• RSS

piątek, 29 kwietnia 2011

Książka, róża i ozdabianie tortu


Książka i róża, dziś i wczoraj. Ja poświętowałam dzisiaj, czego efektem jest zgrabny bukiecik w wazonie na biurku. Bo z każdej księgarni, oprócz rabatu, zgarnęłam też po jednej róży. A księgarni w Krakowie dużo.
Świętowanie czytania jest fajne.
(Na marginesie, zastanawiałam się, czy w innych miastach Książka i Róża też funkcjonuje - jak jest u was?)



Podczas pielgrzymki po księgarniach wpadł mi do głowy pomysł policzenia książek z różą w tytule. Odsiewając krzewno-drzewne poradniki, doszperałam się czternastu tytułów. I tak leci przegląd przez paletę malarską (Biała róża, Szafirowa róża), jest oczywista oczywistość - Róże mają kolce i róże na nielegalu (Kradzione róże) i oj-powiało-grozą Róże cmentarne. Imiennie jest Marianna i Róże, Oskar i Pani Róża, albo już bez Oskara, sama Pani Róża (jest tez pełna powabu para Róża i wieprz). I Imię róży jest, to oczywiste.
Na swoim koncie mam trzy przeczytane książki  z kolczastym kwiatkiem w tytule. O jednej pisałam niedawno, o drugiej piszę dziś, o trzeciej następnym razem. Jakiej - to niespodzianka. Ulubiona, najładniejsza.

Update 1 (30.04): Wasze komentarze buchnęły książkami z różą i okazało się, że jest ich dużo więcej niż czternaście. Robię więc listę różanych tytułów i jeśli przypomni wam się jeszcze jakaś książka z kolczastym kwiatkiem w tytule, której tu nie ma, piszcie, powstanie w ten sposób zgrabna pachnąca lista :) (tytuły podaję bez żadnego uporządkowania alfabetycznego - każdy następny tytuł będzie dodawany na końcu; nie uwzględniam poradników ogrodniczych czy kosmetycznych i róży zakamuflowanej w słowie różaniec, jak np. Różaniec w rytmie niebios)

Książki z różą w tytule
1. Umberto Eco - Imię róży
2. Edward Raczyński - Pani Róża
3. Eric Emmanuel Schmitt - Oskar i Pani Róża
4. Rosemary Altea - Orzeł i róża
5. Małgorzata Musierowicz - Tygrys i Róża
6. Willian Makepeace Thackeray - Pierścień i róża
7. Joanna Konopińska, Janina Fedorowicz - Marianna i róże
8. Christine Signol - Zimowa Róża
9. Iris Murdoch - Skromna róża
10. Eileen Chang - Czerwona róża, biała róża
11. David Eddings - Szafirowa róża
12. Cynthia H. Eagles - Czarna róża
13. Glen Cook - Biała róża
14. Sibylle Bassler - Biała róża. Wspomnienia świadków historii
15. Krystyna Falińska - Byłam białą różą
16. Katharine McMahon - Róża Sewastopola
17. Ewa Białołęcka - Róża Selerbergu
18. Juliette Benzoni - Róża Yorku
19. Thomas R.P.Mielke - Róża z Avinionu
20. Marek Krajewski, Mariusz Czubaj - Róże cmentarne
21. Anna Łacina - Kradzione róże
22. Anna Walczak - Spalona róża
23. Serdar Ozkan - Zaginiona róża
24. Mary Jo Putney - Idealna róża
25. Arnhild Lauveng - Niepotrzebna jak róża
26. Titania Hardie - Różany labirynt
27. Małgorzata Łukasiewicz - Rubryka pod różą
28. Luanne Rice - Róże mają kolce
29. Laura Esquivel - Przepiórki w płatkach róży
30. Maria Kruger - Godzina pąsowej róży
31. Mary Higgins Clark - Śmierć wśród róż




