• RSS

niedziela, 30 października 2011

Głosowanie - ostatnie chwile

Book Me a Cookie walczy o tytuł literackiego bloga roku. Konkurs na finiszu, dzisiaj ostatni dzień głosowania. Jednym klikiem.

 Będę bardzo wdzięczna za każdy głos. 

Blog roku 2011

Dziękuję też wszystkim, którzy zagłosowali do tej pory :)

sobota, 29 października 2011

Duszne ciasteczka


Nie wiem czy duszki bardziej straszą, czy się boją. Czy krzyczą "buu!", czy "aaa!". A może jedno i drugie? Takie rozdarte ciasteczka.

Pierwszy raz robiłam kuchenne Halloween, przynajmniej w słodkiej wersji. Właściwie nie wiem czemu wcześniej nie obchodziłam straszącego święta, jest z nim tak dużo zabawy, że to aż żal nie bawić się w straszenie. Tym bardziej, jeśli jest kolorowe, czekoladowe i słodkie. 

Nie chciałam dodawać do ciastek gotowych barwników spożywczych. Ale czym tu je w takim razie zabarwić? Nic prostszego - przyprawy! W ruch poszło kakao (brązowe), kurkuma (żółta) i słodka papryka (czerwona, a po połączeniu z kurkumą - daje intensywny halloweenowy pomarańcz). Powycinałam grubsze niż zwykle ciasteczka, poczekałam, aż się upieką i wymalowałam duszkom oczy i rozdarte buzie.
I już, można straszyć!


Duszne ciasteczka
(Ciasteczka-duszki I)

Składniki:
  • 240 g mąki pszennej + odrobina do podsypywania
  • 150 g masła, miękkiego, posiekanego na małe kawałki
  • 110 g drobnego cukru
  • 1 łyżka mleka
Na zabarwienie ciasteczek:
  • 1 kopiata łyżka dobrego kakao
  • sproszkowana kurkuma (max 1 łyżeczka)
  • sproszkowana słodka papryka (max 1/2 łyżeczki)
Na duszkowe buzie:
  • pół tabliczki stopionej gorzkiej czekolady
  • pół tabliczki stopionej białej czekolady
Przygotowanie:
1. Rozgrzej piekarnik do 180 stopni C. Blachę wyłóż papierem do pieczenia. 
2. Do dużej miski przesiej mąkę, dodaj masło i rozetrzyj palcami tak jak na kruszonkę. Dosyp cukier,  kakao, wlej mleko i wymieszaj wszystko dokładnie. Wyrób gładkie ciasto. Nie schładzaj go w lodówce.
3. Rozwałkuj ciasto na blacie podsypanym mąką (żeby ciasto się nie przyklejało). Jeśli ciasto nie da się gładko rozwałkować, np. rozwarstwia się, należy przełożyć ciasto do miski, dolać odrobinę mleka (niepełną łyżkę) i odrobinę mąki (mniej niż jedną łyżkę - tylko tyle, żeby ciasto przestało się kleić do rąk), wtedy można rozwałkować już bez obaw, że ciasto nie będzie trzymać się razem przy wycinaniu ciasteczek. 
4. Żeby zrobić ciasteczka w kolorach Halloween, podziel ciasto na trzy części. Do jednej dosyp kakao i wyrób jak plastelinę - żeby kakao "wgniotło" się w kulkę ciasta i nadało jej jednolity brązowy kolor. Do drugiej części ciasta dodaj kurkumę (tylko tutaj ostrożnie, nie od razu całą porcję, tylko po trochę - lepiej dodać mniej niż za dużo, bo może zmienić smak ciastek), do trzeciej części - paprykę i kurkumę (tak samo jak przy kurkumie - stopniowo, do uzyskania pomarańczowego koloru).
5. Powycinaj ciasteczka foremkami. Niezbyt cienko, mniej więcej na grubość pierniczków, czyli 4-5 mm. Ułóż je na blasze do pieczenia, wstaw do piekarnika i piecz ok. 12-15 minut, aż ładnie się zarumienią. Przed pieczeniem nie musisz ich smarować jajkiem ani mlekiem. 
6. Po wyciągnięciu gorących ciasteczek z piekarnika, daj im ostygnąć, rozpuść czekoladę w kąpieli wodnej i przełóż do rękawa cukierniczego. Ja mam znacznie lepszą opcję - przekładam czekoladę do małego woreczka, takiego, w jaki pakuje się kanapki, odcinam mały rożek i mam najbardziej precyzyjne narzędzie do dekorowania czekoladą - wychodzą małe strużki, którymi można malować jak cienkim pędzelkiem. Czekoladą narysuj duszkom oczy i buzie.



