• RSS

piątek, 26 sierpnia 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - "Zdrowie masz we krwi"

Dziś kolejna recenzja z copiątkowego cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! Tym razem nie fikcja literacka, a poradnik. Tak jeszcze na Book Me nie było.
Nie wiesz o co chodzi? Informacje o moim copiątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.


Jeść same białka, a może tylko tłuszcz? Zrezygnować z owoców czy postawić na głodówkę. A może jeść zgodnie z grupą własnej krwi? O nie, kolejna dieta!

Nie lubię diet. Nie stosuję żadnych. I dlatego nie lubię o nich czytać - bo to dla mnie większa fikcja niż ta literacka. Ale dostałam książkę do ręki. Przeczytałam z ciekawości. Z dużą dozą sceptycyzmu, na dobry początek.

I zaskoczyłam się. Bo o ile nastawienie miałam naprawdę bojowe i byłam gotowa spierać się w myślach z autorką (a jeśli byłoby trzeba, także na głos), o tyle w trakcie czytania moja chęć walki nieco osłabła. Co nie znaczy, że w kilka godzin zmieniłam się w zagorzałą fankę jedzenia zgodnego ze swoją grupą krwi, ooo nie. Ale... Ale od początku.

O co chodzi? W skrócie: dawno temu była tylko jedna grupa krwi - A. Z niej po jakimś czasie zaczęły wykształcać się inne: B, AB i 0. Dieta zgodna z grupą krwi opiera się na założeniu, że to, co dla jednego człowieka jest dobre, dla drugiego wcale nie musi takie być. Nie wszyscy lubią kurczaka albo pieczoną paprykę. Idąc dalej, w zależności od tego, jaką mamy grupę krwi, jeśli chcemy być zdrowi, pozwalczać wszystkie choróbska i dobrze się czuć, powinniśmy sięgać po inne produkty. Bo to ta właśnie różnorodność jest gwarantem dobrego samopoczucia. Dotyczy to zresztą nie tylko jedzenia, ale też uprawianego sportu czy sposobów radzenia sobie ze stresem.


Na rynku jest taka masa książek o dietach, że za osoby, które chcą się odchudzić, albo po prostu zdrowo odżywiać, trzymam mocno kciuki. Bo nie pogubić się w tym gąszczu dietetycznych książek, to już jest nie lada sukces. W dodatku autor każdego poradnika pisze co innego. Jeden twierdzi, żeby nie pić kawy, bo szkodzi. Na co zaraz odzywa się drugi i przekonuje, że kawa jest co najmniej boskim napojem. Inny dochodzi do wniosku, że najlepiej będzie, jak zaczniemy pochłaniać tylko tłuszcz, na co zaraz kolejny odpowiada: "W białku siła!". Do chóru przyłączają się następni: a to jedz kolorowo, a to nie łącz tego z tym (albo właśnie łącz), a to wreszcie detoksuj się przez 21 dni koktailami warzywnymi albo nagotuj cały gar zupy z kapusty od razu na tydzień. Mmm, pycha. Natomiast ta książka przekonuje mnie o tyle, że w nie znalazłam w niej kategorycznych stwierdzeń pod tytułem "od kurczaka schudniesz, a od wieprzowiny będziesz tyć". Trafia do mnie to, że każdy potrzebuje tak naprawdę czegoś innego, żeby dobrze się czuć i mieć dużo energii. Dorota Augustyniak-Madejska tłumaczy to w ten sposób: nasze organizmy są tak skonstruowane, że w zależności od literaki, która mamy przed "Rh", trawimy jedne rzeczy szybciej, inne wolniej. Niektórzy ludzie od tego samego mogą mieć wzdęcia, inni wręcz przeciwnie - czują się świetnie.

Zastanawiam się jednak na ile nasza tolerancja (bądź nietolerancja) niektórych produktów zależy od naszych przyzwyczajeń żywieniowych i kilku innych czynników poza samą grupą krwi, a na ile właśnie głównie od niej. Z drugiej strony, jeśli miałabym się zdecydować, czy jedzenie dostosowane do grupy krwi mnie przekonuje, czy też nie - to opowiedziałabym się po stronie kiwających potwierdzająco głowami. A przekonać choć w minimalnym stopniu takiego niedowiarka jak ja jest nie małym wyczynem.


Może to dlatego, że czytając tę książkę, wcale nie miałam wrażenia, że była pisana z obłędem czającym się na końcu pióra. Wręcz przeciwnie, jest bardzo logiczna. Spodobała mi się. Augustyniak-Madejska pisze tak, że rozumiem, o co chodzi. Wytłumaczyć coś najprościej na świecie jest najtrudniej. Autorka przedstawia różne mechanizmy działające w naszych organizmach. W prosty sposób pokazuje co się dzieje, gdy się przejadamy albo fundujemy sobie głodówkę, dlaczego jak jemy śmieciowe rzeczy, to mimo pełnego żołądka możemy zasłabnąć z braku energii. Wreszcie dlaczego nie można jeść w pośpiechu, bo tak zjedzone posiłki zwyczajnie się nie trawią i zalegają później kilka dni w jelitach, fundując nam różne sensacje trawienne i zamieniając nasz brzuch w balon.


Czyli: jest ciekawie. A przy tym jasno i zrozumiale. Jednych ta książka przekona, innych nie. Jedni pozostaną sceptyczni wobec odżywania pasującego do posiadanej grupy krwi, drudzy z miejsca zadeklarują się jej fanami. A jeszcze inni pozostaną gdzieś pośrodku. Przekonani, ale nie mający potrzeby robienia rewolucji na swoich talerzach. Tacy wezmą z książki co dobre, wyciągną wnioski i wykorzystają je do swoich potrzeb.
Czy już wiecie, do której grupy ja się zaliczam?

Dorota Augustyniak-Madejska - Zdrowie masz we krwi! Jak żyć zgodnie z grupa krwi
Gliwice 2011
Wydanie I
Stron: 144
Wydawnictwo:



Wyczytałam w książce, że osobom z mojej grupy krwi, A, świetnie robią jagody i cytryny. A że nie mogłam się opanować, i przy okazji jagód, kupiłam też w hurtowych ilościach truskawki (ostatnie tego lata, to już końcówki!), zrobiłam ze wszystkiego koktail. Na zdrowie!