A kulinarnie - zabawy w ozdabianie. Tortu o bardzo fikuśnym kształcie, ale nie o nim dzisiaj. Szukałam przepisu na masę cukrową, która byłaby jak plastelina. Żeby się dała łatwo formować, ale znowu nie była za miękka. Pomysł znalazłam u Pauli. Masę da się wałkować, ale na gruby placek - na cienki ciasto się rozchodzi na kawałki. Wszelkie serduszka, ptaszki i kwiatuszki trzeba robić grubsze. Masa taka jest, że z misternych ozdób z jej pomocą nici, za to idealnie się sprawdza przy ulepianiu większych kształtów i równym pokrywaniu tortu. Masę się ciężko wałkuje tak, żeby powstał z niej jeden duży placek, za to rewelacyjnie sprawdza się metoda "oderwij i przyklep" - odrywamy po kawałku masy i przyklejamy na wierzch tortu, formując palcami ewentualne górki i dolinki, o ile takie są pożądane. Jeśli chcemy równo - to samo, formujemy palcami gładki wierzch. Masa sprawdza się przy takich dekoracjach rewelacyjnie. I co najważniejsze, nie twardnieje na cieście na kamień, nie kruszy się przy krojeniu, nie sypie się. Zostaje miękka, ale nie maziasta. Czyli lubię.

Zrobiłam dwie wersje: ciemną z dodatkiem kakao i jasną, bez dodatków. Takie kolory mi były potrzebne, ale jeśli będziecie chcieli ozdabiać bardziej barwnie, dodajcie do podstawowego przepisu (czyli tam niżej, tylko bez kakao), barwniki spożywcze albo soki (np. malinowy barwi na czerwono, z czarnej porzeczki na fioletowo), przy czym najlepsze są albo domowej roboty zamykane w słoikach, albo takie, które kupuje się w aptece - czyli bardziej syropy niż soki. Takie kolorują jak należy. Kartonowe odpadają.

Update 2 (30.04): O torcie dziś nie będzie, bo nie wiem, czy tort jest odpowiedni do pokazywania na tym blogu. Robiłam go na zamówienie, na wieczór panieński, w związku z czym jest lekko niegrzeczny i odrobinę niecenzuralny ;)



Plastyczna masa cukrowa

Składniki:
  • kostka masła (250 g)
  • kieliszek wody (kieliszek wódkowy)
  • 80 g mąki pszennej (jeśli nie chcesz dodawać mąki, możesz zastąpić ją większą ilością cukru pudru)
  • >400 g cukru pudru (>, bo mi 400 nie starczyło - przygotujcie sobie na wszelki wypadek więcej)
  • opcjonalnie: kakao (do ciemnej wersji masy) albo, do wersji kolorowej, barwniki spożywcze lub mocno skondensowane soki owocowe (najlepiej nie z kartonu, a domowej roboty ze słoika - takie dają najwięcej koloru)
Przygotowanie:
Roztop margarynę na średnim ogniu. Nie zdejmując z ognia, dodaj do niej mąkę i wodę. Wymieszaj całość na jednolitą, gęstą masę. Odstaw masę do wystygnięcia. Gdy już będzie chłodna, dodawaj do niej stopniowo cukier puder i wyrabiaj na gładką i plastyczną masę. Jeśli przesadzisz z cukrem pudrem i masa będzie za twarda, sucha i rozsypująca się - dodaj odrobinę więcej masła (roztopionego albo takiego w temperaturze pokojowej). Jeśli stwierdzisz, że masa jest jeszcze za miękka i nie do formowania - dosyp cukru pudru.
Masę można przechowywać w temperaturze pokojowej, w suchym, chłodnym i najlepiej zacienionym miejscu (czyli nie wystawiać na słońce, tylko schować do szuflady albo pudełka), wcześniej zawiniętą w kawałek przezroczystej folii spożywczej. Tak nie powinna wyschnąć. Gdyby jednak zrobiła się sucha, trzeba pougniatać ją trochę w dłoniach. To powinno pomóc, a jeśli jednak by się nie udało, dodać odrobinę masła. Albo zrobić nową, co jest lepsze niż masło.