Mario Vargas Llosa - Marzenie Celta

Ta książka nie jest łatwa. Czyta się ją ciężko, opornie, nawet z lekkim wysiłkiem. Czy warto? Zakończenie jest świetne. Ale biorąc pod uwagę cały środek, nie jestem już taka pewna. Bo książka (każda, generalizuję) to nie jest tylko pierwsza złota myśl i ostatnie zdanie, ale głównie to, co w środku. Pierwszy i ostatni fragment może podkręcać książkę na plus, pod warunkiem, że cała reszta też jest fantastyczna. A Marzenie Celta nie było dla mnie spektakularnym przeżyciem. Ot, dobrze napisane, ale w czytaniu ciężkie. Nie chodzi nawet o to, że porusza trudne tematy (oczekiwanie Rogera, głównego bohatera, na wykonanie wyroku w celi śmierci, poprzetykane jego wspomnieniami i refleksjami, do których dochodzi nierozwiązana zagadka, czy rzeczywiście został skazany słusznie, czy padł ofiarą zagmatwanego spisku). 
Myślałam (nawet miałam nadzieję, naprawdę dużą), już w trakcie czytania, że może to, że noblista, że lubię kilka innych jego książek, może to sprawi, że Marzenie... wyda mi się wciągające. Ale tu klops. Nie potrafię się wciągnąć w coś, przy czytaniu czego myśli uciekają mi na prawo i lewo. Czytam, czytam, czytam i... orientuję się, że ciągle patrzę na jedną i tą samą linijkę, zupełnie bezrefleksyjnie. 
Nie rzuciłam książki w połowie. Doczytałam do końca, bo zawsze doczytuję, choć w tym przypadku przeżycie to nie było najłatwiejsze i najprzyjemniejsze.

W trzech słowach: szału nie ma.

piątek, 21 października 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - "Żona piekarza"

Dzisiaj w piątkowym cyklu recenzji francuskie klimaty, z zapachem świeżo upieczonego chleba, buzią umazaną od mąki i szczęściem w tle.
Nie wiesz o co chodzi? Informacje o moim copiątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.


Co może wyjść z połączenia roztargnionego piekarza, jego kochliwej żony, prowansalskich klimatów i rysunków Sempégo? Tylko francuska komedia!

W małej prowansalskiej wiosce dochodzi do kryzysu miłosno-gastronomicznego. Najlepszego piekarza w miasteczku, Aimable, opuszcza żona. Jednak ten, zamiast wyruszyć na poszukiwanie niewiernej małżonki, przestaje w rozpaczy piec chleb. A że Aimable jest nie tylko najlepszym, ale w zasadzie jedynym piekarzem w okolicy - mamy klops.

Mieszkańcy miasteczka nie ustają w wysiłkach i chcąc wziąć piekarza na sposób, codziennie zjawiają się pod drzwiami piekarni, by w iście francuskim stylu pragną dochodzić swojego prawa do świeżej bagietki. W ruch idzie cały wachlarz technik perswazji: prośby, groźby, błagania, lamenty i serenady. A gdy nawet genialny w swej idei pomysł z wyswataniem piekarza na nowo spala na panewce, mieszkańcy postanawiają podjąć radykalne kroki - na własną rękę odszukać żonę Aimable'a. Zadanie nie jest łatwe, bo cała wioska musi zdobyć się na zgodną współpracę - dotyczy to zarówno księdza proboszcza, jak i nauczyciela-antyklerykała. Ale czego się nie robi dla biznesu gastronomicznego! Zwłaszcza we Francji. Zwłaszcza, gdy gra toczy się o być albo nie być chrupiącej francuskiej bagietki, bez której Francuzi nie przeżyją, nie nabawiając się ciężkiej depresji, nawet połowy dnia.


