• RSS
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą orzechy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą orzechy. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 31 lipca 2012

Szóste piętro


Wieża idealnej słodkości - ze zrównoważonymi smakami, jednocześnie aksamitna i chrupka. Jest i ciasteczko, i czekolada, i bita śmietana, i nawet chwila dla zdrowia schowana w płatkach owsianych i jabłku na szczycie.

W przerwach od opychania sie soczystymi malinami, świeżymi porzeczkami i pachnącymi brzoskwiniami, czasami mam ochotę na coś bardzo nieowocowego. I wtedy z pomocą przychodzi garnuszek do roztapiania czekolady, mikser do ubijania śmietany, miska do pokruszenia ciasteczek i metalowe obręcze do deserów (niezawodne Makro).

Które, swoją drogą, też miały swój udział w wybraniu akurat tego deseru zamiast upieczenia kolejnych ciasteczek. Bardzo chciałam je mieć, i to już od dłuższego czasu. Tymczasem gdy w końcu położyłam je na blacie, nie wiedziałam co z nimi zrobić. Chodziłam wokół nich kilka dni. Ani galaretka mi nie pasowała, ani jakieś wymyślne konstrukcje z biszkoptu przekładanego masą. Wreszcie wymyśliłam, że zrobię mus czekoladowy. I jak zawsze, na musie się nie skończyło...


Deser jest najprostszy na świecie i można dowolnie zmieniać skład poszczególnych warstw w zależności od tego, co akurat ma się w lodówce i szafkach :) Zamiast migdałów można dodać płatki owsiane, zamiast bitej śmietany - ser mascarpone, a jabłka zastąpić orzechami i suszonymi owocami. Kto nie lubi gorzkiej czekolady, może zamienić ją na białą albo mleczną, choć według mnie gorzka pasuje tu idealnie, bo równoważy smaki i nie przesładza całości.


Sześciopiętrowy deser czekoladowy

Składniki na 3 desery:
  • 1 tabliczka gorzkiej czekolady
  • pół tabliczki mlecznej czekolady
  • 350 ml śmietanki 30% lub 36%
  • szklanka kruchych ciasteczek
  • 1 łyżeczka cukru pudru
  • 7-8 łyżek masła
  • pół szklanki płatków owsianych
  • pół szklanki posiekanych w płatki migdałów
  • 2 duże jabłka
Przygotowanie:
I warstwa: ciasteczkowy spód. Pokrusz ciasteczka na pył, dodaj 3-4 łyżki masła i zagnieć (tak, aby powstała ciasteczkowa kula - jeśli będzie sie kruszyć, dodaj więcej masła). Masą wylep spody wewnątrz metalowych obręczy.
II warstwa: mus czekoladowy. Roztop gorzką i mleczną czekoladę w kąpieli wodnej. W osobnej misce ubij śmietanę na sztywno, dodając pod koniec łyżeczkę cukru pudru. Prawie całą bitą śmietanę (zostaw trochę na później na samą górę deseru) przełóż do rondelka z czekoladą i bardzo delikatnie wymieszaj, najlepiej szeroką szpatułką. Przełóż na ciasteczkowe spody.
III warstwa: owsiano-migdałowa. Wymieszaj płatki owsiane i migdały z pozostałym masłem, wyłóż ostrożnie na mus czekoladowy. Leciutko przygnieć, ale uważaj, bo mus jest jeszcze płynny. 
IV warstwa: resztka czekoladowego musu once again.
V warstwa: reszta bitej śmietany.
VI warstwa: owocowa. Pokrój jabłka w cieniutkie plastry i ułóż na bitej śmietanie. Pośrodku możesz ułożyć coś drobnego, np. rodzynkę lub orzeszka.

Smacznego!



M. Kursa, W. Pelowski, R.Romanowski, Zrób to w Krakowie
(wyd. Agora, Warszawa 2012, s. 242)


A co konkretnie? W mieście, w którym obowiązkowym punktem programu jest triada Wawel-Sukiennice-Kościół Mariacki i gdzie na każdym kroku zieje smok wawelski (ten prawdziwy albo pluszowa wersja mini do miętoszenia i do doczepienia do kluczy), pierwszych kroków wcale nie trzeba  kierować tam, gdzie idą wszyscy turyści. Z podobnego założenia wyszła trójka dziennikarzy, autorów „Do it In Kraków”. Przewodnik niestandardowy, w którym nie znajdziecie Wawelu, Jamy Michalika czy zachwalania wystaw w Muzeum Narodowym. Bo to trochę książka dla i o nowomieszczańskim Krakowie, który rano tłumnie jedzie na rowerach zjeść śniadanie w Bunkrze Sztuki, potem spacerem na Kazimierz, kawusia i ciasteczko w Kolorach albo Alchemii albo w wersji dla zapracowanych mały stolik w ogródku na Placu Nowym, w wymiarach idealnie mieszczący laptop, kalendarz i komórkę. Krakowianie kochają też powstające jak grzyby po deszczu biura co-workingowe, w których można wynająć miejsce do pracy na godziny, tygodnie, miesiące. Może to dlatego, że jest tu aż tyle ludzi wykonujących wolne zawody, którzy nie mają szefa, z góry ustalonych godzin pracy czy wrednej kadrowej i dzięki temu miasto nadal szczyci się swobodną i twórczą atmosferą.

„Zrób to…” to także przewodnik po miejscach mało uczęszczanych przez turystów, co jest często powodem do wielkiej radości mieszczuchów, którzy nie muszą zmagać się z hordami przyjezdnych okupujących ich ulubione miejsca. Książka jest rewelacyjnie napisana, z wplecionymi w opisy wywiadami z ludźmi ważnymi dla Krakowa (m.in. Adam Chrząstkowski, Michał Rusinek, Cecylia Malik).

Swoją drogą wreszcie się doczekaliśmy, -śmy: Krakusy. Bo po m.in. „Do it in Warszawa” i „Do it In Szczecin”, od jakiegoś czasu coraz bardziej tęsknym wzorkiem przeglądałam katalogi nowości wydawniczych Agory, w nadziei, że może wreszcie ktoś zechce trochę zadowolić małopolskich turystów, a trochę podlizać się Krakusom. Tak tak, o to drugie też chodzi. A myślicie, że dlaczego zaraz po tym, jak dostałam informację, że książka się ukazuje, skleciłam i wysłałam najszybszego maila w moim życiu do wydawcy. Fakt, może nie był zbyt wylewny, ale za to bardzo konkretny. I dzięki temu możecie teraz wygrać egzemplarze książek... ale o tym w kolejnym wpisie.

wtorek, 17 lipca 2012

Rusz głową



Stanęłam nad foremką na płytkie muffinki, ale jakoś nie wyobrażałam sobie zrobić w nich babeczek. Bo niby jak? Wystarczy że lekko wyrosną (a zawsze rosną), a ciasto rozleje się po całej formie i z pięknie uformowanych muffinek wyjdzie jedno wielkie ciasto z wypustkami po dziurach od foremki.