Umberto Eco, Imię róży


Oczywiście się pogubiłam. Za dużo wyrazów. Nie chodzi o to, że mam wewnętrzny pułap liczby stron, które ogarniam i powyżej którego przestaję czytać - chodzi o to, że akurat TA książka ma za dużo wyrazów. Jest "przepisana" - w tym, co można opisać jasno i prosto, ja się zgubiłam, straciłam wątek. Prosto w sensie, że się trzyma się kupy. Mnie się nie trzyma. Mnie się książka rozjeżdża, czytam, a myśli gdzieś tam sobie lecą, jestem piąty raz na tej samej linijce i dalej nie wiem o co chodzi, bo znowu się dekoncentruje. Tak, Imię róży, klasyk literacki, bestseller i świetny film na jego podstawie - ale dla mnie książka zagmatwana. Eco albo się bardzo lubi, albo wcale. To jest jego styl, to jest on - i podobnie pisze też inne książki, niepowieściowe. I świetnie, bo znam masę osób, które Imię róży uwielbiają. A z drugiej strony tyle samo, które też się w niej gubią. Nie chodzi tu o to, że nie są w stanie wejść na wyższy poziom zaawansowania w czytaniu książek - bo czegoś takiego nie ma - są tylko różne typy, gatunki, rodzaje książek, jak zwał tak zwał i różne style pisania. 

niedziela, 24 kwietnia 2011

Wielkanoc, volume 3. Babeczka


Wielkanocne wypieki bynajmniej się nie skończyły. Skończyło się tylko ich pieczenie: a teraz, zająć się na słodkie wypieki, jest w czym wybierać. W akcie powszechnej wielkanocnej mobilizacji upiekłam w miejsce świątecznego mazurka zjedzonego przed świętami małe babki. I smyk, do koszyczka. Robiłam je w małych foremkach - babeczki są wysokie na 6-7 cm, taką też mają średnicę i mieszczą się na dłoni.

Są bardzo, bardzo puszyste. Rzadko kiedy robię ciasta piaskowe, dlatego podpatrzyłam w przepisie wytarganym z gazety (oldschool is cool - Poradnik Domowy radzi), na czym takie ciasto polega i jak je zrobić. "Piaskowiec" jest takim puszkiem-okruszkiem wśród wypieków, bardzo lekkim i delikatnym. Wszystko dzięki dwóm rzeczom. Pierwszy myk polega na ubiciu osobno żółtek z cukrem i masłem, a osobno białej na sztywną pianę, która potem delikatnie miesza się z resztą składników. Drugi trik to zastąpienie zwykłej mąki - ziemniaczaną. Nie trzeba zamieniać całej ilości mąki na ziemniaczaną, można zmieszać w proporcjach np. 3/4 ziemniaczanej do 1/4 zwykłej - ale im więcej ziemniaczanej, tym ciasto bardziej puszkowate. Dlatego moje babki są tylko z tą mąką. Do tego na wierzchu lukier i rodzynki (kto nie lubi rodzynek w cieście, może nie dodawać).




Widzicie Pacmana? ;)



A dzięki temu, że przepis zawiera tylko mąkę ziemniaczaną zamiast zwykłej (która jest źródłem glutenu), babkę mogą jeść osoby na gluten uczulone.




