprawowy. Kamis zwrócił się do mnie z prośbą o przetestowanie ich nowych produktów, żeby wiedzieli, czy to, co wypuszczają na rynek, jest faktycznie dobre. I oprócz całego mnóstwa przypraw do słodkości: kory cynamonu, lasek wanilii czy anyżowych gwiazdek, dostałam też różne mieszanki, np. suszone pomidory z bazylią i czosnkiem czy musztardy, np. z czerwonym winem czy płatkami wędzonej papryki. Wypróbowałam już chyba wszystkie słoiczki i młynki po kolei (tu też fajna sprawa, że wszystkie przyprawy są w młynkach, żeby można było je na świeżo zmielić, nie tracąc aromatu) i jestem coraz bardziej zadowolona. Wszystko jest pyszne, pachnące, aromatyczne. Jej. Z czystym sumieniem mogę wam polecić. Też dlatego, że dzięki temu pojawiło się dużo nowych rzeczy, które można wykorzystać w kuchni, a których wcześniej nie było. Czyli takie pozytywne odloty, jak musztarda z żurawiną, z rodzynkami i miodem czy z curry. Jestem bardzo miło zaskoczona.


Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.

środa, 14 grudnia 2011

Czerwone i puchate


Nie dzwonią, są za to słodkie i do schrupania.
Ciasteczka puchate.
Te dziurki na górze dzwonków to na złote nitki i hop! na choinkę.
Tylko śnieg sztuczny, bo kokosowy.

Śniegu, padaj wreszcie! Nie przeszkadzałby mi białych ulic, drzew i mojego ośnieżonego szalika, gdybym nie upiekła jeszcze pierników, nie nakupowała ozdób-choinek w każdej możliwej postaci, nie poowijała wszystkich karniszy lampkami choinkowymi, nie ususzyła wreszcie plasterków pomarańczy na choinkę i nie wypiekła pachnących piernikowych świeczników. Tylko ja to wszystko już zrobiłam. Więc gdzie śnieg? Usiłuje mi podważać bożonarodzeniowe prawo rządzące wszechświatem, że pierniki, lampki i Kevin sam w domu nigdy zawsze są w pakiecie ze śniegiem. A jak ładnie to ujmują A. i K. - ze wszechświatem się nie dyskutuje.


Są bardzo delikatne, kruche, słodkie i pod każdym względem pycha-mniam. Proste do zrobienia, łatwe do wykrawania, idealnie rosnące w piecu i do tego pachnące świeżo startą gałką muszkatołową.

Użyłam Kamisowej (z kuferka przypraw, o którym wspominałam w poprzednim przepisie). I tu daję duży plus, bo tak jak szafran z szafranowych gwiazdek, gałka jest świeża, pachnąca, zapakowana w małe pudełeczko, które nie pozwala się jej wypachnieć. Zresztą Kamis opakował tak całą linię przypraw, z których za niektórymi musiałam się nieźle nalatać, żeby je znaleźć w całości, nie sproszkowane i jeszcze w rozsądnej cenie: kardamon, laski wanilii, kora cynamonu, anyż w gwiazdkach. Jest sto razy przyjemniej zetrzeć na tarce albo pokruszyć samemu przyprawy, bo wtedy tez ciasteczka zupełnie inaczej pachną i smakują. A przy okazji pachnie w piecu, w kuchni, zapach zostaje na rękach i unosi się w powietrzu. I jest ciepło, domowo, świątecznie. Pachną święta.

Nie tracą koloru, nie rozjeżdżają się na boki w piekarniku, nie są ani za twarde, ani za miękkie. A najfajniejszość tych ciastek polega na tym, że można w nich porobić dziurki słomką i zawiesić je później na choince.
Więc, zaczynamy.