No to może coś innego?
Czekoladki.
Nie, czekoladki były. O ile nie są w kształcie ludzików, choinek i bałwanków na Boże Narodzenie albo w fikuśnych kształtach z nadzieniem w środku - są nudne.

Pomyślałam, że wymyślę coś w trakcie. Zaczęłam łamać czekoladę na kawałki i wrzucać do rondelka. Stopiłam, ale to by było za proste. Dodałam cukru pudru, bo D. nie lubi gorzkiej czekolady, a jak tylko on je zobaczy, ja zaraz potem zobaczę pusty talerz. Ale po dodaniu cukru czekolada zbiła się w brzydkie krupki. Dolałam więc śmietanki i na wszelki wypadek masła. Strzał w dziesiątkę! Po zastygnięciu czekoladki nie były twarde, ale jedwabiście miękkie, w jednym kawałku, ale w fakturze jak trufle. Do tego dobra czekolada zrobiła swoje. Smak - cudowny, bogaty, mocnoczekoladowy.

Genialnie pyszne, a proste.
Trzeba tylko ruszyć głową.

I mieć fajną foremkę :) Pisałam już o swojej jakiś czas temu. Znalazłam ją w Makro i od razu chciałam ją mieć, bo nigdzie indziej nie mogłam znaleźć akurat takiego kształtu: płaskiej, ale okrągłej foremki. Jest idealna na czekoladki i najważniejsze - nie jest blaszana, więc łatwo się wygina i wyjmuje z niej słodkości.

 

Zabawne czekoladki

Składniki na 15 sztuk:
  • 2 tabliczki dobrej gorzkiej czekolady
  • 6 łyżeczek cukru pudru
  • 1,5 łyżki śmietanki 30% lub 36%
  • 1 łyżeczka masła
  • 3/4 tabliczki białej czekolady
  • migdały (całe, w łupinkach)
  • pestki słonecznika
  • mielone orzechy lub cynamon do posypania
Przygotowanie:
Wlej do garnka trochę wody, zagotuj. Na garnku połóż mniejszą miskę, szklaną lub metalową. Umieść w niej kawałki gorzkiej czekolady i poczekaj, aż zacznie się topić pod wpływem temperatury w tzw. kąpieli wodnej. Kiedy czekolada będzie całkiem roztopiona, dodaj do niej masło, cukier puder, śmietankę i wymieszaj na gładką, gęstą masę. Jeśli będzie za gęsta i nie będzie dało się jej mieszać - dodaj odrobinę więcej śmietanki. Jeśli za rzadka - dosyp cukru pudru.
Czekoladę nakładaj łyżeczką do płytkich foremek i delikatnie uklepuj, aby przybrała kształt foremki (łyżeczką lub palcami). Rondelek z roztapiania czekolady umyj, wytrzyj do susza i ponownie umieść w kąpieli wodnej. Tym razem rozpuść białą czekoladę, nic do niej nie dodając. Aby przygotować konkretną dekorację czekoladek:
  1. żołędzie - połowę migdała umaczaj w roztopionej białej czekoladzie, połóż na środek czekoladki w foremce i dorób "ogonek" z pestki słonecznika
  2. motyle - na środek czekoladki ciapnij odrobiną białej czekolady. Przekrój migdał na pół i połóż na czekoladce na odwrót niż przy przekrawaniu, tj. tak, aby wypukłości połówek migdała były zwrócone do siebie, tworząc skrzydełka. Dwa czułki motylka zrób z pionowo ustawionych pestek słonecznika
  3. z posypką - ciapnij na środek czekoladki kleks z białek czekolady, posyp zmielonymi orzechami (jak ja) lub cynamonem (też dobre).
Smacznego! :)

Tak wygląda w środku - jest obłędnie czekoladowa!




Cristian Alarcon - Ja, transa
(wydawnictwo Karakter, Warszawa 2012, stron: 336)


Cristian Alarcon, argentyński reporter, trafia do Buenos Aires. A może raczej sam pcha się dokładnie w sam środek świata, gdzie przyjaźnie i interesy przypieczętowuje się nie mocnym uściskiem ręki, ale białymi kreskami, wdychanymi przez zielone zawiniątka. Sukcesu nie przelicza się na dolary, ale na ilość sprzedanych półgramowych działek albo przetransportowanych pod czujnym okiem pracowników lotniska kilogramów narkotyku ukrytych we własnym żołądku. Jeden gwałtowny ruch, jedno zapomnienie się i ścianka opakowania może rozerwać się, fundując mulicy, dziewczynie przewożącej towar, ostatnie zlecenie w życiu. Nie robi się tego dla pieniędzy, bo i tak nie ma luksusowych produktów, które można za nie kupić. Transas i narkos działają po to, żeby mieć z czego utrzymać własne dzieci, które często gardzą nimi i donoszą na nich władzy. Jeśli jesteś transą, w najlepszym wypadku może cię okraść i znienawidzić rodzony syn. W najgorszym - najlepszy przyjaciel może z kamienną twarzą zastrzelić cię serią z karabinu. W Buenos Aires kobiety są być twardsze od swoich mężów, a mężczyźni ani na chwilę nie mogą się zapomnieć i chcąc odpocząć, naiwnie położyć się w hamaku w swoim ogrodzie. Bo żona usłyszy tylko strzały, po których może zrobić tylko jedno: spakować się, wziąć dziecko na ręce i wyjechać handlować gdzie indziej. Każdy w Buenos Aires jest kimś - jeśli nie dilerem, to przemytnikiem, drobnym złodziejaszkiem albo prostytutką. Alarcon nie widzi tylko marginesu, to raczej margines w Buenos Aires jest tak duży, że nie pozostaje wiele miejsca na inny sposób na życie.

piątek, 6 kwietnia 2012

Kruszonkowy keks


W tym roku miałam dwa podejścia do keksu. Jedno - super przepis, genialny i pod każdym względem łał! Oprócz tego, że nie wyszedł. Miał być zrobiony z samych bakalii, bez mąki - coś jak blok bakaliowy, z miodem i jajkami. I choć mam teraz cudowne bakalie na śniadanie, to to jednak nie jest keks. Za to drugie podejście już było mistrzowskie. 

Keks, w którym - uwaga - nie ma ani grama masła, margaryny czy oleju. Jest za to cała góra bakalii i na wierzchu najlepsza część każdego ciasta, czyli kruszonka. Keks wyszedł rewelacyjnie. Pachnie i smakuje obłędnie, jest puszysty i miękki, a z wierzchu ładnie przyrumieniony.

Keksem kończę przygotowania do Wielkanocy i mogę rozpocząć świętowanie, zaczynając od spróbowania jeszcze ciepłego kawałka ciasta. Cudownie! Uwielbiam Święta.



