• RSS

czwartek, 26 stycznia 2012

Wiadomo(ści)

Zgodnie z obietnicą z poprzedniego wpisu - mam kilka niespodziankowych ogłoszeń.

Zacznę od rzeczy mało przyjemnej, ale obiecuję, że tylko ta jedna nie porywa. Cała reszta jest na plus. Rzecz nieporywcza wiąże się z jutrzejszą recenzją z cyklu "Przy jedzeniu się (nie) czyta". Jutro wyjątkowo nie będzie recenzji, za 2 tygodnie wracają już normalnie. Lubię je pisać, a wy wiem, że lubicie czytać i czekacie na nie w piątki, dlatego tym bardziej mi żal. Ale. Sesja pokonała. Na szczęście sesja się za niedługo skończy i wraz z nią wracają recenzje. Na początku stycznia zrezygnowałam ze współpracy przy tworzeniu cyklu z portalem polska-gotuje.pl, więc może od następnego miesiąca przyszykuje dla was coś jeszcze fajniejszego? Nic nie zdradzając - zobaczymy :) 

Planuję jeszcze wprowadzenie na Book me kilku nowych fajnych rzeczy. Trochę graficznych, trochę treściowych, wszystkie do zaczytania i rozsmakowania się. Mam nadzieję, że już niedługo wszystko będzie gotowe :) 
A tymczasem - do książek.

Wracam na book me 9 lutego, już na spokojnie po sesji.
Do zobaczenia!

niedziela, 22 stycznia 2012

Racuch(l)ove


Słodziaki!
Z jabłkami, cynamonem i słodkim pyłkiem z cukru pudru. Cieplutkie, skwierczące na patelni, a potem rozpływające się w buzi. Najpyszniejsze, bo domowe. Z maminego przepisu, zapisanego dawno temu na pożółkłej już teraz kartce, ze wskazówkami, za które tak ją uwielbiam: dodaj na oko, wymieszaj trochę, ale nie za długo albo dosyp tyle, żeby było dobrze. Szczególnie pomocne, gdy staram się wypróbować przepis po raz pierwszy i nie mam bladego pojęcia ile to jest dużo, ale nie za dużo. Ale w tym cały urok i domowe ciepło. Mamine czary-mary ze starego zeszytu z przepisami.


Przepis na racuchy jest najprostszy i najpyszniejszy z możliwych. Placuszki są miękkie, puszyste i ani nie za słodkie, ani nie niedosłodzone. W sam raz we wszystkim.

Mamine racuchy
Składniki:
  • 2 jajka
  • szczypta soli
  • 250 ml kefiru
  • 280 ml śmietany 30%
  • pół łyżeczki proszku do pieczenia
  • mąka pszenna* (wyjaśnienie ile dodać - niżej)
  • 3 jabłka
  • pół łyżeczki cynamonu
  • cukier puder
Przygotowanie:
Do miski rozbić 2 jajka, posolić. Ubić trzepaczką (nie mikserem). Dodać kefir i śmietanę, dobrze wymieszać. Dodać proszek do pieczenia, cynamon i mąkę. *Tu wyjaśnienie ilości: mąkę trzeba dodawać porcjami (np. łyżkami), aż do uzyskania ciasta bez grudek, z pęcherzykami powietrza i o konsystencji lejącej gęstej śmietany. Ja dodawałam po 1 łyżce, wyszło mi jakieś 9 - 10. Gdyby ciasto po dodaniu mąki było za gęste, trzeba dodać jeszcze trochę kefiru i zimnej wody. Kiedy będzie miało odpowiednią gęstość, jabłka obrać, powykrawać gniazda nasienne, pociąć na krążki, kostki lub płatki i wrzucić do ciasta, żeby nim oblazły. Smażyć niezbyt duże racuchy na złoto na rozgrzanym oleju. Posypać cukrem pudrem.