Wielkanocne mini-babki do koszyka

Składniki na 8-10 babeczek:
  • 2 jajka
  • 3/4 szklanki mąki ziemniaczanej
  • pół łyżeczki proszku do pieczenia
  • pół szklanki cukru (najlepszy będzie cukier puder, ale jeśli nie macie, może być zwykły)
  • pół kostki masła
  • 1 opakowanie cukru waniliowego (16 g)
  • dwie garści drobnych rodzynek (kto należy do tej części ludzkości, która wydłubuje rodzynki z ciasta, niech nie dodaje :) )
  • na wierzch: lukier (cukier puder + sok z cytryny)
Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 170 stopni C. Małe babkowe foremki wysmaruj masłem i wysyp bułka tartą.
Same żółtka bardzo dokładnie ubij z cukrem na puszystą, jasną masę. Dodaj cukier waniliowy i przesianą mąkę z proszkiem do pieczenia. Wymieszaj. W rondelku roztop masło, schłódź je i wlej cienką strużką do masy. W osobnej misce ubij białka na sztywną pianę. Przełóż białka do masy żółtkowej i delikatnie, drewnianą łyżką albo łopatką do ciasta, połącz białka z ciastem. Wlej masę do foremek, włóż do piekarnika i piecz przez około 20-30 minut - aż babki zezłocą się na wierzchu i przejdą patyczkowy test (wkładamy suchy, drewniany patyczek w ciasto i jeśli po wyjęciu jest suchy, babki są gotowe; jeśli nie - trzeba jeszcze piec). Najlepiej sprawdzić patyczkiem po 15 - 20 minutach.
Wyjmij, ostudź. Zrób lukier: do cukru pudru dodawaj po trochę soku z cytryny, aż do uzyskania lejącej, ale nie za rzadkiej konsystencji. Jeśli lukier będzie za płynny, dodaj więcej cukru pudru, jeśli za gęsty - soku z cytryny. Polej lukrem babki.

Moja uwaga: ciasta piaskowe najlepsze są świeże, dlatego babki są najsmaczniejsze tego samego i następnego dnia po upieczeniu.

Wzięte ze zbioru aforyzmów

Rzecz powszechnie przydatna.

Podaję dla porządku, bez głębszych refleksji na temat księgi aforyzmów tej i zbiorów złotych myśli w ogóle.

sobota, 23 kwietnia 2011

Wesołych Świąt!


(i wszystkiego najlepszego z okazji Światowego Dnia Książki, który jest dzisiaj!)

czwartek, 21 kwietnia 2011

Wielkanoc, volume 2. Mazurek kajmakowy


Z czterociastowego ambitnego planu, odpadło jedno. Nie będzie paschy. Ale ale, będzie dużo innych wielkanocnych dobrodziejstw. Dziś mazurek, jutro zabieram się za sernik. Mazurek został w połowie objedzony zanim się do niego dorwałam z własnym talerzykiem i nie ma opcji, żeby dotrzymał do świąt. Ze wczorajszej babki został zgrabny pięciocentymetrowy pasek ciasta. Będziemy siedzieć po serniku. Zaprę się i nie dam. Będę bronić rekami i nogami i sio od niego aż do soboty.


No bo co, co chwilę, nie cytroląc się, ktoś wychodzi z kuchni z kawałkiem mazurka w łapie. Już nawet nie żeby sobie cichcem przemykać - przedświąteczne podjadanie odchodzi bez ceregieli. Jak raz w życiu chciałam upiec ciasta wcześniej: żeby sobie później w spokoju wysprzątać, odpocząć, poczytać to i owo z kubkiem herbaty i kawałkiem ciasta w ręce - tak nonieno, nie da się. Pa pa moje ciastko do herbaty i książki. 
ACZkolwiek, mój system wcale nie jest taki zły. Po prostu za rok muszę te ciasta gdzieś przemyślnie zchomikować na dwa dni - i jeszcze tak, żeby były świeże, ale to przy odrobinie inwencji da się zrobić.