Keks bez tłuszczu
z Kuchni polskiej

Składniki:
  • 2 jajka
  • 1 szklanka cukru pudru
  • 1 szklanka śmietany 12%
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 kopiaste szklanki mąki tortowej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 czubata łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1,5 szklanki posiekanych bakalii (u mnie kandyzowana skórka pomarańczowa, papaja, migdały, pestki dyni i daktyle)
  • na kruszonkę: 100 g masła, 100 g cukru, 100 g mąki
Przygotowanie:
Rozgrzej piekarnik do 180 stopni C.
Ubij jajka z cukrem na puszystą masę. Dolewaj po trochę śmietany, cały czas miksując. Wsyp mąkę z proszkiem do pieczenia i wymieszaj, aby powstało gładkie ciasto. Na koniec dorzuć bakalii i dokładnie wymieszaj. 
Formę keksową wysmaruj tłuszczem i wysyp bułką tartą. Ciasto przełóż do keksówki do 3/4 jej wysokości (mi zostało trochę ciasta, więc zrobiłam jeszcze 3 keksowe muffinki). Zrób kruszonkę - wymieszaj ze sobą równe części mąki, masła i cukru, zagnieć w kulę i zetrzyj na tarce o grubych oczkach na wierzch keksu.
Wstaw do piekarnika i piecz przez 50-60 minut, aż do ładnego zrumienienia. Wyjmij, przestudź i dopiero wyciągnij z formy. Oprósz cukrem pudrem. 
Keks nie wyschnie, jeśli będziecie go przechowywać owiniętego w folię aluminiową (będzie świeży do 3 dni).




Helene Dujardin - Ujęcia ze smakiem

Takie książki należą do rzadkości i, szczerze mówiąc, nie wiem dlaczego. Bo zapotrzebowanie jest duże i wiele osób chętnie kupowałoby takie książki, gdyby tylko było ich więcej. Ponarzekam sobie trochę przy okazji też na polskie książki kucharskie, wśród których mi jest ciężko znaleźć taką, która byłaby ciekawa, z dobrymi przepisami i z ładnymi zdjęciami. Od czasu do czasu pojawiają się perełki, i to wszystko. Zresztą ja sama więcej dobrych zdjęć kulinarnych widzę na blogach niż między stronami książek. Bo choć ludzie należący do polskiej blogosfery (może poza pojedynczymi wyjątkami) nie kończyli szkół fotograficznych, nie studiowali na ASP ani w łodzkiej filmówce, to niektórzy z nich mają doświadczenie, którym mogliby zmiażdżyć niejednego profesjonalistę z dyplomem. Bo uczą się sami, tkwiąc nad miską zupy albo jedną kluską godzinami (od czego bolą później plecy), dobierając kolory, faktury, robią wygibasy z aparatem, a jeszcze jak ktoś tak jak ja nie lubi fotografować inaczej niż przy świetle dziennym, to musi się z tym całym majdanem tak sprężyć, żeby zdążyć przed zachodem słońca (w zimie - do 15). I właśnie ci kulinarno-fotograficzni zapaleńcy pokochają tę książkę. Ma mnóstwo prostych rad i wskazówek, jest konkretna i - co najważniejsze - prosta. Minusem wielu książek do nauki fotografii jest to, że ich autorzy używają zagmatwanego języka, tłumaczą proste rzeczy w skomplikowany sposób albo używają zwrotów z branży, których nie rozumie nikt poza nimi i ich znajomymi. A tutaj tego brak. Ujęcia ze smakiem bardzo pomagają w samouczeniu się. A zdjęcia, które są w środku i cała stylistyka książki są absolutnie cudowne. Stanowczo domagam się większej ilości takich tytułów.

poniedziałek, 26 marca 2012

Szarlotka-zachwyt


Miałam dużo jabłek. I dużą ochotę na szarlotkę. A zanim się do niej zabrałam, zdążyłam zrobić już muffinki z jabłkami, jabłkowe naleśniki i babcine jabłka zapiekane w piecu. Naturalną koleją rzeczy przyszedł więc czas na szarlotkę.

Ale nie chciałam robić takiej zwykłej: ciasto-jabłka-ciasto. Ewentualnie cynamon albo wanilia. Nabrałam ochoty na kosmicznie pyszną, taką z bezą lub - jeszcze lepiej - z miękką i puszystą bezową pianką. Jak chmurka. Wygrzebałam odpowiedni przepis, upewniłam się, że dobry i do dzieła! 



Z dumą wyciągnęłam stolnicę (zawsze jestem dumna, jak wyciągam moją stolnicę, bo zawsze chciałam ją mieć, a kupiłam dopiero w zeszłym roku). Wysypałam mąkę, część wylądowała na czarnym fartuszku przewiązanym wielką białą kokardą wielkości mojej głowy, dorzuciłam zimne masło i mieniące się kryształki cukru. Nóż w ruch i do roboty. W jednej chwili przypomniało mi się jak ciasto robiła zawsze moja babcia. Ja wtedy zawsze siedziałam obok niej i tylko się przyglądałam. Nigdy nie pomagałam. Siedziałam i się gapiłam, choć znałam każdy ruch babcinych rąk na pamięć. Pamiętam też, jak się zarzekałam, kiedy babcia mówiła mi, żebym patrzyła uważnie, bo kiedyś mi się to przyda, a ja, 6-letnia dziewczynka, prychałam, że w życiu mi się nie przyda, bo ja nie będę gotować. A dzisiaj wyrabiając ciasto nie mogłam się powstrzymać, żeby nie uśmiechnąć się do siebie pod nosem - bo robiłam to dokładnie tak samo, jak moja babcia. Te same czynności, identyczne ruchy rąk i nawet to samo zeskrobywanie ciasta nożem ze stolnicy. Choć przecież można ją umyć. Ale babcia zawsze najpierw oskrobywała.

Jednak trochę mi z tej 6-latki zostało. Bo chociaż od tamtego czasu nauczyłam się gotować, to nadal nie lubię tego robić. Uwielbiam piec, ale nie przepadam za gotowaniem. 

Efektami mojej wypieczonej frajdy jest cudownie pachnąca, jeszcze lekko ciepła domowa szarlotka, z wysoką pianką, jaką zawsze chciałam zrobić i z całą górą jabłek pomiędzy nią a warstwą orzechów włoskich i kruchym ciastem. Pachnie i smakuje - obłędnie! I odkryłam fajny trik na piankę - będzie wysoka i nie klapnie, jeśli po ubiciu doda się do niej 2 łyżki mąki ziemniaczanej.