Współczesna komedia nie musi być głupkowata, żeby się podobać. Może trącić zabawną dydaktyką, inteligentnym humorem i francuskim życiem na wesoło. Takim, w którym nic nie jest w stanie zmusić Francuzów do oderwania się od swoich codziennych czynności, chyba że jest to klęska braku świeżo wypieczonych bułek w piekarni. Francuz, który wybiega wczesnym rankiem z domu, w kapciach, piżamie i jeszcze zaspany, bo przed filiżanką kawy, zamiast już od podwórka czuć zapach świeżego pieczywa, napotyka na drzwiach na tabliczkę "brak chleba". Natychmiast budzi się w pół sekundy, zdezorientowany, niedowierzając własnym oczom i próbując uszczypnąć się, żeby obudzić się z sennego koszmaru. A tu guzik. Gdzie jest nasz chleb!?



Urzekł mnie też jeden mały szczegół. Choć może nie taki całkiem mały, bo usztywniony, w formacie A5, ze skrzydełkiem. Okładka, a na niej rysunek Sempégo. Tak, tego od Mikołajka. Aach! Czy może być coś bardziej francuskiego niż jego kreska? (Pozwólcie, że sama sobie odpowiem: nie, nie może być). Mimo że to tylko jeden rysunek, Sempé kupił mnie nim całą w księgarni. Delikatny, po francusku wyrafinowany, taki u la la. I czy przy okazji - cofnijcie się do początku i popatrzcie na okładkę - ten chłopczyk w czarnym berecie wam kogoś nie przypomina? :)

__________________________
Marcel Pagnol - Żona piekarza
tłumaczenie: Krzysztof Chodacki
Kraków 2010
wydanie I
stron: 240
Wydawnictwo:



Nie chcę zdradzać zakończenia książki - czy poszukiwania piekarzowej żony przyniosły sukces, czy spaliły na panewce. Zamiast tego robię ciasteczka na szczęśliwe zakończenie, na szczęście w ogóle i szczęście dla mnie - bo dawno nie robiłam takich kolorowych maluchów. A dają tyle radości!




Pistacjowe koniczynki

Składniki:
  • 85 g mąki + trochę do podsypywania na później
  • 1/2 łyżeczki sproszkowanego imbiru
  • 90 g schłodzonego masła, pokrojonego na małe kawałki
  • 90 g cukru pudru
  • 1/2 szklanki pistacji, obranych i zmielonych na proszek
  • 1 lekko rozmemłane widelcem jajko
  • zielony barwnik spożywczy (opcjonalnie - nie trzeba)
Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 180 stopni C. Dwie blachy na ciasteczka wyłóż papierem do pieczenia.
Do dużej miski przesiej mąkę i imbir. Wsyp pistacje. Dodaj pokrojone na kawałki masło i rozetrzyj wszystko palcami tak, żeby z ciasta powstały okruchy przypominające kruszonkę. Wsyp cukier, dodaj jajko i barwnik spożywczy (jeśli nie masz barwnika, nie musisz go dodawać - ciasteczka będą równie ładne i smaczne, kiedy nie będą zielone, a apetycznie zrumienione). Zagnieć ciasto na gładką kulkę. Gdyby się za bardzo kleiła, możesz dosypać odrobinę mąki. Zawiń w folię spożywczą, włóż do lodówki na pół godziny. Po tym czasie wyjmij, rozwałkuj na oprószoną mąką stolnicy, wycinaj foremkami kształty i układaj na blasze. Ciasteczka nie urosną bardzo w piekarniku, można zostawić między nimi niewielkie odstępy (byle się nie stykały). Piecz 10-12 minut (bardziej 10). Wyciąg, ostudź. Po ostudzeniu można posypać cukrem pudrem, ale uznałam, że to burzy koncepcję ciasteczka zielonego jak koniczynka. 


Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.

środa, 19 października 2011

Gdańsk w perspektywie


W perspektywie tym razem nie kulinarnej. Ani podróżniczej. 
Choć trochę tak, bo: warsztaty fotografii kulinarnej, kulinarna blogosfera w realu, blogowe czipsy jabłkowe.