Koktail truskawkowo-kokosowy

Składniki:
  • 2 szklanki truskawek
  • 2 łyżki jagód (naszych, polskich)
  • łyżka wiórków kokosowych
  • jogurt naturalny, niesłodzony - tyle, żeby zalał w blenderze owoce
  • kilka kropli soku z cytryny
  • miód - dla osłody, jeśli lubisz, ja nie dodałam
Przygotowanie:
Truskawki umyj, obierz, przekrój na pół. Wrzuć do blendera razem z wiórkami kokosowymi, zalej jogurtem, skrop sokiem z cytryny i jeśli lubisz, dodaj miód (1 łyżeczkę). Zmiksuj. Wrzuć do środka jagody, ale ich już nie miksuj. Przelej do szklanek i dodatkowo na wierzch możesz wrzucić kilka jagód.



Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Trele morele, czyli sierpień do kwadratu


Przyszedł czas na kolejną kwadratową kuchnię :) Upalną, wakacyjną, słoneczną. A nic innego nie przypomina wyglądem słońca jak morela.

Co to jest Kuchnia do kwadratu?
Zaczęło się od maila.
Oliwko, będę piekła w niedzielę, nie chciałabyś razem ze mną...?
I tak powstała dwa miesiące temu pierwsza Kuchnia do kwadratu, czyli pora na sezon. Idea jest prosta. Obie umawiamy się na motyw przewodni - jako że kwadratowa kuchnia jest sezonowa, głównym składnikiem jest zawsze coś bardzo charakterystycznego dla danego miesiąca. W maju był to rabarbar (i szarlotki z rabarbarem), w czerwcu truskawki (czyli serniki truskawkowe), a lipcu borówki schłodzone w lodach
Ale co miesiąc, żeby nie było zbyt prosto, fundujemy sobie też niespodziankę: nie zdradzamy przepisu. Ba, nie zdradzamy sobie żadnych szczegółów poza tym, co to będzie. Rzucamy tylko hasło - tak jak w tym miesiącu: borówki, lato, dla ochłody. Po czym pichcimy. W tym samym czasie, każda w swojej kuchni. W mojej, przepełnionej książkami i oliwkowej, pachnącej cynamonem. Do ostatniej minuty przed opublikowaniem przepisów ja nie wiem, co przygotowuje Oliwka, a Oliwka - co ja.

Sierpniowa Kuchnia do kwadratu
Hasłem na ten miesiąc była tarta z morelami. Mała czy duża, z jakimi dodatkami, prosta czy wykwintna - tu już same miałyśmy siebie nawzajem zaskoczyć. Kiedy pisze ten tekst, jeszcze nie wiem, co wymyśliła Oliwka. I już przebieram nóżkami, żeby zobaczyć!

Do mojej tarty z morelami dodałam plasterki brzoskwiń. Przyjrzałam się. Hmm, czegoś brak. Więc zrobiłam górki z bitej śmietany. Ale dalej jakby... Aha! Czekolada! Starłam kawałek gorzkiej tabliczki, dookoła poukładałam migdały. I dopiero było po mojemu. 


Letnia tarta morelowo-brzoskwiniowa

Składniki na tartę o średnicy ok. 22 cm:
  • 200 g mąki pszennej
  • szczypta soli
  • 120 g masła
  • 1 żółtko
  • 2-3 łyżeczki zimnej wody
  • gęsta marmolada morelowa (duży słoik zrobiony w zeszłym roku)
  • 2 duże brzoskwinie obrane ze skórki. pokrojone w plasterki
  • bita śmietana
  • 2 kostki gorzkiej czekolady
  • migdały
Przygotowanie:
Mąkę i sól przesiej do miski. Dodaj pokrojone na małe kawałki masło. Bardzo delikatnie i równomiernie wcieraj masło w mąkę, aż całość zacznie przypominać kruszonkę. Dodaj żółtko, dalej zagniataj. Jeśli ciasto będzie za suche i będzie się rozsypywać, dodawaj po odrobinie wody, dopóki nie zacznie tworzyć zwartej, elastycznej kulki. Gotowe ciasto owiń w folię i schowaj na pół godziny do lodówki. Po tym czasie wyciągnij, rozwałkuj na podsypanej mąka stolnicy lub blacie na średniej grubości placek. Formę wysmaruj masłem. Przełóż do niej ciasto i wylep nim dokładnie spód i brzegi formy. Przykryj tartę kawałkiem papieru do pieczenia lub pergaminu, wysyp na niego suchą fasolę (dla obciążenia, żeby w piekarniku ciasto się nie wybrzuszyło). Wstaw do piekarnika nagrzanego do 200 stopni C i piecz 20 minut. 
Wyciągnij, ściągnij papier i fasolę. Wysmaruj spód ciasta gęstą marmolada morelową, po czym ponownie włóż do piekarnika (temperatura ta sama) na 10-12 minut. Wyciągnij, odłóż do ostudzenia. 
Brzoskwinie pokrój w plasterki i ułóż na wystudzonej marmoladzie. Żeby udekorować całość bita śmietaną, musisz poczekać, aż tarta będzie już całkowicie ostudzona, nie może być ani trochę ciepła (bo bita śmietana zamiast ładnie się trzymać, brzydko się stopi i rozpłynie). Na bitą śmietanę zetrzyj czekoladę, poukładaj na wierzchu migdały. Tarte wstaw do lodówki, żeby się jeszcze ochłodziła przed krojeniem (około godziny).



Jurgen Thorwald, Męska plaga.


Jurgen Thorwald napisał już książki o chirurgii i hemofilii. Pełne zabawnych ciekawostek, opowiedzianych z humorem, wywlekając na wierzch nieznane fakty, często takie, od których czytania automatycznie łapie się za głowę, zatyka usta dłonią albo czyta drugi raz, żeby sprawdzić, czy aby na pewno dobrze się zrozumiało. Operacje bez znieczulenia? (Jeśli nie brać pod uwagę rak i nóg związanych sznurami, żeby pacjent za bardzo się nie wiercił - krzyczeć nikt mu nie zabraniał, chyba że w akcie desperacji zaczynał pluć na chirurga, wtedy go w ramach usługi premium dodatkowo kneblowano).