Szarlotka z bezową pianką

Składniki na 1 dużą szarlotkę:
kruchy spód:
  • 2 szklanki mąki 
  • 1 i ½ łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 łyżka cukru waniliowego
  • ½ szklanki cukru pudru
  • 200 g schłodzonego masła
  • 4 żółtka
  • bułka tarta
nadzienie:
  • 1 kg twardych, słodko-winnych jabłek
  • 1 szklanka grubo zmielonych lub posiekanych orzechów włoskich
  • 1-2 łyżki cynamonu
pianka:
  • 6 białek
  • 1 i ½ szklanki cukru pudru
  • 2 łyżki mąki ziemniaczanej
Przygotowanie:
1. Rozgrzej piekarnik do 170 stopni C. Usyp z mąki na stolnicy kopczyk, dodaj do niego cukier puder, cukier waniliowy, proszek do pieczenia i masło. Posiekaj wszystko nożem, a następnie porozcieraj dłońmi, aż masło będzie w malutkich kawałkach.
2. Wbij żółtka i całość zagnieć rękoma. Rozwałkuj ciasto na prostokąt (jeśli masz prostokątną blachę) lub kółko (analogicznie – okrągła forma do ciasta) i przełóż do formy. Podociskaj ciasto do brzegów, żeby pozbyć się powietrza. Nie wykorzystuj całego ciasta – odłóż sobie trochę do starcia na tarce na wierzch ciasta (już na piankę).
3. Spód posyp obficie bułką tartą (bułka wyłapuje sok, który wypływa z jabłek podczas pieczenia i dzięki temu ciasto nie rozmięknie). Następnie wysyp równomiernie orzechy, na nie poukładaj jabłka i całość posyp cynamonem.
4. W misce ubij białka, stopniowo dodając cukier, na sztywną pianę. Na końcu dodaj mąkę ziemniaczaną i delikatnie wymieszaj łyżką. Nałóż pianę na wierzch ciasta.
5. Na pianę zetrzyj na tarce o dużych oczkach kawałek ciasta, który ci wcześniej został.
6. Wstaw do piekarnika, piecz ok. 30-40 minut, aż ciasto się zrumieni.


Tim Harford - Sekrety ekonomii, czyli ile naprawdę kosztuje Twoja kawa?


Jestem gotowa wielbić każdą książkę, która jest choć trochę ekonomiczna, a która jednocześnie nie wlatuje z głośnym świstem przez moje okno. Mało, Sekrety ekonomii jest nawet momentami zabawne. Za to w większości ciekawe i - co jest dla mnie megawielkim plusem we wszystkich książkach - nieprzegadana. Nie znoszę wodolejstwa. A tutaj go nie ma. Jest za to niezła literatura napisana zrozumiałym językiem, pełna przykładów obrazujących prawa ekonomii (nie wierzę, że to piszę, ale zdążyłam się nawet kilka razy wciągnąć, co jak na stuprocentową humanistkę pozbawioną jakiejkolwiek sympatii dla ekonomii, jest sukcesem takim, jak dla kogoś, kto umie ugotować tylko wodę na herbatę, jest upichcenie finezyjnych francuskich makaroników z karmelową skorupką). Chociaż tak sobie też myślę, że jeśli ktoś nie studiuje na jakimś ścisłym kierunku albo po prostu za takim nie przepada, to nie wyciągnie z książki Harforda tyle, co jej zagorzały zwolennik. Mówiąc prościej: jak ktoś woli coś innego, książkę przeczyta, może nawet polubi. Natomiast umysły ścisłe Sekrety ekonomii pokochają, docenią i pozostaną im one w głowie na bardzo długo.

środa, 21 marca 2012

Jabłkowa kruszynka



Jeszcze muffinka czy już mała szarlotka?
Muffinka, bo pieczona w muffinkowej formie. 
I to by było na tyle, bo na tym jej muffinkowość się kończy. A więc szarlotka w wersji mini? Ciasto by się zgadzało: kruche, delikatne, pachnące wanilią. W środku jabłka i orzechy włoskie. W zasadzie nie wiadomo czego więcej: owoców czy bakalii. Słodkie, ale nie przesadzone. W sam raz.


No dobrze, a co można z taką babeczką zrobić?

Można schować do metalowej puszki na ciastka, razem z dziewięcioma pozostałymi babeczkami. 
Można też zapakować dwie do brązowej papierowej torebki i wrzucić do torebki pomiędzy portfel, komórkę, książkę i fioletowego Hefalumpa. Hefalump jest od kluczy, żeby było za co złapać klucze, kiedy sięga się ręką do torebki buszując w niej po omacku.
Jedną babeczkę można komuś podarować. Ale tylko jedną. Bo dziewięć innych znajomych też by chciało.
Można założyć się z kimś kto zrobi wyższą babeczkową wieżę. 

Można też zrobić sobie rozpieszczający zestaw śniadaniowy. Babeczka, książka, talerz w kropki. 

Oczywiście, zjeść też można. A nawet należy.


Babeczki orzechowo-szarlotkowe

Składniki:
Kruche ciasto:
  • 300 g mąki
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • szczypta soli
  • 200 g masła
  • 80 g cukru pudru
  • 1 jajko
  • cukier puder do oprószenia
Nadzienie jabłkowo-orzechowe:
  • 0,5 kg soczystych, słodko-kwaśnych jabłek
  • pół szklanki brązowego cukru
  • 1 łyżka cynamonu
  • 1 łyżka cukru waniliowego
  • 1 łyżka masła
  • 2 łyżki zmielonych orzechów włoskich

Przygotowanie:
1. Rozgrzej piekarnik do 200 stopni C, muffinkową blachę wysmaruj masłem (ciastka będą się piekły bez papilotek). Silikonowych foremek nie trzeba natłuszczać. Umieść wszystkie składniki w misce i ugniataj palcami. Gotowe ciasto lekko rozwałkuj, powykrawaj szklanką kółka i wylepiaj nimi spód i brzegi foremek. Warstwa ciasta nie musi być bardzo gruba - musi zostać miejsce na nadzienie, ale też nie może być za cienka, bo babeczki nie przetrwają wyciągania po upieczeniu z foremki. Ja wykleiłam 11 foremek i odłożyłam trochę ciasta na później, po czym zabrałam się za przygotowanie nadzienia.
2. Obierz jabłka, wydrąż gniazda nasienne i pokrój owoce na mniejsze kawałki. Na patelni rozpuść masło, wsyp jabłka, dodaj cukier, cynamon, orzeszki i wymieszaj. Podsmażaj na małym ogniu, aż jabłka zmiękną i zaczną intensywniej pachnieć. Cukier ma się całkowicie rozpuścić, a jabłka pozostać w kawałkach. Tak przygotowane nadzienie ponakładaj do babeczek i przykryj pozostałym ciastem. Możesz dodatkowo powykrawać z ciasta różne kształty foremkami lub nożem i przykleić je na wierzch. 
3. W górnej warstwie porób dziurki patyczkiem do szaszłyków albo nożem (tędy uchodzi gorące powietrze podczas pieczenia, bez dziurek muffinki będą pękać). Posmaruj wierzch żółtkiem wymieszanym z mlekiem i wstaw do piekarnika na ok. 25-30 minut, aż do zrumienienia. Po upieczeniu przestudź babeczki i dopiero wtedy powyciągaj je z foremki i lekko oprósz cukrem pudrem.
4. Można przechowywać je ponad tydzień w metalowej puszcze lub słoiku na ciastka - po kilku dniach w puszcze są nawet lepsze niż zaraz po upieczeniu :)