Opracowałam fajną sztuczkę na kruche ciasto - żeby było jak najkruchsze, ale bez rozpadania się na kawałki. Zamiast jajka, jak zwykle robię, dodałam dwa żółtka - bo one dają kruchość - i wyszło superdelikatne, warstwowe ciasto - jak półfrancuskie. Ważny jest też cukier puder - ciasto ma być gładkie, bez małych kryształków cukru. Nie wiem czy ciasto można ochrzcić mianem czadowego, ale jeśli można, to takie właśnie to jest. Wymyśliłam sobie mazurek z kajmakiem. Ale kajmak jest wściekle słodki - dobrze by to czymś kwaśniejszym przełamać, żeby się nie zacukrzyć na amen. Dżem więc. Lekko kwaśny, malinowy. Na niego ciach, masa kajmakowa i na wierzchu robótki ręczne. 


Mazurek kajmakowy


Składniki:
ciasto:
  • 200 g mąki
  • 100 g schłodzonego masła
  • 50 g cukru pudru
  • 2 żółtka
  • szczypta soli
  • odrobina zimnej wody
na wierzch:
  • kajmak - 3 opcje: albo robimy sami z cukru, mleka, masła, śmietanki i żółtek, ale że takiego nie robiłam, więc drugie albo: puszka słodzonego mleka skondensowanego i podgrzewamy przez 2-3 godziny, czego też nie robiłam, albo: kupujemy gotową masę kajmakową w sklepie (sprzedawane zazwyczaj w małych puszkach)
  • lekko kwaskowaty dżem (u mnie malinowy, tylko ważne, żeby nie był za słodki)
  • bakalie na wierzch - u mnie: orzechy, żurawina, pestki dyni i słonecznika, rodzynki, prażony amarantus
Przygotowanie:
Usyp kopczyk z mąki, cukru pudru i soli, wbij do środka dwa żółtka i pokrojone na małe kawałki masło. Wymieszaj wszystko rękami, zagniatając masło z mąką jak na zacierki. Powinno ci wyjść coś przypominającego kruszonkę. Jeśli ciasto nie klei się w zwartą kulę (a prawdopodobnie tak będzie), dolej odrobinę wody, powiedzmy łyżeczkę i spróbuj zagnieść. Jeśli za mało, znowu dolej odrobinę i zagnieć. Ciastową kulę owiń folią i schowaj do lodówki na pół godziny. Po tym czasie wyjmij, posyp blat mąką i rozwałkuj ciasto na kształt prostokąta. Zagnieć na bokach brzegi z ciasta - na ok. 1 - 1,5 cm. 


Przenieś prostokątny placek na blachę wysmarowaną masłem i wyłożoną papierem do pieczenia. Potykaj je widelcem, robiąc w nim dziurki (inaczej ciasto podczas pieczenia się wybrzuszy). Na wierzch wyłóż dżem i rozsmaruj równą warstwą. 


Wstaw do piekarnika nagrzanego do 180 stopni C na 20-25 minut, aż brzegi się nie zezłocą. Dżem na wierzchu będzie bąbelkować.


Wyjmij, porządnie ostudź i rozsmaruj na wierzchu równą warstwę kajmaku. 


Ozdób bakaliami i viola - gotowe!