Uwielbiam czytać o takich dziwolągach, dlatego jak tylko ukazała się książka, zaraz poleciałam do księgarni zobaczyć co to. Kilka dni później już miałam ja w rękach. Tym razem Thorwald na warsztat wziął męską rzecz. A konkretnie trzy - seks, pożądanie i kłopoty z prostatą. I nie było w tym nic niesamowitego - w końcu o, nazwijmy to, męskiej medycynie, napisano już milion książek. Ale nie takich. Półki w księgarniach uginają się od pozycji naukowych, akademickich, bardzo poważnych i w których połowę tekstu stanowią łacińskie nazwy. Mnie takie książki nie interesują. Z nich nie dowiem się, jakie życie erotyczne prowadził Charlie Chaplin i dlaczego był kochasiem, który na prawo i lewo zdradzał żonę i potrafił w tym samym czasie pisać do kilku swoich kochanek, nie pamiętając później co której w liście naobiecywał. Albo jak przez kilka miesięcy Amerykanie byli codziennie informowani w jakim stanie jest prostata prezydenta Reagana, bo rząd amerykański ubzdurał sobie, że niepodawanie tego do wiadomości publicznej równałoby się z ograniczeniem prawa do wolności informacji. W podręcznikach dla przyszłych lekarzy nie ma takich historyczno-medycznych przekrętów jak oświetlanie pacjenta lampką od środka, omyłkowego zoperowania przez chirurga płuca zamiast pęcherza (faktycznie, łatwo pomylić) czy praktykowanego kiedyś ochoczo niezaszywania ran (bo i po co) na rzecz wznoszenia gorących modłów do odpowiedniego bóstwa o przeżycie chorego delikwenta. Tego wszystkiego nie znajdę poważnych podręcznikach. A Thornwald sypie takimi przykładami jak z rękawa. I za to bardzo lubię jego książki.
To powinno jak nic wejść do spisu lektur studentów medycyny.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Imprezujące ciasteczka


Kopiuj, ok. Usuń, czy na pewno chcesz?, tak. Utwórz kopię zapasową. Czyli wielkie wakacyjne porządki na dysku. Przy okazji latania z wirtualnym mopem pomiędzy folderami i plikami, znalazłam dawno pieczone ciasteczka. Dobrze się zachomikowały, spryciule.

Piekłam je w czerwcu na 5. Bal Dziennikarza (jak co roku, więcej informacji tutaj). Był czerwiec, zaczynało się lato, na polu ciepło, w głowie kolorowo. Więc i ciasteczka nie mogły być ot takie sobie, przyrumienione. Wyszperałam dwa barwniki w szafce, żółty i czerwony, i zaczęłam mieszać. Tu dodałam więcej, tam mniej i mieszałam zawartość obu buteleczek. Na koniec wyciągnęłam stemple do ciastek - literki i cyferki, ułożyłam pojedyncze litery w wyrazy i pach, pach, pach! Poodciskałam w każdym krążku. I ciasteczka zostały zlogowane.


Są słodkie i kruche. Ciasto idealnie nadaje się do wykrawania z niego foremkami najróżniejszych kształtów, nie odkształca się, nie marszczy, nie rozdziera i można wałkować na jaką grubość się lubi - cienko lub grubo. Nie rosną w piekarniku, więc ciasteczka, które wytniecie i wstawicie do piekarnika, w niezmienionym kształcie z niego wyciągniecie.

Kolorowe balowe ciasteczka
Składniki:
  • 85 g mąki + trochę do podsypywania na później
  • 1 łyżeczka zmielonego cynamonu
  • pół łyżeczki sproszkowanego imbiru
  • 90 g schłodzonego masła, pokrojonego na małe kawałki
  • 90 g cukru pudru
  • 1 lekko rozmemłane widelcem jajko
  • czerwony i żółty barwnik spożywczy
  • do dekoracji użyłam jeszcze stempli do ciastek (takich jak tutaj)
Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 180 stopni C. Dwie blachy na ciasteczka wyłóż papierem do pieczenia.
Do dużej miski przesiej mąkę, cynamon i imbir. Dodaj pokrojone na kawałki masło i rozetrzyj wszystko palcami tak, żeby z ciasta powstały okruchy przypominające kruszonkę. Wsyp cukier, dodaj jajko i zagnieć ciasto na gładką kulkę. Podziel kulkę na tyle części, ile chcesz mieć kolorów ciastek - u mnie to było pięć mniejszych kulek z ciasta. Do każdej dodaj barwnik spożywczy, odrobinę, po kilka kropel i ugniataj jak plastelinę, aż barwnik powoli zabarwi całą kulkę. W ten sposób powstały mi: żółta, pomarańczowa (zmieszane kilka kropel żółtego i czerwonego), różowa (odrobina tylko czerwonego barwnika), czerwony (więcej krople czerwonego barwnika) i brązowe - czyli bez dodatku żadnego barwnika. Jeśli po zagnieceniu ciasta już z barwnikiem uznasz, że kolor jest za mało intensywny, możesz dodać do ciasta kolejne kilka kropli i znowu pougniatać jak plastelinę - aż do uzyskania pożądanego koloru. 
Zawiń wszystkie kulki w folię spożywczą, włóż do lodówki na pół godziny. Po tym czasie wyjmij, rozwałkuj na oprószoną mąką stolnicy, wycinaj foremkami kształty i układaj na blasze. Jeśli masz stemple, teraz, przed pieczeniem, odciskaj w ciastkach słowa i liczby. Ciasteczka nie urosną bardzo w piekarniku, można zostawić między nimi niewielkie odstępy (byle się nie stykały). Piecz 10-12 minut, do zrumienienia. Wyciągnij, ostudź. I chrup!



Książka.


Wiecie już, o czym będzie?
Oto Kraków właśnie!
I najbardziej chyba nietypowy, najśmieszniejszy przewodnik, jaki miałam w rękach.

Tomasz Minkiewicz, Bartosz Minkiewicz - Co to jest Wątośle? Czyli najśmieszniejszy przewodnik po Krakowie

Tak, zdecydowanie jest najśmieszniejszym przewodnikiem po Krakowie, jaki czytałam. Myślę, że milion razy ciekawiej czyta się Wątośle niż opasłe, dokładne książki, które od a do z tłumaczą zdezorientowanemu turyście (który stoi pod kościołem mariackim w południe i nagle hejnał urywa się w połowie, a ten nie wie, czy lecieć po lekarza, bo może hejnalista zasłabł i nie dokończył grać), że luz, nasz drogi kochany przybyszu zza Wisły, w Krakowie hejnał byłby nienormalny, gdyby doszedł do końca.  

Książka bez ceregieli zaśmiewa się z typowo krakowskich codziennych obrazków: górali sprzedających oscypki w przejściu podziemnym pod dworcem czy ścieżki rowerowe, których stan woła o pomstę do nieba i widziany z lotu ptaka układa się w napis Pora, abyś zaczął żyć dla szatana. Obrywa się też zestawowi wypoczynkowemu Zygmunt, w skład którego wchodzą: Dzwon Zygmunta I, przybory kuchenne Zygmunta II (zrabowane przez jego żonę Bonę) oraz Kolumna Zygmunta III (zrabowana i wywieziona do innego miasta przez Zygmunta IV).
Jeśli wybieracie się do Krakowa, zaopatrzcie się w tę książkę. Co prawda jedyna mapa, jaką w niej znajdziecie, jest ręcznie rysowana i daleko jej do dokładności, a tym bardziej obiektywizmu, ale drugiej tak oryginalnej nie znajdziecie w żadnym innym przewodniku. I z żadnego innego nie dowiecie się o mentalności, stylu życia i "filozofii obwarzanka" Krakowian tyle, co z tej książki. 
A przy okazji będziecie płakać ze śmiechu.

piątek, 19 sierpnia 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - "Rio Bar"

Dziś kolejna recenzja z copiątkowego cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! Będzie nieco inaczej niż zwykle, bo bardziej na poważnie. Uśmiech wiecznie błąkający się po twarzy chowam do kieszeni. Bo w Rio Barze dzieją się rzeczy śmiertelnie poważne. Dosłownie.
(Nie wiesz o co chodzi? Informacje o moim copiątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj!)