Marcin Prokop, Szymon Hołownia - Bóg, kasa i rock'n'roll

Zrobiło mi się trochę żal, kiedy po którejś z kolei książce Hołowni zorientowałam się, że mnie nudzi. Żal, bo pamiętam, jak bardzo podobała mi się jego pierwsza. Coś innego, tak nietypowo, o, fajne. Kolejną tez polubiłam. Następna była już ani-ani. Szału nie ma, ale źle tez nie jest. Potem było za to już coraz gorzej - wałkowanie tego samego, czasami trochę innymi słowami, innym razem już nawet bez tego. Piszę o tym, bo to był jeden z powodów, dla których ucieszyłam się na tę książkę. Trochę pokładałam nadzieję w Prokopie, że wreszcie rozrusza Hołownię i ten drugi wróci do łask i na moją półkę. 
Hasłem-kluczem reklamy, która nakręcała wszystko, co działo się wokół książki jeszcze przed jej ukazaniem się była "elektryzująca rozmowa". Być może brak mi czegoś do odebrania tej energii, bo rozmowa, zamiast trzymać mnie w napięciu, trochę nudziła. Sięgając po książkę, zawsze mam swoje przewidywania, ale zawsze też oczekuję, że na nich się nie skończy - że autor mnie zaskoczy, zadziwi, że się chwilę zastanowię  i pomyślę inaczej niż zwykle. Tutaj mi tego zabrakło. Wiedziałam, jak bardzo różne są od siebie te dwie osoby i jak bardzo ich poglądy na różne sprawy są od siebie oddalone. Ciekawa byłam, jak bardzo będą się zafiksowywać na swoich punktach widzenia, a w jakim stopniu spróbują zrozumieć się wzajemnie i jak interesujące będzie to dla mnie. I trochę się rozczarowałam. Owszem, było parę intrygujących momentów i mądrych zdań, ale w większości mogłabym opowiedzieć o czym są poszczególne rozdziały jeszcze przed ich przeczytaniem. 
Ciekawa jestem kolejnej książki Hołowni i czekam na nią niecierpliwie. Zapowiada się nieźle: podróże po świecie, których tematem przewodnim są inne kultury i religie. Będzie książkowa rehabilitacja?

sobota, 25 lutego 2012

Nie lubię owsianki


Wpadłam na pomysł. Więc poszłam do kuchni, wyjęłam wszystko, co suszone i słodkie, i zaczęłam mieszać. Wiadomo - przy pieczeniu myśli się lepiej. Mieszanie i uklepywanie jest trochę monotonne, a monotonia sprzyja zastanawianiu się. Co z tego wynikło, napiszę jeszcze później.

Bo póki co czas na płatki owsiane. Nie przepadam za owsianką - nawet jeśli jest z czekoladą, miodem i miliardem różnych pyszności - nie lubię. Dałabym się za to pokroić za batoniki owsiane. Nie chcę ich kupować, bo w większości mają w sobie składniki, o których słyszę pierwszy raz w życiu i których nazwy są tak pogmatwane, że trudno mi je wypowiedzieć. A fe. A te są najprostsze na świecie i próżno w nich szukać smakowych oszustów. Są orzechy, żurawina i rodzynki (jeśli ktoś nie lubi rodzynek, może je wyrozumiale pominąć), mnóstwo ziaren  i orzechy. Jeśli ktoś bardzo lubi, może dodać czekoladę. Ja sypię zamiast niej wiórki kokosowe - dzięki temu batony są nieco miększe i cudownie pachną. 

A później można je pokroić na prostokątne kawałki, zamknąć w dużym szklanym słoiku na ciastka, postawić na blacie w kuchni i podkradać się do niego na paluszkach. Albo zapakować i wrzucić do torebki na drugie śniadanie. I koniecznie przewiązać wstążką, bo nie ma to tamto - trzeba sobie samej sprawiać małe przyjemności.


A pomysł, o którym napisałam wcześniej? Jest książkowy. Będzie tutaj - na blogu - więcej książkowych pomysłów, pozytywnie pokręconych drobiazgów i rzeczy, które lubię. Będę pisać o książkowych inspiracjach i ciekawostkach częściej, nie tylko w kontekście wypieków. Tak jak lubię.

Batoniki owsiane 
(Przepis Nigelli)

Składniki:
  • 397 g mleka zagęszczonego słodzonego - czyli 1 puszka
  • 250 g płatków owsianych górskich
  • 75 g wiórków kokosowych
  • 100 g suszonej żurawiny + 2 garści rodzynek
  • 125 g mieszanki nasion (pestki słonecznika, dyni, sezam, siemię lniane)
  • 125 g niesolonych orzechów (może być jeden rodzaj, a może być mieszanka różnych)
Przygotowanie:
Mleko skondensowane podgrzać w garnuszku, ale nie do zagotowania. W misce wymieszać wszystkie suche składniki, dolać ciepłego mleka, dobrze wymieszać. Formę o wymiarach ok. 20 x 35 cm wyłożyć papierem do pieczenia, na to wyłożyć przygotowaną mieszankę, wyrównać powierzchnię. W zależności od tego, jakie lubi się batony można masę lekko ugnieść - bez tego dla mnie były zbyt miękkie. Ale też nie ugniatać masy na siłę, bo wtedy zrobią się kamyczki, nie batony. Piec ok. 1 godziny w temperaturze 130 st. C. Po wyjęciu i przestudzeniu pokroić na 16 prostokątnych batoników.