Czerwone i puchate ciasteczka-dzwonki

Składniki:
  • 225 g mąki pszennej + odrobina do podsypywania stolnicy
  • 150 g masła, posiekanego na małe kawałki
  • 110 g drobnego cukru
  • 2 łyżki mleka
  • szczypta gałki muszkatołowej (można dodać już gotowej, startej lub świeżo zetrzeć samemu - ja użyłam świeżej z Kamisa)
  • czerwony barwnik spożywczy (żeby ciasteczka były czerwone - ciasteczka nie musza być czerwone, jeśli nie macie barwnika - rumiane są równie pyszne i kruche)
  • lukier: dwie łyżki cukru pudru + kilka kropli soku z cytryny
  • wiórki kokosowe
Przygotowanie:
  1. Rozgrzej piekarnik do 180 stopni C. Blachę wyłóż papierem do pieczenia. 
  2. Do dużej miski przesiej mąkę, dodaj masło i rozetrzyj palcami tak jak na kruszonkę. Dosyp cukier,  gałkę muszkatołową, wlej mleko i wymieszaj wszystko dokładnie. Wyrób gładkie ciasto. Dodaj odrobinę czerwonego barwnika i zagnieć na kulkę. Nie musisz jej schładzać w lodówce.
  3. Rozwałkuj ciasto na blacie podsypanym mąką (żeby się nie przyklejało). Powycinaj foremką ciasteczka, ułóż je na blasze do pieczenia, wstaw do piekarnika i piecz ok. 12-14 minut. Przed pieczeniem nie musisz ich smarować jajkiem ani mlekiem. 
  4. Po wyciągnięciu gorących ciasteczek z piekarnika, daj im ostygnąć, a w tym czasie zrób lukier. Wymieszaj cukier puder z sokiem z cytryny, wyciskając go powolutku i ciągle mieszając, do uzyskania jednolitej konsystencji. Wystudzonym ciasteczkom polukruj końcówki na dole i posyp wiórkami kokosowymi - kokos przyklei się do lukru. Otrzep ciasteczko z nadmiaru wiórków i... można jeść! (Albo nawlekać na nitki i wieszać na choince)


Długo wyczekana. I nietypowa. Schmittowska jest tylko pierwsza część, za to aż na wskroś, aż do bólu, aż oj, jak stęskniłam się za Schmittem i czekałam niecierpliwie przebierając nóżkami na jego nową książkę. Nietypowa jest za to druga część. Choć jeśli ktoś wcześniej czytał Moje życie z Mozartem, jest już w domu. Schmitt stworzył sobie muzyczny cykl książek - Mozart był pierwszy, a Kiki jest druga. W prywatnym hołdzie dla Muzyki i Muzyków, z dużym M na początku. Dla wszystkich tych cudowności, które przychodzą do głowy, do serca i wszędzie dookoła, gdy się ich słucha. To bzdura, że muzyka klasyczna jest nudna. Jest cudowna, mocna, optymistyczna, daje dużo siły. Oczywiście, każdy ma swoje typy - ja na przykład nie lubię, przepraszam za dosadność, byle którego brzdąkania w struny, "moje" brzdąkanie musi mieć melodię, być zdecydowane i wesołe. Nie takie lelum polelum, przy którym rozbolewa głowa (a takie też są). Ostatecznie muzyka poważna może być całkiem niepoważną. I radosną. Bo to Beethoven właśnie skomponował Odę do radości. Którą Kiki miała nagraną na płytę, którą próbowała oczarować cały świat, poczynając od ludzi siedzących na ławkach w parku. A chyba jeszcze bardziej - chciała zrozumieć, poczuć. Muzykę, Beethovena, a co za tym idzie - życie.

piątek, 2 grudnia 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - Dom Kalifa

Dziś kolejna pozycja z cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! Nie wiesz o co chodzi? Informacje o piątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.


Maroko, dżinny, szurnięci dozorcy i w tym wszystkim jeden Anglik. Dom Kalifa to książka od której lecą łzy i boli brzuch. Ze śmiechu.

Byłam bardzo sceptyczna sięgając po tę książkę. Dom Kalifa nie brzmiał mi za dobrze. Pierwsze skojarzenie: romansidło. Drugie: palemki, piaszczyste plaże, falujące morze, malownicze zachody słońca… A fe! Takie wakacyjne utopie niezbyt do mnie przemawiają. Na szczęście otworzyłam i zaczęłam czytać.
Są bajkowe ogrody, gaj pomarańczowy, ukryte dziedzińce, miliony kafelków we wszystkich kolorach tęczy, są nawet palemki – dużo palemek – ale bynajmniej nie w tandetnej stylistyce. Bo oprócz tych wszystkich cudowności, są też zwariowani dozorcy i pokręcone duchy – dżinny, które podkradają nocami z kuchni półmiski z kuskusem i warzywami (nie żeby dozorcy mieli z tym coś wspólnego, a gdzie tam!). W tym wszystkim Anglik, Tahir, który ma dość wyspiarskiego flegmatycznego życia i wie jedno – chce wrócić do kraju, w którym wychowali się jego ojciec i dziadek. Nie wie jednak, jak niecodzienne może być życie w Maroku, gdzie wszystkie zasady zachodniego świata wywrócone są do góry nogami.