Gdyby Munch był pisarzem, zamiast malować "Krzyk", napisałby "Rio Bar". Brakowałoby mu tylko spódnicy, delikatnych blond włosów i nazwiska Sajko.

To książka, która mnie, delikatnie mówiąc, wgniotła w krzesło. Ivana Sajko krzyczy każdym słowem. Spod jej pióra wychodzą na zmianę wrzeszczące w wniebogłosy i zanoszące się płaczem zdania. Czasem urwane, innym razem niedopowiedziane. Celne tak, jak celnie strzela karabin przystawiony do głowy młodej kobiety. Bo jest wojna, a na wojnie nie obowiązują żadne zasady. Nie ma dżentelmenów, dam, uśmiechów i etykiety. Wszystko co jest, to dramat widziany oczami młodej Chorwatki, która już nawet nie zastanawia się, kto i dokąd uprowadził jej dopiero co poślubionego męża, dlaczego pewnego dnia znajduje swojego przyjaciela martwego, nie drąży, dlaczego z nieba leci grad bomb. Ona chce tylko przeżyć.

Po kilku dniach naturalnym odruchem staje się dla niej kilkakrotne zbieganie w ciągu dnia do piwnicy, gdzie nie dosięgają pociski. Nie roztrząsa, dlaczego zginął brat, a nie ojciec, czemu martwa jest jej siostra, a nie matka. Wojna nie daje czasu na takie przemyślenia. Albo chce się żyć i podczas bombardowania chowa we framugach, albo jest się kolejną osobą w czarnych statystykach.


Sajko pisze o wojnie tak, jak ta zasługuje, żeby ją przedstawić. Autorka, ładna blondynka z kosmykami upiętymi z boku głowy ślicznymi spinkami, która na skrzydełku książki patrzy gdzieś w bok, potrafi ostro, dobitnie i bez krzty kobiecej delikatności atakować słowami. Bo to nie miejsce ani czas, żeby się rozwodzić nad, jakby to ujęła, pierdołami: radością, szczęściem, spokojem. Chorwacka pisarka wkłada słowa w usta trzech kobiet (a może jednej, wspominającej poszczególne epizody ze swojego życia?), które wojna zaskoczyła w najmniej oczekiwanych momentach (czy jest dobry moment na wojnę?). Jedna tańczyła akurat na swoim weselu, druga piła w Rio Barze, trzecia rozmawiała ze swoim przyjacielem.

Nie czytałam jeszcze tak dobitnego zapisu kobiecego doświadczenia wojny. Nie ma w nim nadziei, wybaczenia, skrupułów. Jest głód, strach i nic poza tym. Kobiety są gołębicami pokoju, tylko z głodu zjadły oliwki wraz z gałązką. To, co zostało, to jedna wielka pustka, która wcale nie znika w dniu zawarcia pokoju. Nikt tej psychicznej dziury nie łata, nie kwapi się nawet, żeby przygotować zaprawę, grunt pod nowe życie, nie wspominając o wykończeniu i umeblowaniu. Trwanie na zgliszczach, w stanie surowym. Zero marzeń.

Chociaż nie, jest jedno - przeżyć. Choć w miarę jak przerzucałam strony, miałam wrażenie, że i to niepewne. Rio Bar to portret kobiety doprowadzonej do ostateczności, której w deszczu śmigających kul nie pozostaje nic innego jak przybrać bezwzględną, niewzruszoną maskę, nie okazywać emocji, nie okazywać słabości. Świetna współczesna proza bałkańska.


Rio Bar to do aż do bólu szczera retrospekcja z ogarniętych wojną Bałkanów. Sajko tnie słowami i pokazuje, co naprawdę czuje kobieta, kiedy cały świat w jednej chwili wywraca jej się od góry nogami. Jak reaguje zupełnie odmiennie od mężczyzny. On zazwyczaj kalkuluje na chłodno, kierując się wizją chwały, sukcesów i własną dumą. Ona ma to wszystko w nosie, jest rzucona w chaotyczny wir, z którego nie potrafi się wydostać. Miota się na oślep na wszystkie strony w nadziei, że jakoś uda jej się przeżyć. Nie chce ani sławy, ani chwały, ani zasług. Nic nie rozumie i z jednej strony martwi się jak diabli i chce ratować wszystkich swoich bliskich, z drugiej zaś wie, że musi walczyć przede wszystkim o siebie, bo gdy upadnie, nikt się nad nią nie zlituje.

Kobieca wojna Sajko nie jest solidarna, przepełniona triumfem i odwagą. Jest słaba, beznadziejna. Naznaczona paznokciami wbitymi we własne dłonie ze strachu, szukaniu siebie po omacku w nowej rzeczywistości, najpierw wojennej, potem powojennej, i koronkową suknią ślubną podartą na bandaże. Czytałam wstrzymując oddech, nerwowo i niecierpliwie. Dokładnie w ten sam sposób, w jaki napisany jest Rio Bar. Na koniec mała praktyczna rada. Proponuję włączyć podczas czytania jakąś muzykę - może to dziwaczne, ale dla mnie dopiero wtedy ta książka nabiera mocy. Na sucho nie idzie. Jest zbyt autentyczna, ostateczna, wulgarna.
I genialna.

Ivana Sajko - Rio Bar
Tłumaczenie: Dorota Jovanka Ćirlić
Warszawa 2011
Wydanie I
Stron: 148
Wydawnictwo:


Długo zastanawiałam się, co upiec do tej książki. Coś z kuchni chorwackiej, serbskiej, bałkańskiej? Nie, nic mi nie pasowało. Miałam wrażenie, że bałkańskie potrawy są wesołe, radosne. Kolorowe. A książka wcale taka nie jest. Sajko oddaje hołd wojennym kobietom, wpadłam więc na pomysł zrobienia czegoś, co mi się z kobiecością kojarzy. Ale inaczej niż w Rio Barze, tu jest miejsce na subtelność i lekkość. Nie znam niczego bardziej delikatnego niż bezy. Przełożyłam je kremem z mocną kawą i ułożyłam jedną bezę na drugiej, jak wieżę. Nie do zburzenia.