Jeff Potter - Gotowanie dla geeków

To jest jedna z tych chlubnych chwil, w których łamię swoją żelazną zasadę, że o książkach kucharskich nie piszę. O dobrych aż wstyd byłoby mi nie wspomnieć. Absolutnie pokręcona, pozytywnie nienormalna i niestandardowo fantastyczna: książka kucharska dla geeków. Czytałam ją kawał czasu - nie dlatego, że jest nudna, ale dlatego, że to ten typ książki, którą się długo czyta. To nie jest książka hop-siup, siądzie się raz i machnie całą w jeden w wieczór. Ją trzeba odkrywać powoli, nawet z przerwami, czasami kiedy jest potrzebna, a czasami dla czystej przyjemności. Tak, jak nie czyta się encyklopedii, słownika i zwykłej książki kucharskiej na raz, tak Gotowania dla geeków też nie przelatuje się na jedno posiedzenie. Jeff Potter zrobił (napisał!) kawał dobrej roboty, zbierając wszystkie najbardziej zakręcone jedzeniowe fakty pomiędzy dwiema okładkami. I nie jest to bynajmniej hasłowy spis rzeczy, które zawsze chciało się wiedzieć, ale nie wiadomo było, czy są prawdą (choć to też), ale zbiór najróżniejszych ciekawostek urozmaiconych krótkimi wywiadami, obrazkami, wykresami, tabelami i ramkami, z których można korzystać na miliard sposobów - jak komu odpowiada: od pierwszej do ostatniej strony, od końca albo na wyrywki. Znajdziecie tu oprócz klasycznych przepisów (rzadziej), receptury zdrowo pokręcone (zdecydowanie częściej, na przykład "zrób sobie swoją pektynę"), wypis zastępników typowych alergenów (czyli: nie pijesz mleka, nie jesz truskawek, krztusisz się fistaszkami? Zobacz, czym możesz je zastąpić), czy kuchenne rady życiowe tak fantastycznie proste, a trudno na nie samemu wpaść. Jakkolwiek by z tej książki nie korzystać, zawsze  będzie podana idealnie.

środa, 30 listopada 2011

Orzeszki do kwadratu


Były już kwadratowe truskawki, kwadratowe jagody, kanciaste morele i śliwki. W tym miesiącu są kwadratowe orzeszki. Kwadratowe, bo wypieczone w kuchni do kwadratu, czyli moim i Oliwki cyklu. A zaczęło się od maila: Oliwko, będę piekła w niedzielę, nie chciałabyś razem ze mną...? I tak sześć miesięcy temu powstała pierwsza Kuchnia do kwadratu, czyli pora na sezon. Idea jest prosta. Obie umawiamy się na motyw przewodni - jako że kwadratowa kuchnia jest sezonowa, głównym składnikiem jest zawsze coś bardzo charakterystycznego dla danego miesiąca. A żeby nie było zbyt prosto, fundujemy sobie niespodziankę: nie zdradzamy przepisu. Ba, nie zdradzamy sobie żadnych szczegółów poza głównym produktem. Rzucamy tylko hasło - tak jak w tym miesiącu: orzechy, ciasto. Po czym pichcimy. W tym samym czasie, każda w swojej kuchni. W mojej, przepełnionej książkami i oliwkowej, pachnącej cynamonem. Do ostatniej minuty przed opublikowaniem przepisów ja nie wiem, co przygotowuje Oliwka, a Oliwka - co piekę ja. 

Tym samym drzwi do listopadowej kwadratowej kuchni zostają otwarte!


Hasła na ten miesiąc: orzechy i ciasto. A że zaczyna mi się udzielać świąteczny nastrój i coraz bardziej tęsknię za śniegiem (bo przecież już powinien być!), wyszperałam z szafki szklany słoiczek ze złotą nakrętką i naklejką z napisem „przyprawa do piernika”. Z innej szafki – miód, którym polepiłam sobie palce. Do tego kakao, ciemne, prawdziwe, którego już sam zapach rozgrzewa. I jeszcze migdały – samodzielne wyłuskane z twardych skorupek, uprażone, pachnące. 

Aach!

Przepis na ciasto wyszperałam z „Ciast, ciastek i takich tam” Agaty Królak. Mocno napaliłam się na tę książkę i od pierwszej chwil jestem nią oczarowana. Jest idealnie w moim stylu. Aż do bólu prosta i kochana. Ciepła jak kruszonka, która dlatego jest najlepsza, bo „każdy ją lubi”. Wsadzam nos w książkę i włączają się czary-mary, bo czuję zapach czekolady, kakao, ciepłego mleka i pieczonych jabłek z miodem. Powrót do smaków dzieciństwa w najlepszym wydaniu: z palcami poklejonymi rozpuszczonym cukrem, mąką na nosie i policzkom upapranym kremem od wylizywania miski. W książce nie ma zdjęć ciast, są za to rysunki, które już same w sobie są mistrzostwem świata. Bo są krzywe. Kanciaste. Proste. Czasami nawet brzydkie. Ale jednocześnie są najcudowniejszymi dziegciowymi bazgrołami na świecie. Tak jak przepisy (perełki: kasimamyciasto, błotnik, ciągnik, japka pieczone, bułaski, brałni), choć tutaj grzecznie uprzedzam, że żeby z nich korzystać, trzeba się trochę znać na rzeczy, bo niejednokrotnie brzmią one tak jak przepis na makowszczyk: „Się bierze ubija białka od jajek, żeby było takie puszyste. Wszystko się miesza i na końcu te białka się dodaje, a żółtka wcześniej, hehehehe i do piekarnika na nie wiem ile, na oko; jak się spali, znaczy, że za długo”.
Bardziej pociesznie nie może być :)


Nie byłabym sobą, jakbym nie pokombinowała z przepisem. Z oryginału z książki wyrzuciłam niektóre składniki, dodałam inne, zmieniłam proporcje i z tego, co miało być okrągłym murzynkiem, wyszedł mi podłużny piernik. Bardzo puszysty, miękki i aromatyczny. 

Piernikowy murzynek
przepis szklankowy :)

Składniki:
  • ¾ kostki margaryny (150 g)
  • 1 i 1/3 szklanki cukru
  • 3 łyżki kakao
  • 3 łyżki oliwy z oliwek
  • 1 łyżka miodu
  • 1/3 szklanka wody
  • 2 jajka
  • 2 szklanki mąki
  • 1 łyżka proszku do pieczenia (tak, łyżka, nie łyżeczka)
  • 2 łyżki przyprawy do piernika
  • ½ szklanki posiekanych migdałów + kilka do odłożenia na wierzch
Przygotowanie:
Margarynę, kakao, cukier, oliwę, miód i wodę włóż do garnka, rozpuść na małym ogniu, mieszając – nie gotować, bo się zważy. Pozostaw do wystygnięcia, mieszając. Do letniej masy dodaj 2 żółtka, mąkę, przyprawę do piernika i proszek do pieczenia. Wymieszaj. Z białek ubij pianę, dodaj do masy, wymieszaj łyżką. Na koniec wymieszaj z posiekanymi migdałami. Przelej do formy, na wierzchu poukładaj całe migdały. Piecz 40 minut w 180 stopniach C. 
Pycha mniam, smacznego!