Michael Brooks - 13 rzeczy, które nie mają sensu

Wydawnictwo Literackie od jakiegoś czasu wypuszcza książki, które są tak pozytywnie pokręcone, że jak tylko w księgarniach ukazuje się kolejna, lecę tam w podskokach. Jakiś czas temu pisałam już o jednej z nich. Za czytanie 13 rzeczy, które nie mają sensu wzięłam się w ciemno. Wiedziona przeczuciem, że niby nauka, niby może nawet skomplikowana, ale spodziewałam się raczej przy Brooksie wybuchów śmiechu niż poważnych rozważań. I faktycznie - pełno tu humoru, nauki pół żartem pół serio, nawet wyśmiewania co poważniejszych i bardziej bufoniastych naukowców z ich arcyciekawymi teoriami (to żart) powstania wszechświata, ewolucji życia i zagadek śmierci. Bo tych trzynaście rzeczy, które pozornie wszyscy uzasadniają, a jak się zastanowić, nie mają najmniejszego sensu (i nikt nie wie, skąd ten sens wytrzasnąć), są tak proste i oczywiste, że, jadąc na fali początkowego zaskoczenia, czyta się to z coraz większą ciekawością. Bo jakie może być rozwiązanie zagadki życia, anomalii Pioneera, rzekomego sygnału "Wow!" nadanego przez kosmitów, efektu Placebo czy zmiennych stałych? 
Mam jednak jedno ale. Nawet bardzo duże. Książka jest owszem, ciekawa, ale podczas jej czytania miałam wrażenie i nadal po jej skończeniu nie chce mnie ono opuścić, że książka jest wciągająca, ale dla jednej grupy czytelników - tych zorientowanych przyrodniczo. A więc: naukowców, studentów fizyki, astronomii, chemii i wszystkich innych kierunków ścisłych albo po prostu tych, którzy się nauką - w sensie bardzo ścisłym - interesują. Wydaje mi się, że oni by Brooksa docenili bardziej niż ja. Bo ja się trochę męczyłam i nie czytałam z wypiekami na twarzy. Raczej dla samego przeczytania. Choć autorowi udała się niewątpliwie jedna rzecz, za którą trochę go polubiłam: nie cisnęłam książki od razu w kąt, co przy mojej orientacji bardzo humanistycznej i totalnie antymatematycznej (mniej subtelnie określanej tumanizmem matematycznym) jest nie lada wyczynem.

PS. A już niedługo będę miała dla Was kilka ogłoszeń-niespodzianek - wszystkie pozytywne. Tylko cierpliwości, bo najpierw sama je muszę ogarnąć, żeby mieć co ogłaszać :)

sobota, 14 stycznia 2012

Książkociastko

Od dzisiaj Book me a Cookie występuje już pod swoim logiem :) 
Jest różowe. 
Jest słodziaste.
Jest dwuznaczne.
Jak Book Me.

Jak Wam się podoba?



Na tym nie koniec blogowych zmian. Będą małe liftingi, ale trudno mi jeszcze powiedzieć kiedy dokładnie, choć bardzo chcę, żeby to było już niebawem. Wszystko zależy od tego, jak szybko wyzdrowieję i jak szybko minie sesja :) 

W tym miejscu chciałam jeszcze bardzo, bardzo!, podziękować Asi Dudoń: za graficzne cuda, jakie potrafi tworzyć, za wersję pierwszą, drugą i każdą kolejną, aż do ostatecznej, za megacierpliwość i za zdecydowanie, kiedy ja nie potrafiłam się zdecydować. 
Aś, dziękuję.

piątek, 13 stycznia 2012

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - Irlandzki sweter

Dzisiaj kolejna pozycja z cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! Nie wiesz o co chodzi? Informacje o piątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.


Ściągacz: 1. Wzór przypominający grzywy fal na oceanie, powstały z przerabiania naprzemiennie oczek prawego i lewego. Ścieg ten wykorzystuje się głównie do robienia mankietów, dekoltów i dolnej części swetra, jest bowiem elastyczny i łatwo się rozciąga. 2. Zagadka.