Dom Kalifa aż kipi od humoru, ciepła i takiej zwyczajnej, prostej przytulności. Z niektórych wydarzeń opisanych w książce można zaśmiewać się do łez, a ryknąć jeszcze głośniejszym śmiechem, gdy uświadomi się sobie, że to nie wymysły autora, ale jego prawdziwe przeżycia. Dżinny wykradające jedzenie z ogrodu, wyprawa po materiały na budowę domu o trzeciej nad ranem, niełatwe poszukiwania architekta (bo według Marokańczyków im architekt bardziej stuknięty, tym lepiej będzie przykładał się do swojej pracy) i wreszcie szwadron policjantów, dobijających się do drzwi, którym ostatnią rzeczą, jaką należy zrobić, to otworzyć je. Ot, Maroko.


Czytałam już sporo książek z podobnym wątkiem w tle. Schemat jest zawsze ten sam: obcokrajowiec, zazwyczaj Anglik, przyjeżdża do innego kraju, gdzie ku swemu wielkiego zdziwieniu orientuje się, że nie wszyscy myślą tak jak on. Ba! Oni próbują żyć inaczej niż on – z całkiem, trzeba przyznać, dobrym skutkiem. Na początku Anglik nie może sobie poradzić. Później dokonuje się w nim przemiana i zaczyna żyć jak wyzwolony Francuz, przebojowy Włoch czy uwodzicielski Hiszpan. Dla tych, którzy czytali Merde Clarka, historia brzmi znajomo. Tyle że Merde jest literackim mistrzostwem świata i trudno mu dorównać. Kilku pisarzy próbowało i uważam, że żadnemu (ani żadnej) do tej pory ta próba nie wyszła. Aż do Tahira Shaha. Oczywiście, tematyka inna, styl i narracja też, ale humorem i zabawnością dorównuje Clarkowi w stu procentach. Bo choć Dom Kalifa jest ceglasty (460 stron!), to aż żal, że tak szybko się go czyta. Oj, chcę więcej!

Tahir Shah – Dom Kalifa. Rok w Casablance
przełożyła: Małgorzata Glasenapp
Wydanie I
Kraków 2011
Stron: 464
Wydawnictwo:







Czym pachnie w marokańskim domu? Przyprawami! I w mojej różowej kuchni rozpachnił się szafran i imbir. I do tego gwiazdki, jako wyraz tęsknoty za śniegiem, którego nie ma i za świętami, które już na szczęście coraz bliżej. Jeszcze tylko 22 dni. A póki co niech pachnie niestandardowo jak na pierniczki nie cynamonem, gałką muszkatołową i goździkami, ale imbirem i szafranem. Parę dni temu otrzymałam od Kamisa cały kuferek przypraw do przetestowania. Wypuszczają na rynek nową serię produktów (Specialite) i chcieli dowiedzieć się, co sądzę o przyprawach. Na pierwszy ogień poszły szafranowe nitki, zapakowane w małe pudełeczko. Zawsze ciężko mi było dostać szafran - czy to na wagę, czy pakowany. Albo za drogi, albo tylko w sklepach ze zdrową żywnością (czyli: za drogi). Jedynym sposobem było przywieźć go sobie z wakacyjnych podróży. A teraz - fajnie że jest :)




Szafranowe gwiazdki z nieba

Składniki:
  • 175 g miękkiego masła
  • 200 g cukru
  • 1 duże jajko, rozmemłane widelcem
  • 300 g mąki + trochę do podsypywania stolnicy
  • 3 wiórki szafranu (użyłam Kamisowego, jest sprzedawany w małych opakowaniach)
  • ½ łyżeczki sproszkowanego imbiru
  • szczypta soli
Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 180 stopni C. Nitki szafranu utrzyj w moździerzu na proszek (albo kup już sproszkowany – wtedy dodaj szafranu na koniuszek łyżeczki). Masło i cukier wrzuć do miski, ubij mikserem na puszystą masę. Wbij do masy jajko, wymieszaj i dosyp szafran, imbir i mąkę z solą. Zagnieć ciasto na gładką kulę i rozwałkuj na podsypaną mąką stolnicy na grubość ok. 3-4 mm. Gwiazdkowymi foremkami wycinaj ciasteczka i przekładaj je na wyłożoną papierem do pieczenia blachę. Ciastka nie rosną podczas pieczenia, więc nie musisz zostawiać dużych odstępów między nimi. Piecz 12-15 minut, aż się ładnie zezłocą. Po upieczeniu ostudź na kratce.
Smacznego!



Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.
Related Posts with Thumbnails