Perspektywa jest szersza, bo uczestniczyło, słuchało, patrzyło, wreszcie klikało i razem blogowało ponad 150 blogerów z całej Polski. Czyli:


Panele dyskusyjne, warsztaty, blogowy Hide Park, prezentacje... I spotkania. Te w salach i poza nimi - dla mnie cenniejsze. Na to czekałam, cieszyłam się i przebierałam niecierpliwie nogami. Od czasu, kiedy zaczęłam prowadzić bloga, nieodmiennie fascynuje mnie to, jaką radość dają spotkania z osobami, które znasz, które są przecież "twoje", blogowe, z twojego blogowego ogródka. Czytasz ich blogi, śledzisz co nowego, oglądasz zdjęcia.
Niby znasz, a nie znasz.

Mam taką refleksję po BFG, że blogów w Polsce niestety nie traktuje się poważnie. Nie mówię już o poszczególnych działkach, zwłaszcza tych lifestylowych, jak modowe, kulinarne, crafciarskie. Polityczne, technologiczne, kulturalne mają to samo. Blogerki i blogerów nie traktuje się poważnie, jakby byli gorszą kategorią dziennikarzy, o ile w ogóle, albo hobbystami, którzy wypełniają swój wolny czas prowadząc swoje blogi. W sensie: wejdzie, coś tam napisze, poklika i do widzenia.

Guzik prawda.

Blogi są bardziej wpływowym i opiniotwórczym medium niż wszystkie tradycyjne kanały razem wzięte. I są prowadzone niejednokrotnie w sposób bardziej profesjonalny niż tradycyjna gazeta - gdzie redakcję tworzy 60 osób, a bloger jest jeden. I ogarnia. W dodatku wychodzi mu to świetnie. Za każdym blogiem stoi osoba, która jest ekspertem w swojej dziedzinie. 
Jest ze wszystkim, co go/ją interesuje, na bieżąco, dowiaduje się, drąży, wpada na nowe pomysły i dzieli się nimi. Niejednokrotnie wywołuje dyskusje, które wykraczają poza blogosferę - realnie zmienia to, co się dzieje dookoła.

I fajnie, że są ludzie, inicjatywy - nazwijcie to jak chcecie - które to widzą, wiedzą, doceniają i organizują BFG.





środa, 12 października 2011

Literacki blog roku

Dogodzić podniebieniu i przyjemnie się rozczytać.
Z uśmiechami, na wesoło i kolorowo.
Z kubkiem gorącego kakao, pod miękkim kocem, z dobrą książką w ręku.
Zakręcone połączenie słodkości i książek.

:) !

Więc Book Me wystartował do konkursu na literacki blog roku.
Jako apetyczne połączenie czytania i pieczenia. Takie do schrupania, jak ciasteczko. Będzie mi bardzo miło, jeśli zagłosujecie na mojego bloga. Wystarczy jeden klik, o tutaj: http://www.literackiblogroku.pl/?content=vote&idb=243

Dziękuję za każdy głos!

Śliwki są kwadratowe



Kwadratowa kuchnia otwiera swoje drzwi i serwuje jesienne smaki!


Co to jest Kuchnia do kwadratu?

Zaczęło się od maila.
Oliwko, będę piekła w niedzielę, nie chciałabyś razem ze mną...?

I tak powstała dwa miesiące temu pierwsza Kuchnia do kwadratu, czyli pora na sezon. Idea jest prosta. Obie umawiamy się na motyw przewodni - jako że kwadratowa kuchnia jest sezonowa, głównym składnikiem jest zawsze coś bardzo charakterystycznego dla danego miesiąca. W maju był to rabarbar (i szarlotki z rabarbarem), w czerwcu truskawki (czyli serniki truskawkowe), w lipcu borówki schłodzone w lodach, w sierpniu - tarta z morelami.
Ale co miesiąc, żeby nie było zbyt prosto, fundujemy sobie też niespodziankę: nie zdradzamy przepisu. Ba, nie zdradzamy sobie żadnych szczegółów poza tym, co to będzie. Rzucamy tylko hasło - tak jak w tym miesiącu: borówki, lato, dla ochłody. Po czym pichcimy. W tym samym czasie, każda w swojej kuchni. W mojej, przepełnionej książkami i oliwkowej, pachnącej cynamonem. Do ostatniej minuty przed opublikowaniem przepisów ja nie wiem, co przygotowuje Oliwka, a Oliwka - co ja.