Paszkot to ptaszek o szarym ubarwieniu, który buduje małe gniazda, nie jest agresywny, ale gdy trzeba, zażarcie broni swojego potomstwa. Paszkot to też Irlandczyk. Zygzak ze ściągaczem to charakterystyczny wzór na swetrze lub w innym znaczeniu: sny. Nabieranie oczek oznacza początek robótki, ale też początek w ogóle. Wszystko jest tu dwuznaczne. Jak Irlandzki sweter. Część garderoby i książka Dickson.

Gdybym przeczytała tylko pierwsze kilkadziesiąt stron, cisnęłabym książkę w kąt i napisała stosownymi słowami, co o niej myślę. Ale na szczęście książka ma stron ponad 400 i stopniowo się rozkręca. Bo moje pierwsze wrażenie nie było za ciekawe. Kolejna książka o kobiecie, która przewartościowuje swoje życie, zostawia męża, po czym ucieka z dzieckiem i kłębkiem sprzecznych myśli w głowie w siną (tu: irlandzką) dal. No dobrze, i co? Co z tego wynika. W ogromnej większości książek tego rodzaju - nic. Autor, choć częściej autorka, chce się tylko wygadać, przelać na papier co jej akurat ślina na język przyniesie, by na koniec życzyć czytelnikowi miłej lektury, miłego dnia i miłego życia. A Irlandzki sweter jest uszyty nieco inaczej.


Główna bohaterka owszem, ucieka od męża, zabierając ze sobą córkę, ale na tym podobieństwa do taniej literatury się kończą. Nie wybiera się na koniec świata, tylko jak logicznie myśląca kobieta postawiona w takiej sytuacji, udaje się tam, gdzie wie, że znajdzie pomoc - do swojej przyjaciółki w Irlandii. To, co tam zastaje, jest dla niej kompletnym zaskoczeniem. Ludzie, klimat, jedzenie i - najważniejsze - swetry. Od razu chce zobaczyć je wszystkie, chce odkryć ich historie. Ale Irlandki stawiają sprawę jasno: najpierw nauczy się tkać, potem mogą jej coś opowiedzieć. 


A jest o co się starać. Kobiety na wyspie robią dla swoich mężów i synów niepowtarzalne swetry. Każdy mężczyzna dostaje od swojej żony lub matki gensej robiony jednym ściegiem - tym, który najbardziej pasuje do osobowości człowieka. W razie gdyby mężczyźni wypłynęli na morze i w czasie sztormu łódka by zatonęła, a ciała zostały wyrzucone na brzeg - kobiety będą dokładnie wiedzieć, kto był w łódce. 

Książka Dickson jest ciepła i po ludzku mądra. Nie należy jej czytać między wierszami - nic się tam nie kryje. Nie ma zbędnych komplikacji, co najwyżej w pewnym miejscu fabuła zaplącze się na supełek, który wystarczy cierpliwie rozwiązać, by móc iść dalej.


Nicole R. Dickson - Irlandzki sweter
przeł. Joanna Bogunia, Dawid Juraszek
Warszawa 2011
stron: 416
wydawnictwo:
Słodka inspiracja? Miały być jeżyny, bo krzaki jeżynowe pachną w Irlandii tak intensywnie, jak nigdzie indziej. Miał być shortbread - bo jest kruchy, pyszny i na wskroś irlandzki. Miał być wreszcie tradycyjny irlandzki chleb na sodzie. Wyszło? Choróbsko. Takie z pełnym pakietem atrakcji. Nos, gardło, głowa - wszystko załatwione na amen. Leżę, śpię, czytam, śpię, czytam, śpię, leżę. Tak byle jak. Ale od czasu do czasu jak już coś zjem, to mimo zatkanego nosa, dokładnie czuję, co jem. I że to jest pyszne.