Ildiko Boldizsar, Katalin Szegedi – Narodziny księżniczki


Pozostając w dzieciowym klimacie (ostatnio w ogóle mam jakiś dzieciowy maraton: zaczęło się kolejnymi ciasteczkowymi warsztatami dla dzieci, później dzieciowa książka z przepisami, a teraz dzieciowa literatura), ale klimacie bynajmniej nie infantylnym – kolażowe księżniczki. Już wyjaśniam o co chodzi. Zainteresowałam się Narodzinami księżniczki, bo to kolejna pozytywnie pokręcona książka.  Zrobiona kolażem: tradycyjne rysunki mieszają się w dwuwymiarze z prawdziwymi przedmiotami: guzikami, kawałkami sznurka, ususzonymi kwiatkami, urywkami kartek. Te różne skarby dostaje każda dziewczynka przy narodzinach – razem z innymi ważnymi podarkami, jak radość, miłość, dobroć. To tak, jakby przy narodzinach każdej dziewczynki rozbrzmiewały fanfary na jej cześć, wszystko kwitło, buchało radością i uśmiechało się najszerzej jak tylko się da. Taki hołd złożony małej kobiecości.

środa, 9 listopada 2011

Śniadanko?


Telewizor mi wczoraj rano obwieścił radosną nowinę - mamy pierwszy Dzień Zdrowego Śniadania! Nie wiem kto wpadł na ten pomysł, ale przyklaskuję mądrym głowom, które postanowiły go obchodzić (dzień obchodzić, nie pomysł). Wiadomo, że ludzie dzielą się na kilka grup (np. ci, którzy lubią rodzynki w cieście i ci, którzy je metodycznie wydłubują). W temacie śniadań są więc ci, którzy nie wyobrażają sobie wyjścia z domu bez śniadania i ci, którzy w biegu pochłaniają kawę i ciacho.

Jestem zdecydowanie pierwszogrupowa. A wy jak macie? Ja bez śniadania jestem chora - na ciele i na umyśle. Brzuch grymasi burczeniem, ziewam na potęgę i chodzę naburmuszona, z jedną myślą wbitą w głowę: gdzie moje śniadanie!

W temacie zdrowych śniadań. Poleciałam rano po chleb ze słonecznika (nie słonecznikowy, nie ze słonecznikiem - on jest ZROBIONY ze słonecznika, z dodatkiem mąki - cudo!). Mam ostatnio niesłabnącą potrzebę wyjadania wszelkich zapasów, które zrobiłam sobie na zimę. I najlepiej, żeby były czekoladowe.
A więc czekośliwka. Jakiś czas temu już robiłam jedną wersję (przepis tutaj), teraz zapakowałam w słoiki drugą. Jeszcze bardziej czekoladową i z orzechami, których nie było poprzednio. Efekt jest taki, że z kilkunastu słoików czekośliwki na zimę nie został mi ani jeden. Ten ze zdjęcia jest ostatni. Był.

I chyba nie mogę robić takiej czekośliwki w dużych słoikach, bo cierpliwie wyjadam łyżeczką całość na raz. Moją jednostką nie jest jej ilość na kromce albo liczba łyżek, tylko słoik. Cały słoik idzie na raz. Nieważne, duży czy mały. Jestem w stanie pochłonąć każdy. Bo tak jest pyszny!

(pardonemła za Naomi Klein, nie mam zamiaru o niej pisać, po prostu aktualnie ją czytam)

Czekośliwka w wersji dla czekoladoholików
(i z orzechami)

Składniki:
  • 1 kg śliwek - umytych i wypestkowanych
  • 1/2 łyżeczki zmielonego cynamonu
  • 5 tabliczek dobrej gorzkiej lub deserowej czekolady
  • 1 tabliczka mlecznej czekolady
  • 350-450 g cukru (w zależności od ilości cukru - czekośliwka wyjdzie mniej lub bardziej słodka)
  • 4 kopiate łyżki kakao
  • orzechy, najlepiej włoskie albo fistaszki, bardzo drobno posiekane (1 szklanka)
Przygotowanie:
Śliwki umyj, wypestkuj, zasyp cukrem (możesz użyć zamrożonych). Postaw na małym ogniu i gotuj, aż cukier zacznie się topić, a śliwki puszczą sok. Wszystko rób na otwartym garnku, bez przykrywki. Kiedy dżem zacznie bulgotać, dodaj cynamon, kakao i czekoladę. Poczekaj, aż czekolada się rozpuści. Dodaj orzechy. Od tej pory gotuj około 20-30 minut, co chwilę mieszając w garnku drewnianą łyżką, żeby czekośliwka się nie przypaliła. Słoiki i nakrętki dokładnie wyparz, osusz i kiedy dżem będzie gotowy, nakładaj go chochelką albo dużą łyżką do słoików. Dobrze pozakręcaj, postaw do góry nogami wszystkie słoiki i w takiej pozycji mają stać, dopóki nie ostygną.

A dzisiejsze zdrowe śniadanie? Wspomniany chleb ze słonecznika, czekośliwka z orzechami i kawałki migdałów na wierzch. Miodzio.

Magdalena Grzebałtowska - Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego
 
Paradoksów jest kilka. Pierwszym jest to, że sięgnęłam po biografię. Znowu. Mimo zarzekania się, że już nigdy, że a fe, że czytanie o cudzym życiu jest nudne. Żeby nie było - nadal tak twierdzę, zdania nie zmieniłam. Na ten jeden raz zrobiłam tylko subtelny wyjątek. W zasadzie nie wiem czemu. Nie czytałam wcześniej Grzebałtowskiej, nie wiedziałam, jak pisze. Ksiądz Twardowski - ok, znam, kojarzę, ale też bez wielkich szaleństw. Chociaż?... No właśnie. Znam, kojarzę, ale może wypadałoby jakoś bardziej, lepiej, więcej wiedzieć? 
Biografia mnie rozczarowała. I dzięki Bogu, że tak się stało. Bo jest świetna, zupełnie nie taka, jakiej się spodziewałam. Brałam do ręki biografię jakich wiele, książkę o czyimś życiu napisaną na zasadzie "urodził się na początku wieku, był dobrym uczniem, a potem poszedł do seminarium i przez resztę życia był księdzem. Amen", a po pierwszych stronach wiedziałam już, że ani nie będzie szkolnogrzecznie (już raczej grzesznie niż grzecznie), ani tym bardziej dewotkowo i w anielskich tonach niedzielnego kazania. Kiedy już na początku książki okazało się, że nie wiadomo nawet, w którym dokładnie roku Twardowski się urodził, bo sam wpędzał dziennikarzy i każdego, z kim rozmawiał, w błąd, zmyślając na potęgę i podając jednemu inną datę, a drugiemu inną, już wtedy poczułam, że nie trzeba mnie będzie długo przekonywać do zmiany zdania. Ksiądz Twardowski był niepoprawny politycznie. I kościelnie też. Uwielbiał dzieci, a te przepadały za nim i lgnęły do niego. Rysowały mu biedronki, malowały kredkami na jego zabytkowym kaflowym piecu, śmiały się z nim i słuchały go wpatrzone jak w obrazek. A on był najcierpliwszym księdzem na świecie, nie tylko w stosunku do dzieci, ale w ogóle, do ludzi, ogromnie skromnym, ciepłym, serdecznym i mającym swoją własną filozofię wiary, według której Bóg zamiast surowego, groźnie spoglądającego olbrzyma, grożącego ludziom palcem z góry, jest wesołym staruszkiem, uśmiechniętym od ucha do ucha, wywijającym kankana z aniołami. 
Zastanawiałam się, na czym polega fenomen dobrych biografii. Taki dobry przepis na opisanie cudzego życia. Niesamowita osoba? Jest. Ciekawe życie? Odfajkowane. Autor? Ooo tak! Grzebałtowska zrobiła z nudnego gatunku pachnącego historią, jakim jest biografia, literacki majstersztyk. Odkrywała życie księdza Twardowskiego kawałek po kawałeczku, jak puzzle, nie zrażając się, że co i rusz elementy układanki jej nie pasują, mieszają się, albo ktoś je specjalnie chowa i nie chce oddać. Opowiedziała tę historię słowami  innych - ludzi, którzy księdza znali. Poskładała długie historie, zasłyszane zwierzenia i urywki informacji w jedną całość, jakby sklejała poszczególne fakty klejem. Jak dobry detektyw.