Jak pewnie zauważyliście, we wrześniu nie było kwadratowej kuchni. Z kilku niezależnych od nas powodów i obie z Oliwką żałowałyśmy, że wrześniowe wspólne pieczenie nie mogło dojść do skutku. Na szczęście przegoniłyśmy chwilowe przeszkody i już jest! Nowa, nasza:


Październikowa Kuchnia do kwadratu

Hasłem na ten miesiąc były śliwki zapakowane do słoików. Małe albo duże, fioletowe, a może czerwone albo zielone? I w dżemie, konfiturze, powidłach, a może marmoladzie? To miała być nasza niespodzianka. Ja od dawna chciałam przygotować czekośliwkę. Naoglądałam się jej przez kilka jesieni na blogach i zawsze mi sezon śliwkowy umykał - a przecież dżemowanie jest tak fantastyczne i do tego dziecinnie proste! Wrzucić do garnka, podgrzać, zostawić, niech się samo robi, przełożyć do słoików. Nie ma w tym żadnej skomplikowanej filozofii, zero trików, złożonych metod, całej listy wskazówek. A kiedy dodatkowo pomyślę sobie, że takimi swoimi przetworami będę mogła zajadać się teraz przez cały rok: otwierać sobie słoiki z charakterystycznym "kling!", rozsmarowywać szerokim nożem na ciepłej grzance, zakopać się pod kocem ze słoikiem, małą łyżeczką i ulubioną książką, od razu robi mi się lepiej i może ta jesień i zima wcale nie będą aż takie najkoszmarniejsze (mimo że nie lubię, nie znoszę, nie trawię zimna!). Z czekośliwką da radę.

Połączenie śliwek i czekolady jest totalnie odjechane. Genialne w smaku. To tak, jakby zmieszać krem czekoladowy z dojrzałymi śliwkami - nie tylko smakuje, ale też pachnie jak million dollar baby. Mocno czekoladą, dobrym kakao i lekko jesiennym cynamonem. 
Narobiłam tego ponad 20 słoików i wcale nie zamierzam na nich poprzestać.


Czekośliwka

Składniki:
  • półtora kg śliwek - umytych i wypestkowanych
  • pół łyżeczki zmielonego cynamonu
  • półtorej szklanki gorzkiej czekolady
  • pół szklanki mlecznej czekolady
  • 200-300 g cukru (w zależności od ilości cukru - czekośliwka wyjdzie mniej lub bardziej słodka)
  • 2 łyżki dobrego kakao
Przygotowanie:
Śliwki umyj, wypestkuj, zasyp cukrem. Postaw na małym ogniu i gotuj, aż cukier zacznie się topić, a śliwki puszczą sok. Wszystko rób na otwartym garnku, czyli bez przykrywki. Kiedy dżem zacznie bulgotać, dodaj cynamon, kakao i czekoladę. Poczekaj, aż czekolada się rozpuści. Od tej pory gotuj około 20-30 minut, co chwilę mieszając w garnku drewnianą łyżką, żeby czekośliwka się nie przypaliła. 
Słoiki i nakrętki dokładnie wyparz, osusz i kiedy dżem będzie gotowy, nakładaj go chochelką albo duża łyżką do słoików. Dobrze pozakręcaj, postaw do góry nogami wszystkie słoiki i w takiej pozycji mają stać, dopóki nie ostygną. 