Deser na choróbsko
z kaszy manny i z domowym dżemem

Składniki:
  • 0,5 l mleka
  • 3 łyżki kaszy manny
  • 1 łyżka miodu
  • szczypta soli
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • na wierzch: kleks dżemu - ja ciapnęłam na środek łyżeczkę dżemu malinowego
  • na wierzch: 1/2 kostki gorzkiej czekolady startej na małych oczkach
Przygotowanie:
Odlej 3/4 szklanki mleka. Wsyp do niego kaszę manną, wymieszaj. W tym czasie zagotuj mleko. Do gotującego się mleka przelej mleko wymieszane wcześniej z kaszką, miód, cukier waniliowy i sól. Gotuj na małym ogniu, ciągle mieszając, aż kaszka nie zgęstnieje - nie ma być bardzo gęsta. W konsystencji ma przypominać jogurt. Gdy będzie dobra, zestaw garnek z ognia.
Przełóż kaszę do miseczek, ciapnij na środek dżemem i posyp startą gorzką czekoladą.
Pycha!


Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl.

wtorek, 10 stycznia 2012

159 książek


Ostre, można się skaleczyć jak się jest nieostrożnym.
(Ja pokaleczyłam sobie ręce co najmniej kilka razy.
Później boli i nie można obierać pomarańczy ani wyciskać cytryny do herbaty, bo szczypie)
Twarde dla dzieci, miękkie dla dorosłych.
Szare, żółte, białe, kolorowe. 
Łączone gorącym klejem albo szyte grubymi nićmi. 
Moje - pokreślone ołówkiem.
Pachnące - w każdej książce inaczej.

Nie wiem ile kartek przeczytałam, nie liczyłam.
Tylko książki liczę.
W roku, w miesiącach, w sztukach.
2011 - 12 - 159.

Czekolada zawsze kojarzy mi się z zimą. Bo jest ciepła, bezpieczna i przytulasta. W lecie są owoce, w zimie - czekolada i cynamon. Letnie ciasteczka są chrupiące i kolorowe, zimowe - miękkie i aromatyczne. Ze szklanką mleka, którego nie pije się w lecie, a właśnie jak jest zimno.


Miękkie ciastka czekoladowe
duże! ciepłe! pyyycha.

Składniki na ok. 30 dużych ciastek:
  • 120 g masła
  • 100 g kakao
  • 330 g cukru
  • 330 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 2/3 szklanki maślanki
  • 3 tabliczki dobrej czekolady - taka, jaką lubisz (ja dałam po tabliczce gorzkiej, mlecznej i białej)
Przygotowanie:
Masło roztop w małym garnuszku, po czym przelej je do dużej miski. Dodaj do niego kakao i zmiksuj na gładko. Wsyp cukier, dolej maślankę i dalej miksuj. Mąkę wymieszaj z solą i sodą i powoli dosyp do miski, ciągle miksując, aż do uzyskania jednolitego, gęstego i klejącego ciasta. Czekoladę posiekaj na małe kawałki i wrzuć do masy czekoladowej. Wszystko będzie dość lepkie - i takie ma być. 
Wysmaruj blachę masłem i wyłóż ją papierem do pieczenia. Ciasto można nakładać na blachę łyżką, choć według mnie lepiej to robić dłońmi, tylko trzeba je najpierw lekko umoczyć w oleju. Wtedy ciasto nie przykleja się do rąk i łatwo jest formować ciastka. Trzeba odrywać po trochę ciasta i formować w dłoniach kulki wielkości dużego orzecha włoskiego, a następnie układać je na blaszce, zostawiając między nimi duże odstępy, bo podczas pieczenia poszerzą się. Nie spłaszczaj kulek.
Piecz w temperaturze 180ºC (bez termoobiegu) przez 10 - 12 minut. Po wyjęciu z piekarnika, poczekaj aż lekko przestygną, ponieważ będą za miękkie, żeby można je było zdjąć z blachy. 
Najlepsze są jeszcze lekko ciepłe, ze szklanką zimnego mleka (i dobrą książką, to w domyśle).




Francesca Gould, David Haviland - Dlaczego mrówkojady boją się mrówek?