Kruche bezowe gniazdka z kremem kawowym

Składniki:
  • 3 białka
  • 200 cukru pudru
  • 100 g migdałów
  • 1 opakowanie gęstego kremowego serka, np. mascarpone 
  • 1 łyżeczka mocnej kawy (u mnie espresso)
  • cukier puder do osłodzenia - do smaku - tyle, żeby krem był słodki
  • 1/2 łyżeczki kakao

Przygotowanie:
Ubij białka na sztywną pianę, pod koniec wsypując do nich stopniowo cukier puder i nadal ubijając, aż masa będzie gładka i lśniąca. Na koniec dodaj drobno posiekane lub zmielone migdały. Nakładaj ciasto dużymi plackami na blachą wyłożoną papierem do pieczenia. Piecz w środkowej części piekarnika, w temperaturze 100 stopni C, przez 45 minut, aż bezy staną się suche i lekkie.
Przygotuj krem. Mascarpone wymieszaj z kawą (płynną, czyli zaparz kawę i z tej zaparzonej odmierz jedną łyżeczkę, którą wlej do mascarpone). Dodaj kakao. Wymieszaj, spróbuj i dosłódź do smaku. 
Gotowe, wystudzone bezy przekładaj kremem kawowo-kakaowym. Składaj piętrowo, po dwie bezy, na wierzchu posmaruj kremem.




Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.

środa, 17 sierpnia 2011

Plum! po francusku


Przyszła pora na telesfora, czyli zabrałam się za clafoutis. I wreszcie rozszyfrowałam jak je wymawiać. Nic trudnego, ale nigdy nie chciało mi się wysilać. Do niedawna francuski deser funkcjonował w mojej głowie pod bliżej nieokreśloną nazwą - wystarczy, że zaczynał się na ce i miał w środku te i ef. 
To z pewnością mało poważne, ale pomyślcie tylko: zarzucić hasłem czy ktoś reflektuje na klofoti? i widzieć nic nie rozumiejące twarze wpatrujące się w was mętnym wzrokiem (o ile wcześniej nie usłyszymy na co? na kalafiora?) - aj! bezcenne. Ale żeby nie być zarozumiałym brzydalem, zaraz tłumaczymy: że to ciasto, francuskie, że pyszne, że mówię ci, będzie ci smakowało.

Bo takie ciasto-nieciasto mogli wymodzić, a jakże!, tylko Francuzi.
Francja naleśnikami stoi. Na rogu każdej francuskiej ulicy stoi budka, w której centralnym punktem jest okrągła płyta do smażenia naleśników i coś jak drewniany wałeczek, którym rozprowadza się w kółko ciasto po patelni. Dzięki temu francuskie naleśniki mogą być jednocześnie cieniutkie i nie rozrywać się. Jakby budek było mało, każda szanująca się francuska restauracja (i wszystkie te nieszanujące się również) musi mieć w swoim menu naleśniki - z szynką, serem czy pieczarkami albo same, posypane tylko cukrem pudrem. Jak herbata w angielskiej kawiarni albo ciemne piwo w czeskim pubie. We Francji brak naleśników = bojkot klientów i koniec interesu.

Co to ma wspólnego z clafoutis? Ano to, że podstawą deseru jest ciasto naleśnikowe. A że żaden Francuz nie będzie smażył góry naleśników i kładł je na sobie (tak jak Amerykanie budują wieże z pancakesów), więc któryś z francuskich geniuszy wpadł kiedyś na pomysł wylania całego ciasta hurtem do brytfanki, powtykania w to owoców i wstawienia do piekarnika. Po pół godzinie wyciągnął je z pieca i chciał przestudzić, ale tak pachniało, że nie mógł się powstrzymać. Spróbował, posmakowało mu i obwieścił wszem i wobec, że clafoutis należy jeść na ciepło.


I faktycznie, na ciepło jest najpyszniejsze. W konsystencji nie jest podobne do niczego - i być może dlatego takie łał. Coś jak połączenie gęstego budyniu (ale bez budyniowego posmaku), czegoś pomiędzy gęstym musem a galaretką, tyle że z mąką... Jesteście to sobie w stanie wyobrazić? Ciężko mi to opisać. O, coś jak mus albo krem, którym wypełnia się tartę i zapieka. Bardzo gęsty krem brulee. Jest absolutnie fantastyczne, pod każdym względem - gęstości, smaku, zapachu. Pycha. Najlepsze prosto z pieca, choć po przestygnięciu można je fajnie kroić na równe kawałki. Ale nie bawcie się w studzenie, ciasto i tak nie wytrzyma długo jak poczujecie słodki zapach śliwek - najlepiej się nie cyrtolić, tylko wziąć dużą łyżkę i nałożyć sobie solidną porcję na talerz.


Clafoutis ze śliwkami
przepis z Wysokich Obcasów sprzed paru lat

Składniki (forma ok. 20x30 cm):
  • 1 szklanka słodkiej śmietanki - 30% albo 36%
  • 3 jaja
  • 100 g mąki (2/3 szklanki)
  • 60 g cukru
  • szczypta soli
  • laska wanilii
  • wypestkowane śliwki - tyle, by zakryć dno naczynia
  • na wierzch: odrobina śmietany 18% lekko osłodzonej miodem lub cukrem
Przygotowanie:
Laskę wanilii rozciąć, zeskrobać ziarenka ze środka, dodać do reszty składników. Wszystkie składniki ciasta zmiksować. Piekarnik rozgrzać do 180 st. C. 
Naczynie żaroodporne (okrągłe o średnicy ok. 24 cm i wys. 4 cm) wysmarować masłem, margaryną albo olejem i napełnić płynnym ciastem do wysokości ok. 0,6 cm. Wstawić do gorącego piekarnika i piec przez 5 min, aż zetnie się skórka. Na zapieczonym spodzie rozłożyć jedną warstwę owoców. Zalać ciastem i ponownie wstawić do piekarnika. Piec ok. 30 min. Podawać na ciepło posypane cukrem pudrem albo z kleksem słodkiej śmietany. Uwaga - najlepsze prosto z pieca; jak postoi, to opada.