Katarzyna Surmiak-Domańska, Żyletka (wywiad z Edwardem Linde-Lubaszenką)

Żyleta, nie żyletka. Mocne, momentami aż raniące, celne i zakończone bardzo ostrym szpicem dziennikarskie pióro. Cięte, bezpośrednie i bez ceregieli. Żyletka zostawia rysy na różowych okularach, zdziera czerwony lakier z paznokci i rani palce. Tnie fotografie z rodzinnego albumu na pół, rozdziera małżeństwa i całe rodziny. Ale zaraz zaraz, to o rodzinie?
Żyletka to dziesięć wywiadów i reportaży Katarzyny Surmiak-Domańskiej, które ukazywały się na łamach Wysokich Obcasów i w Dużym Formacie. O tym, co w czterech ścianach trudne, bolesne, często przemilczane, ale też ukochane, ciepłe i troskliwe. Przy niektórych historiach żyletka jest naostrzona, a przy innych tak zardzewiała, że nie jest w stanie przeciąć silnych emocjonalnych więzi syna z dwoma ojcami, matki z córką, rodziców ze zmarłym dzieckiem.
Być może powtórzę się po raz któryś z kolei, ale uwielbiam wywiady DF i WO. Uwielbiam ich reportaże. Bo mnie nie rozczarowują, są świetne, po dziennikarsku mistrzowskie. Klika mi w tym momencie w głowie światełko: ale ileż można - czytać o cudzym życiu, odczytywać zapisy rozmów, zagłębiać się w reporterskie obrazki. Czy to się nigdy nie przesyci, nie przeje, jak żyletka zwyczajnie nie zużyje? 
Nie. Dobre dziennikarstwo mogę czytać do końca życia i jeszcze trochę. I jestem pewna, że nawet jeśli prasa wyginie jak dinozaury, a wcześniej zdąży się przenieść do Internetu, to gazety i tak nie znikną. Ooo nie, zbyt wiele jest zapaleńców, dla których papier ma znaczenie i którzy, mimo megazaawansowanego wyścigu na komputerowe technologie, nigdy nie zdołają - i nawet nie będą chcieli próbować - przełączyć się na czytanie z ekranu. Którzy, jak ja, zawsze będą musieli przed użyciem sobie wszystko wydrukować. Nawet krótkie artykuły. A co dopiero takie dziennikarskie żyletki.

piątek, 7 października 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - "Nie śpiewaj przy stole"

Piątek to początek weekendu i dużych recenzji na Book Me. Przyjedzenowy cykl nie zniknął, od października pojawia się nie co tydzień (jak było przez całe wakacje), ale co dwa tygodnie. A więc, startujemy z nową książką! Nie wiesz o co chodzi? Informacje o moim copiątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.


Rób co możesz - to wystarczy. Zamiast narzekać - ciesz się. I nie śpiewaj przy stole.

A poza tym: otwórz dom dla przyjaciół, rób to, co kochasz i uczyń z tego swoje zajęcie na całe życie. Baw się, śmiej i rozwijaj swoje pasje. Brzmi jak idylla? Tak. Albo jak życie Violi Trigiani i Lucy Spady, dwóch niesamowitych kobiet, które urodziły się na początku XX wieku i które zrewolucjonizowały nie tylko przemysł odzieżowy, ale też życie swoich rodzin i znajomych. Bo tak się składa, że każdego, kogo spotykały na swojej drodze, zalewały hektolitrami pozytywnej energii. Obie bez pamięci oddawały się temu, co robiły, czy były to nitki świeżego spaghetti, chwasty przeznaczone do wyrwania w ogrodzie, czy suknie ślubne, delikatne jak jedwab. Dbały o siebie, swoje ogrody i swoje dzieci. Budowały własne firmy i własne związki z ludźmi. Znajdowały czas, marzyły, działały i stwarzały rzeczywistość. 


A przy okazji były babciami Adriany Trigiani, autorki książki. To ona przekopała się przez stosy zdjęć, zapisków, przepisów i codziennych przedmiotów, by na nowo tchnąć ducha w dwie historie życia dość nietypowych jak na swoje czasy kobiet. Babki Trigiani z powodzeniem łączyły życie zawodowe i prywatne, jednocześnie wyznając tradycyjne, ale nie archaiczne zasady. Dobre dlatego, że się sprawdzały. I sprawdzają nadal. Ponadczasowe, bo mądre w swojej prostocie. A przy tym pełne domowego uroku, pokrzepiające, prawdziwe. To z nich składa się książka. To one nadają jej domowe ciepło. Takie samo jak to, które odczuwasz, kiedy zakopiesz się w jesienny wieczór w domowych pieleszach, w ciepłych bamboszkach na nogach i z kubkiem gorącej czekolady w ręce. Takie historie, od których samego czytania mimowolnie się uśmiechniesz i zrobi ci się cieplej na sercu. Domowo. Pociesznie. I które zostają w głowie na bardzo długo.