A dlaczego żaby wybuchają, niektóre ptaki udają parasole i po co strusie zamiast chować głowę w piasek, jedzą kamienie? A-ha! Książka dla dociekliwców. Choć lubię ogromnie klimaty animal planet na papierze, to jednak jak sądzę nie wszyscy tak mają. Może to i dobrze, bo przez zamiast nudnych książek przyrodniczych na półkach można znaleźć takie pozytywnie pokręcone cacka. Jeśli ktoś w tym przypadku zasugeruje się tytułem, za wiele się nie pomyli - zawartość jest dokładnie tak samo zabawna i zaskakująca jak okładka. Gould i Haviland napisali książkę, jaką nieczęsto znajduje się w księgarniach. Taką, która w gruncie rzeczy jest edukacyjna, ale bez negatywnych skojarzeń, jakie budzi samo słowo "edukacja". Bez nadęcia, patosu i fachowego (czytaj: niezrozumiałego) słownictwa, jakim mogliby posługiwać się z pozycji wielkich mądralińskich znawców tematu. Bo autorzy zamiast tworzyć kolejne arcynaukowe dzieło, wzięli się za zwierzaki na śmiesznie. Z żadnej innej książki nie dowiedziałam się, że niektóre żaby jedzą oczami (dosłownie). Albo że leniwce zielenieją. Nie z zazdrości czy złości, ale z lenistwa właśnie - jako zwierzęta nic nie robiące powoli porastają mchem - z leniuchowania. Więcej śmiesznostek nie zdradzę, żeby nie psuć zabawy. A jeśli ktoś nie ma ochoty na czytanie o zwariowanych zwyczajach dwu-, czworo- i wielonożnych milusińskich, zawsze pozostaje mu bezpieczne pytanie na ostatniej stronie: dlaczego zebry mają paski? Oczywiście, z odpowiedzią. 

czwartek, 5 stycznia 2012

Niech będzie kolorowo


Ogromnie, szalenie zapragnęłam makaroników. I chciałam, żeby były pierwsze w tym roku. Bo ten rok ma być dokładnie taki, jak one: kolorowy, uroczy, dobry i mój. A tfu, tfu, on nie ma być, on będzie. Postanowienia noworoczne? Kilka, mało. Do spełnienia, bez nierealnych. Specjalnie wymyśliłam sobie takie, które i tak wiem, że się spełnią :) Nawet w punkcie "książki", obok "Nie kupować żadnych nowych książek" dopisałam w nawiasie "Ciekawe ile wytrzymam". Niepotrzebne mi są wybujałe postanowienia, wszystkie wylądowały w koszu. Nie chcę pojechać w podróż dookoła świata. Wystarczy mi Paryż i dyndanie sobie nogami na murku pod Eiffelą. Nie chcę polecieć w kosmos, nie chcę też budować domu, nie mam zamiaru niczego w sobie zmieniać, zrzucać żadnych kilogramów czy zaczynać systematycznie ćwiczyć. 

Mam za to zamiar trwonić czas na przyjemności, bo je lubię. Układać miliardy puzzli, czytać dobre książki, zakopywać się pod kocem z wielkim różowym kubkiem grejpfrutowej herbaty i ciastkiem. Bawić się tym wszystkim.

I ciasteczkować.
Tylko tyle. Nic innego mi do szczęścia nie jest potrzebne.



Kolorowe makaroniki

Składniki na ok. 30 makaroników:

makaroniki:
  • białka z trzech jajek (najlepiej ważyć - ma być 100 g) 
  • 110 g zmielonych migdałów bez skórki
  • 200 g cukru pudru
  • 50 g drobnego cukru
  • barwniki spożywcze (do zrobienia żółtych makaroników można zamiast barwnika użyć kurkumy, a do brązowego - kakao)
krem:
  • małe opakowanie serka mascarpone (250 g)
  • 4-5 łyżek masła orzechowego
  • 1 łyżka miodu (lub więcej do smaku)
  • 1 łyżka śmietanki 30% lub mleka (opcjonalnie - dodaję je tylko jeśli krem jest zbyt gęsty, dla rozrzedzenia)
Przygotowanie:
Makaroniki:
rozbij białka do jednej miseczki, żółtka do drugiej (żółtka nie będą już potrzebne, możesz je wykorzystać do czegoś innego). Białka zostaw w misce bez przykrycia, na blacie, w temperaturze pokojowej, na całą noc albo - lepiej - na cały dzień, 24 godziny. Chodzi o to, że mają się wysuszyć. 
Na drugi dzień przesiej migdały z cukrem pudrem. Białka ubij na sztywno, dodając pod koniec ubijania cukier i nadal ubijaj, aż powstanie sztywna, lśniąca piana. Do piany dodaj migdały wymieszane z cukrem pudrem i delikatnie wmieszaj do białek szeroką drewnianą łyżką lub szpatułką. Kiedy wszystko się połączy, dodaj dla koloru barwniki lub kurkumę i kakao.
Masę na makaroniki przełóż do rękawa cukierniczego z okrągłą nakładką. Wyciskaj nieduże makaroniki na blachę wyłożoną papierem do pieczenia lub pergaminem, o średnicy ok. 2,5-3 cm. Makaroniki rozjadą się jeszcze na boki, dlatego trzeba je wyciskać w sporych odstępach. Po wyciśnięciu wszystkich, zostaw je na blasze na około godzinę - półtorej, bez przykrycia. Na wierzchu zrobi się skorupka. 
Wstaw do piekarnika nagrzanego do 150ºC i piecz ok. 10 minut - możesz trzymać kilka minut dłużej, ale musisz ciągle doglądać, czy nie brązowieją - nie mają się zarumienić.
Krem:
Wymieszaj mascarpone z masłem orzechowym i miodem. Jeśli masa będzie za gęsta, żeby można ją było swobodnie wymieszać, rozrzedź ją odrobiną mleka lub śmietanki. Przełóż masę do rękawa cukierniczego albo foliowego woreczka i odetnij róg. Powyciskaj krem na połowę makaroników, przykryj drugą połową.
I już, gotowe! :)

Przepis przekombinowany po mojemu od Tartalette.



Wojciech Mann i Krzysztof Materna - Podróże małe i duże, czyli jak zostaliśmy światowcami

Ach, jaka fajna! Nie mogłam nie przeczytać tej książki, nie mogło jej tutaj zabraknąć. Duet idealny, z cudnym poczuciem humoru Krzysztofa Materny i Wojciechem Mannem, który wystarczy, że jest i już robi się śmiesznie. Z tymi panami już tak jest, że chcą dobrze, a wychodzi jak zawsze. Czyli wyśmienicie. Czego się nie tkną, wychodzi rewelacyjnie. Szmuglowanie do Polski dywanów wyzawijanych w niebieskie wory na śmieci czy zaklinanie cyrkowego misia chcącego porelaksować się w saunie? Nic prostszego. Rozkochałam się w Podróżach od pierwszej strony, ba! od spisu treści. Były momenty, kiedy śmiałam się na głos i nie mogłam przestać, a po policzkach płynęły mi z tego śmiechu łzy. Jest przezabawnie i bardzo nieschematycznie - panowie Mann i Materna opowiadają na zmianę, jakby prowadzili ze sobą rozmawiali - tylko nie na głos, a  na papierze. Wchodzą sobie w słowo, przerywają, dopowiadają. A robią to naturalnie, leciutko i ot tak, po prostu, że aż nie sposób mi było się od niej oderwać. Kiedy do końca zostało mi parę stron, włączyło mi się uczucie "i chciałabym, i boję się". W porywie desperacji nawet odłożyłam książkę na trzy dni. Żeby się za szybko nie skończyła. Po trzydniowej kwarantannie tak się rzuciłam na Podróże z powrotem, że nawet spis fotografii przeczytałam ze śmiechem na ustach. Panowie, ja chcę więcej!
Related Posts with Thumbnails