Joseph Conrad, Jądro ciemności

Jądro ciemności zna każdy albo prawie każdy, więc szału nie ma. Ale. Czytałam Jądro ciemności dawno temu, w innym przekładzie. Średnio mi się podobało, być może dlatego, że w małym stopniu załapałam, o co w nim chodzi. Tak jak pisałam przy Tolkienie, do niektórych książek trzeba dorosnąć. To moje parę lat temu czytane Jądro ciemności było w formie lektury z opracowaniem. Totalna porażka, bo podczas kilku lat czytania lektur w szkole nigdy nie zdarzyło mi się trafić na dobrze zrobioną książkę z opracowaniem. Albo mają za drobny tekst (a nadziubdziane ciężko się czyta - zawsze), albo zaznaczenia na marginesie są zbyt mało wyraziste, nie ma kolorów, strzałek, wszystkich tych szmerów bajerów, które wzrokowców cieszą. A podejrzewam, że jak już ktoś sięga po lekturę z opracowaniem, to na 90% jest wzrokowcem. Bo chociażby zapamiętuje komentarze na marginesach. 


Ale nie o lekturach z opracowaniem miało być. Choć wyszłam od dobrej strony - tłumacza. Na półkach wylądował świeży Conrad, w innym niż do tej pory tłumaczeniu. Sięgnęłam i ponownie przeczytałam. Miałam wrażenie, że mam przed oczami trochę bardziej współczesną wersję Jądra - nie chodzi o akcję, postaci, wydarzenia, ale o język. Kłaniam się do samej ziemi Magdzie Heydel, dzięki której wreszcie mi się tę książkę dobrze czytało. I Znakowi, który wydał Conrada w swojej serii 50 na 50, którą bardzo bardzo lubię. Za dopracowane projekty graficzne okładek. Za wzorki z boku książek, każde w innym kolorze i stylu. Uwielbiam takie detale. Są przeurocze. W niektórych też za wstążki w środku, które sprawdzają się lepiej niż zakładki (w niektórych, bo tylko w wybranych tytułach z serii są wstążki, a szkoda, bo ochoczo z nich korzystam). I wreszcie za wybieranie do serii samych dobrych tytułów, dzięki czemu jak dokupuję każdą kolejną pozycję, tworzy mi się biblioteczka spod znaku must-have, must-read. A do tego kolorowa, ładnie ozdobiona i solidna, bo w twardych okładkach.

Chcę więcej!

piątek, 12 sierpnia 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - "Smaki północnej Italii"

Dziś kolejna recenzja z copiątkowego cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! - będzie bardzo włosko!
(Nie wiesz o co chodzi? Informacje o moim copiątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj!)



Każdy włoski region jest inny. I w każdym jego mieszkańcy będą przekonywać Was, że ich makaron, pizza, czy parmezan są najwspanialsze. I mają rację. Każdy Włoch jest mistrzem świata w gotowaniu. I o tym właśnie jest ta książka.


Jeśli spodziewacie się kolejnej książki kucharskiej z włoskimi przepisami, rozczarujecie się. Podobnie, jeśli liczycie na zwykłą opowieść z północnymi regionami Italii w tle, nie będziecie usatysfakcjonowani. Marlena de Blasi zjeździła Włochy wszerz i wzdłuż w jednym celu: odkrycia kulinarnego bogactwa Italii. Zebrała najbardziej charakterystyczne przepisy dla danego regionu, okrasiła je smakowitymi opowieściami, by na końcu zaserwować wszystko w niesamowicie apetycznej i zmysłowej oprawie.


Autorka opisuje we właściwy sobie zmysłowy sposób kuchnię północnych Włoszech -  region po regionie, miasteczko po miasteczku. Funduje swoim czytelnikom fantastyczną wycieczkę po Italii: przeprowadza średniowiecznymi uliczkami Urbino, by zaraz potem spacerować wśród renesansowych zamków i wież w Piemoncie. Już za chwilę jednak ponownie czmycha, tym razem do Toskanii otulonej zielonymi polami, na których dojrzewają oliwki, słodkie winogrona i krwistoczerwone pomidory.


Chleb natarty czosnkiem, skropiony oliwą i opiekany na rozgrzanym ruszcie, tak typowy dla jednego miasteczka, w innym jest już czymś zupełnie nieznanym. Każdy Włoch gotuje po swojemu, bo każdy uznaje się za kulnarnego mistrza świata. I ma rację. Dlatego nie zjecie takiego samego spaghetti carbonara w dwóch miejscach. Nawet, jeśli miałyby to być małe trattorie oddalone od siebie o zaledwie paręnaście metrów. Bo jeden Włoch doda do swojej potrawy więcej oliwy, drugi więcej śmietany. Trzeci wrzuci do sosu zamiast dwóch - pięć ząbków czosnku, a czwarty przygotuje specjalną mieszankę suszonych ziół i będzie nią posypywał parujący jeszcze makaron. Już nawet to, że zioła rosną w innych regionach Włoch ma znaczenie - przechodzą innymi aromatami, owiewa je inne powietrze. I dlatego każda potrawa ma swoją unikalną historię. W książce znajdziecie m.in. przepis na zupę z cebuli i groszku a la Katarzyna Medycejska, makaron z fasolą czy... gotowaną wodę - czyli przepis na zupę pozornie z niczego (a tak naprawdę przepełnioną aromatem oliwy z pierwszego tłoczenia, czosnku i grzybów).



We Włoszech jedzenie jest wszystkim. Nierozerwalnie łączy się ze stylem życia, kulturą, zwyczajami, historią, nawet architekturą i sztuką. To dlatego każdy region jest inny, wyjątkowy. Lombardia jest jak średniowieczna księżniczka, Wenecja to z kolei uwodzicielska złodziejka. Kiedy Marlena de Blasi pisze: Emilia ma w sobie to coś... wcale nie ma na myśli włoskiej seksbomby, a regionu, który szczyci się najszlachetniejszym i najdelikatniejszym serem na świecie i octem balsamicznym obdarowanym niemal mitycznym urokiem. Nawet krowy nie są tam wypasane w tradycyjny sposób! Zamiast tego rolnicy dostarczają im codziennie świeże kwiaty koniczyny i liście lucerny, dzięki którym ich mleko jest dużo słodsze niż normalnie.

Ta książka to wypróbowane włoskie przepisy, zmysłowe włoskie historie, praktyczne rady i mnóstwo ciekawostek. Wiedzieliście, że na bruschettę nie kładzie się pomidorów? Bo nawet jeśli smakuje wspaniale, nie jest bruschettą. Nie naciera się go czosnkiem ani nie posypuje siekanymi pomidorami, rukolą, pastą fasolową czy innym dodatkiem. To po prostu opiekany chleb natarty oliwą. Tylko i aż. Klasyczna włoska prostota.