piątek, 21 października 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - "Żona piekarza"

Dzisiaj w piątkowym cyklu recenzji francuskie klimaty, z zapachem świeżo upieczonego chleba, buzią umazaną od mąki i szczęściem w tle.
Nie wiesz o co chodzi? Informacje o moim copiątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.


Co może wyjść z połączenia roztargnionego piekarza, jego kochliwej żony, prowansalskich klimatów i rysunków Sempégo? Tylko francuska komedia!

W małej prowansalskiej wiosce dochodzi do kryzysu miłosno-gastronomicznego. Najlepszego piekarza w miasteczku, Aimable, opuszcza żona. Jednak ten, zamiast wyruszyć na poszukiwanie niewiernej małżonki, przestaje w rozpaczy piec chleb. A że Aimable jest nie tylko najlepszym, ale w zasadzie jedynym piekarzem w okolicy - mamy klops.

Mieszkańcy miasteczka nie ustają w wysiłkach i chcąc wziąć piekarza na sposób, codziennie zjawiają się pod drzwiami piekarni, by w iście francuskim stylu pragną dochodzić swojego prawa do świeżej bagietki. W ruch idzie cały wachlarz technik perswazji: prośby, groźby, błagania, lamenty i serenady. A gdy nawet genialny w swej idei pomysł z wyswataniem piekarza na nowo spala na panewce, mieszkańcy postanawiają podjąć radykalne kroki - na własną rękę odszukać żonę Aimable'a. Zadanie nie jest łatwe, bo cała wioska musi zdobyć się na zgodną współpracę - dotyczy to zarówno księdza proboszcza, jak i nauczyciela-antyklerykała. Ale czego się nie robi dla biznesu gastronomicznego! Zwłaszcza we Francji. Zwłaszcza, gdy gra toczy się o być albo nie być chrupiącej francuskiej bagietki, bez której Francuzi nie przeżyją, nie nabawiając się ciężkiej depresji, nawet połowy dnia.


Współczesna komedia nie musi być głupkowata, żeby się podobać. Może trącić zabawną dydaktyką, inteligentnym humorem i francuskim życiem na wesoło. Takim, w którym nic nie jest w stanie zmusić Francuzów do oderwania się od swoich codziennych czynności, chyba że jest to klęska braku świeżo wypieczonych bułek w piekarni. Francuz, który wybiega wczesnym rankiem z domu, w kapciach, piżamie i jeszcze zaspany, bo przed filiżanką kawy, zamiast już od podwórka czuć zapach świeżego pieczywa, napotyka na drzwiach na tabliczkę "brak chleba". Natychmiast budzi się w pół sekundy, zdezorientowany, niedowierzając własnym oczom i próbując uszczypnąć się, żeby obudzić się z sennego koszmaru. A tu guzik. Gdzie jest nasz chleb!?



Urzekł mnie też jeden mały szczegół. Choć może nie taki całkiem mały, bo usztywniony, w formacie A5, ze skrzydełkiem. Okładka, a na niej rysunek Sempégo. Tak, tego od Mikołajka. Aach! Czy może być coś bardziej francuskiego niż jego kreska? (Pozwólcie, że sama sobie odpowiem: nie, nie może być). Mimo że to tylko jeden rysunek, Sempé kupił mnie nim całą w księgarni. Delikatny, po francusku wyrafinowany, taki u la la. I czy przy okazji - cofnijcie się do początku i popatrzcie na okładkę - ten chłopczyk w czarnym berecie wam kogoś nie przypomina? :)

__________________________
Marcel Pagnol - Żona piekarza
tłumaczenie: Krzysztof Chodacki
Kraków 2010
wydanie I
stron: 240
Wydawnictwo:



Nie chcę zdradzać zakończenia książki - czy poszukiwania piekarzowej żony przyniosły sukces, czy spaliły na panewce. Zamiast tego robię ciasteczka na szczęśliwe zakończenie, na szczęście w ogóle i szczęście dla mnie - bo dawno nie robiłam takich kolorowych maluchów. A dają tyle radości!




Pistacjowe koniczynki

Składniki:
  • 85 g mąki + trochę do podsypywania na później
  • 1/2 łyżeczki sproszkowanego imbiru
  • 90 g schłodzonego masła, pokrojonego na małe kawałki
  • 90 g cukru pudru
  • 1/2 szklanki pistacji, obranych i zmielonych na proszek
  • 1 lekko rozmemłane widelcem jajko
  • zielony barwnik spożywczy (opcjonalnie - nie trzeba)
Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 180 stopni C. Dwie blachy na ciasteczka wyłóż papierem do pieczenia.
Do dużej miski przesiej mąkę i imbir. Wsyp pistacje. Dodaj pokrojone na kawałki masło i rozetrzyj wszystko palcami tak, żeby z ciasta powstały okruchy przypominające kruszonkę. Wsyp cukier, dodaj jajko i barwnik spożywczy (jeśli nie masz barwnika, nie musisz go dodawać - ciasteczka będą równie ładne i smaczne, kiedy nie będą zielone, a apetycznie zrumienione). Zagnieć ciasto na gładką kulkę. Gdyby się za bardzo kleiła, możesz dosypać odrobinę mąki. Zawiń w folię spożywczą, włóż do lodówki na pół godziny. Po tym czasie wyjmij, rozwałkuj na oprószoną mąką stolnicy, wycinaj foremkami kształty i układaj na blasze. Ciasteczka nie urosną bardzo w piekarniku, można zostawić między nimi niewielkie odstępy (byle się nie stykały). Piecz 10-12 minut (bardziej 10). Wyciąg, ostudź. Po ostudzeniu można posypać cukrem pudrem, ale uznałam, że to burzy koncepcję ciasteczka zielonego jak koniczynka. 


Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.
Related Posts with Thumbnails