Szeroko uśmiechnęłam się przy opowieści o sprzętach kuchennych należących do Violi. Jedną z zasad, które wyznawała, było dbanie o to, co się posiada. Po to, żeby nie musieć co chwilę wymieniać starych rzeczy na nowe, a zamiast tego mieć jedne, a porządne. Viola zajmowała się swoimi sprzętami kuchennymi z należytą starannością - po każdym użyciu myła je, odkładała na miejsce, a kiedy się przybrudziły, czyściła - słowem: nie pozwoliła im się starzeć. Dzięki temu teraz używa ich jej wnuczka i nadal wyglądają jak nowe. Tak sobie pomyślałam, że kto wie, może rzeczy, których ja używam dzisiaj, za bardzo długi (nie oszukujmy się!) czas, czyjeś ręce będą z radością wykorzystywały? Mieliły w moim ręcznym młynku, mieszały w mojej misce moją ulubioną drewnianą szpatułką, piekły w moich maleńkich foremkach? Czy chciałabym? Och, bardzo! A czy jest ktoś, kto bawi się w gotowanie i by tego nie chciał? To jak przekazać komuś wszystkie swoje ukochane zabawki!
Czytałam tę książkę i ekscytowałam się nią jak mała dziewczynka. Jakby te postaci, o których czytam, zaraz miały wyskoczyć z książki - Viola, żeby ugotować bulgocący sos pomidorowy w wielkim garnku, a Lucy, aby zakasać rękawy i z kawałka starego materiału uszyć prostą czarną sukienkę. Idealną i ponadczasową, czyli dobrą i na wesele, i na pogrzeb.
Nie mogłam doczekać się, o czym przeczytam za chwilę, mimo że jednocześnie nie chciałam dojść do końca książki - z oczywistego powodu, że już nie będzie co czytać. 



Pisałam kiedyś, że nie lubię książek biograficznych. Nie zmieniłam zdania. Chociaż ta książka właśnie taka powinna dla mnie być - nielubiana. Jest historia życia? No jest. Po kolei? Jak najbardziej. Nudzą mnie biografie? Jak nic! Gdzie więc jest "ale"? W cieple, humorze i życiowej prostocie tych historii - albo tej historii, jednej, bo sama nie wiem, czy można ją dzielić na więcej. Losy babek Trigiani w pewnym momencie splatają się ze sobą i choć to dwie zupełnie inne kobiety, wyznawały podobne zasady, kierowały się tymi samymi wartościami i miały identyczne podejście do życia. Nie godziły się na rzeczywistość, one ją stwarzały po swojemu.
______________________________
Adriana Trigiani - Nie śpiewaj przy stole
Warszawa 2011
Wydanie I
Stron: 216
Wydawnictwo:
_______________________________

Więc i ja stwarzam. Dlaczego ma być nudno i jak zawsze, skoro może być inaczej? Po mojemu. 


Zrobienie tych kanapek zajmuje chwilę. Może 5 minut dłużej, niż jakby robiło się zwykłe kanapki. A są niezwykłe, kolorowe, radosne. Od rana z uśmiechami.
Zaserwujcie sobie radość na talerzu.


Obrazkowe kanapki

Składniki:
kromki chleba, ser żółty, śmietankowy serek do smarowania chleba, papryka, sól i pieprz do przyprawienia, płatki migdałów i pestki słonecznika

Przygotowanie:
Zrób kanapki - pokrój chleb i posmaruj serkiem. Następnie pobaw się w dekorowanie. Możesz użyć foremek do ciastek, wycinać różne kształty nożem, poukładać np. pestki i migdały ręcznie. Dopraw solą i pieprzem do smaku.
Proste i pyszne.


Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.
Related Posts with Thumbnails