Wychodzę z założenia, że książki kucharskie są z reguły do używania, nie do rozczytywania się w nich. Ale Marlena de Blasi do tego stopnia mnie zachwyciła, że byłam skłonna na chwilę zmienić zdanie. Dość niecodzienna umiejętność jak na książkę kucharską, w której nie ma ani jednego zdjęcia potrawy. Ale ich brak mi nie przeszkadzał - uwierzcie na słowo, a potem przeczytajcie dla upewnienia się, że absolutnie wszystko jest w tej książce tak apetyczne, że nie potrzeba zdjęć, aby zrobić się głodnym. Wszystko tutaj pachnie - każda strona i każde słowo. Nawet przecinki i kropki. Wszystko dzięki przepisom, od których samego przeglądania można obślinić książkę. Pisać tak, żeby od samego tylko czytania zachciało ci się jeść - to mistrzostwo świata.

Marlena de Blasi, Smaki północnej Italii
Tłumaczenie: Jacek Konieczny
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2011
Wydanie I
Stron: 276

Same nazwy potraw brzmią tak, że już na sam ich dźwięk kiszki zaczynają grać doskonale zsynchronizowanego marsza. Co powiecie na torta di cioccolata speziata alla romagnola - czyli aromatyczne ciasto czekoladowe z Romanii?



Przepis pochodzi ze Smaków Północnej Italii. Spodobała mi się w nim duża ilość kakao i dużo przypraw, od których ciasto jest bardzo aromatyczne. Lista składników ciągnie się na kilkanaście pozycji!


Wcale mi nie przeszkodziło, że w tym gąszczu składników nie zauważyłam proszku do pieczenia. Przez to ciasto jest ubite, ale i może bardziej intensywne w smaku. Mimo mojego zagapienia, wyszło pyszne. Gdybym nie przeoczyła proszku, ciasto byłoby puszyste i wyższe, bo "urośnięte". Tak czy tak - dobre. Przepis podaję jak należy, ze wszystkimi składnikami.  

I jeszcze jedna rzecz. Przepis jest na szklanki - super! Lubię takie, bo do upieczenia ciasta wystraczy ubrudzenie tylko czterech rzeczy: jednej łyżeczki, jednej łyżki, jednej szklanki i miski. 



Torta di cioccolata speziata alla romagnola, 
czyli aromatyczne ciasto czekoladowe z Romanii
przepis z książki Smaki północnej Italii

Składniki na dużą blachę o średnicy 20-22 cm:
  • 1/2 szklanki białych, drobnych rodzynek
  • 1 szklanka ciepłego, świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy
  • 8 łyżek miękkawego masła
  • 3/4 szklanki cukru
  • 1 jajko + 1 żółtko
  • 2 szklanki mąki uniwersalnej
  • 1/3 szklanki holenderskiego kakao
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka świeżo startej gałki muszkatołowej
  • 1/2 łyżeczki mielonych goździków 
  • 1/2 łyżeczki świeżo zmielonego białego pieprzu
  • 1/2 łyżeczki soli morskiej
  • 110 g gorzko-słodkiej czekolady, takiej o zawartości 70% kakao
  • 1/4 szklanki kawy zaparzonej z 1 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
  • drobno starta skórka z 1 dużej pomarańczy
  • 1/2 szklanki koniaku zmieszana z 1/4 szklanki wody - pominęłam, koniak zastąpiłam dodatkowym sokiem pomarańczowym
Przygotowanie:
1. Nagrzej piekarnik do 175 stopni C. Namocz rodzynki w soku pomarańczowym. Odcedź i zachowaj sok. 
2. Mikserem lub drewnianą łyżką utrzyj masło z cukrem na puszystą masę. Dodaj jajko i żółtko, rozetrzyj je dokładnie z pozostałymi składnikami i odstaw. W oddzielnej misce wymieszaj suche składniki - mąkę, kakao, sól, proszek do pieczenia, gałkę, cynamon, goździki i pieprz. Następnie je przesiej.
3. W rondlu rozpuść czekoladę z kawą. Dodaj skórkę z pomarańczy, zestaw rondel z gazu i wlej do niego koniak z wodą (ja pominęłam, użyłam zamiast koniaku soku z pomarańczy).


4. Utrzyj dokładnie połowę suchej mieszaniny z połową wilgotnej masy czekoladowej oraz masłem, cukrem i jajkami. Powtórz czynność, dodając drugą połowę suchych i wilgotnych składników. 

5. Wymieszaj je dokładnie, dodaj namoczone i odcedzone rodzynki, następnie rozprowadź je równomiernie w masie. 


6. Wysmaruj masłem i posyp odrobiną mąki foremkę o śr. 20-22 cm, wlej do niej masę i równomiernie ją rozprowadź. Piecz ciasto przez 35-40 minut. Będzie gotowe, jeśli do wykałaczki wytkniętej do środka przyczepią się wilgotne okruszki.


7. Upieczone ciasto postaw na podkładce, nakłuj je w kilku miejscach widelcem (albo ponacinaj nożem, tak ja zrobiłam to ja). Wlej syrop pomarańczowo-rodzynkowy do otworów i zostaw ciasto do całkowitego ostygnięcia. Przed podaniem przełóż je na półmisek.




Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.

piątek, 5 sierpnia 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - "...mój diabeł stróż"

Dziś kolejna recenzja z copiątkowego cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! Niezwykła przyjaźń czy zwykła miłość? Oceńcie sami.
(Nie wiesz o co chodzi? Informacje o moim copiątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj!)



Czy można pisać do siebie tak, żeby uczucie niemal wylewało się z koperty, parowało z kartek i iskrzyło pod piórem? Oni robili to przez ponad 20 lat.

Ona - 20-letnia świeżo upieczona studentka. On - 18-letni sławny już pianista. Za dwa lata zostanie najmłodszym w historii laureatem Konkursu Chopinowskiego. Za trzy - wyjedzie do Brukseli grać koncerty. Za pięć lat będzie już miał na koncie 500 występów odbytych w ciągu ostatnich trzech lat: recitali, koncertów z najlepszymi dyrygentami i orkiestrami świata, do tego własne płyty, nagrania dla radia i telewizji.

Ale póki co jest rok 1953, Halina Janowska zjawia się na balu kostiumowym w warszawskim konwersatorium, jako jedyna bez przebrania. Jak się okazuje, do czasu. Bo oto pojawia się Andrzej Czajkowski ubrany w czarny garnitur. Ktoś ich sobie przedstawia: "To jest Halina, a to Andrzej Czajkowski". Stoi onieśmielona, podczas gdy chłopak zachłannie lustruje ją wzrokiem. Chwilę potem ciągnie ją już za rękę w stronę pustej sali lekcyjnej. W środku rzuca: "Rozbierz się". A ona nie wiedząc co ma robić, jak stała, tak stoi. On powtarza: "Rozbierz się". I dodaje: "To jest bal kostiumowy. Możemy zamienić ubrania".
I tak na warszawskim balu kostiumowym w 1953 roku nie było już nikogo bez przebrania.

Mój diabeł stróż to zbiór listów Haliny Janowskiej i Andrzeja Czajkowskiego. Listów bardzo osobistych, toczących się trochę poza historią i kontekstem politycznym. Pisali do siebie przez 26 lat, z czteroletnią przerwą, od roku 53. do 82. (kiedy Andrzej zmarł). O wszystkim: jego koncertach, jej pracy, jego sukcesach, jej rodzinie. Pomimo dwukrotnego małżeństwa Haliny i jej córki, Basi, oboje nadal myśleli o wspólnym dziecku. Nazywali to w listach "sprawą Daniela" (imię ich przyszłego synka), poruszali kwestię ewentualnej zgody Marka, pierwszego męża Haliny.


Jak nic ciśnie się na myśl pytanie o ich wzajemne relacje. Czy to była jeszcze niezwykła przyjaźń, czy już zwykła miłość? Albo może przyjaźń, która miłość udawała. Takie niby nic, a jednak. Oboje wiedzieli o co chodzi. I czytelnik też wie. Albo raczej - domyśla się.

Nigdy nie napisali do siebie otwarcie: kocham Cię, wyjdź za mnie, mówię to na poważnie. Ich korespondencja pozostawała w sferze domysłów i niedopowiedzeń. I mimo, że Andrzej wielokrotnie pisał Halinie, ze żyć bez niej nie może, oboje wiedzieli jak należy to odebrać i jakiej odpowiedzi się spodziewać: ja bez Ciebie też, a jak koncerty? Jak trasa? Czy jesteś zdrowy? I gra toczyła się dalej.


Grali ze sobą słowami, zachowując pozory dystansu, za którym miałam wrażenie, że chowa się uczucie dużo głębsze niż przyjaźń. Pisali do siebie w taki sposób, jakby od siebie co chwilę uciekali tylko po to, żeby niemal od razu szukać się nawzajem i wracać do siebie. Rozkochiwali się w tych listach wzajemnie i w chwilę potem porzucali, wabili i odpychali. Jakby oboje się bali tego, co może się stać, gdy się spotkają. A tak wszystko toczyło się swoim normalnym rytmem - Halina była dla Andrzeja jak bezpieczna przystań, do której pisał, której się radził i żalił, nie mogąc doczekać się odpowiedzi. I którą, tylko w im samym wiadomy sposób, kochał i tęsknił za nią.


Czytanie tych listów to jak zaglądanie przez dziurkę od klucza, poznawanie życia Czajkowskiego i Janowskiej od innej, nieznanej dotąd strony. To jak dziecinne robienie "a kuku!" w ich intymne sekrety. Dozwolone podglądactwo. Przeglądanie cudzej korespondencji, za które nie grozi kara.
Czy to nie jest idealny materiał dla psychologów? Z jednej strony intymna korespondencja przypominająca powieść. Tyle, że bez fikcji. Z drugiej - świetna powieść psychologiczna.

Przeczytałam z zapartym tchem. Czy mi się podobało? Tak. Ale.
Zastanowiłam się nad tym zapisem korespondencji. To nie historia wymyślona przez jakiegoś pisarza, to się działo naprawdę. Zastanawiam się, ile emocji się w Czajkowskim i Janowskiej kumulowało przez te wszystkie lata. Jak utrzymywali siebie nawzajem w niepewności, która aż iskrzyła od uczuć. Mam wrażenie, że robili to oboje - i ona, i on. Mamili się wzajemnie. Andrzej czarował Halinę swoim talentem i właściwą muzykom wrażliwością, spojrzeniem na różne sprawy z odmiennego niż ona punktu widzenia. Szukał w niej inspiracji. A ona była jego muzą, gotową wiele dla niego poświęcić. 

Wyciągnęłam z tej książki jeden najważniejszy wniosek. Piszcie listy!



Anita Halina Janowska, ...mój diabeł stróż. Listy Andrzeja Czajkowskiego i Haliny Janowskiej
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2011
Wydanie III, zmienione i rozszerzone
Stron: 362




Diabelska korespondencja zasługuję na diabelsko dobre słodkości.
Co powiecie na cupcakesy z piekła rodem?



Aj! Cupcakesy z piekła rodem

Składniki na 10 dużych lub 30 małych sztuk:
  • 115 g mąki pszennej (pełnoziarnista górą!, ale jak nie mamy, to dajemy zwykłą)
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 80 g bardzo miękkiego masła/dobrej margaryny
  • 2 jajka
  • 90 g cukru
  • 2 łyżki mleka
  • 3 kopiate łyżki wiórków kokosowych - opcjonalnie
  • mały kubek śmietany kremówki - 30% lub 36%
  • łyżeczka cukru pudru lub miodu
  • kilka dojrzałych i słodkich moreli
  • łyżeczka cynamonu + dwie cukru pudru


Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 190 stopni C. Wsyp mąkę do dużej miski, dodaj proszek do pieczenia, mięciutkie masło.margarynę, jajka, cukier, kokos i mleko i wymieszaj wszystko bardzo dokładnie. Możesz trzepaczką albo łyżką, musi powstać gładka masa. Do muffinkowej formy wyłożonej papilotkami nakładaj ciasto do 3/4 wysokości zagłębienia. Wstaw do piekarnika na 20 minut (jeśli masz małe foremki, czas pieczenia może być krótszy - ok. 15 minut - musisz sprawdzać na bieżąco drewnianym patyczkiem, czy po wbiciu go w muffinka wychodzi suchy; jeśli nie - piecz dalej), aż z wierzchu staną się złociste. Wyciągnij i dobrze ostudź.
Ubij bitą śmietanę: śmietanka musi być chłodna, dopiero co wyciągnięta z lodówki. Kiedy już będzie sztywna, dodaj cukier lub miód i jeszcze chwilę poubijaj.
Morele umyj, wytrzyj do sucha i poprzekrawaj na połówki, usuwając ze środka pestki. takie połówki pokrój na plasterki. Musisz to zrobić nie tnąc połówkę równolegle, tylko promieniście, czyli tak, że nóż rozchodzi się od tego zagłębienia, gdzie była pestka, w kierunku skórki - w ten sposób powstaną ładne kształty przypominające kształtem księżyce, kiedy są mniejsze niż połówki. Albo rogi diabełka właśnie. Plasterki trzeba kroić bardzo cienko, bo bita śmietana nie utrzyma zbyt ciężkich morelowych rogów. 
(Nie wiem czy dobrze wytłumaczyłam, w razie wątpliwości, pytajcie :) )
Na wierzch muffinki nałóż małą górkę bitej śmietany, po obu stronach umieść morelowy rogi i posyp po wierzchu cynamonem zmieszanym z cukrem pudrem.




Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.
Related Posts with Thumbnails