Emily Craig, Tajemnice wydarte zmarłym

Cytat jest mało hm, trupi, mało może adekwatny do całości, ale nic innego nie nadaje się na cytat. Co nie znaczy, o nie nie!, że książka denna. Po prostu książka ma specyficzną tematykę. Kto pamięta jak pisałam o Sztywniaku Mary Roach, ręka w górę (kto nie pamięta - klik!). Lubię takie dziwności. Ale do rzeczy. 
Craig jest antropolożką sądową, czyli w wielkim skrócie jeździ na miejsca zbrodni, przed wystawieniem nogi z samochodu już zdąży krzyknąć "niczego nie ruszać, niczego nie dotykać!", po czym bada kości, kończyny ludzkie i zwęglone szczątki, próbując dowiedzieć się, kim była zmarła osoba, jak zginęła, a być może też kto ją zabił. Oczywiście, że jest cały zestaw obrzydliwości, jak co nas zżera, czyli które robaczki robią sobie na nas po śmierci balangę, która część ciała rozkłada się pierwsza i po jakim czasie zostają z nas kosteczki i dlaczego zęby są niezniszczalne. Ale jest też pokazanie pracy antropologa sądowego, no nie oszukujmy się, bądź co bądź lekko stresującego zajęcia, od bardziej ludzkiej strony (ludzkie jest w kontekście tej książki pojęciem wybitnie wielowymiarowym): odwołane randki, bo trzeba jechać zidentyfikować zwłoki, praca ciągiem przez dwie doby, bez zmrużenia oka, bo sprawa jest wyjątkowa i zrywanie się w środku nocy, bo gdzieś znaleziono kości i trzeba je oglądnąć. Czyli taka Doctor G (serial dokumentalny na Discovery, w którym doktor G - patolożka sądowa, badała ciała w swoim laboratorium) w wydaniu książkowym i kostnym. Bo Craig co i rusz przypomina, że jest antropologiem i w związku z tym bada kości - od całej "miękkiej" reszty (mięśnie, skóra, narządy) są anatomopatolodzy. I dobrze, że przypomina, bo dzięki temu jest rzetelnie. I ciekawie. I znowu przeczytałam niezłą książkę. To nie tak, że czytam same dobre, a po złe nie sięgam. I to też nie tak, że co którąś wezmę do reki, bezkrytycznie oceniam ją jako cud miód orzeszki. Wręcz przeciwnie, bardzo krytycznie czytam każdą książkę, wychodząc od pozycji 0, a nie +5. Tylko że ja już zdążyłam naczytać się słabych książek i mam dzięki temu ten komfort, że jak wybieram - to zazwyczaj dobre. Bo już wiem, czego nie lubię. Co mi się na pewno nie spodoba. Który autor mnie zanudzi na śmierć. I uważam, że marnowanie swojego czasu na kiepskie książki jest wyjątkowo bezcelowe. Choć, no tak, zdarza mi się czytać coś słabego. W trzech sytuacjach: bo muszę, np. do egzaminów, bo jest reklamowana jako bestseller, a okazuje się jedną wielką kichą i bo mimo że wiem, że nie warto, to czytam, bo jestem ciekawa czy faktycznie.
No dobrze, więc żeby zachować równowagę, wkrótce napiszę krytycznych słów kilka o pewnej bardzo głośnej książce. A nawet czterech, wszystkich powiązanych, wszystkich na raz.

Wielkanoc, volume 1. Babka makowo-pomarańczowa


Pierwsze wielkanocne tegoroczne ciasto. Uwielbiam mak, a jako że moja WNM - Wielka Nieskończona Miłość - nie zostanie w te święta odwzajemniona makowcem, przemyciłam czarne kropki w babce. Do tego skórka pomarańczowa, zrobić raz dwa, do pieca i za godzinę można wyjmować miękkie, wyrośnięte i pomarańczowo pachnące ciasto. Tak ładnie wyrosło, że odwróceniu i wyjęciu z czerwonej foremki nie da się położyć na płaskim, tylko stoi babka jak statek ufo - taka wybrzuszona z dwóch stron. Puszysta w środku, z przypieczonym wierzchem (po odwróceniu do góry nogami na talerz wierzch przestaje być wierzchem, a staje się podspodem). 
babka jest bardzo, bardzo puszysta, mięciutka, nie sucha. Za rok też taką chcę :)


Akurat na rozpoczęcie wielkanocnego pieczenia zrobiło się ciepło, słońce zaświeciło, buchnęło nieśmiało zielenią. A ja w kuchni, pomieszałam sobie, popiekłam, nawąchałam się zapachu domowego ciasta. Jak miło, że mamy Wielkanoc na wiosennie.


Puszysta babka makowo-pomarańczowa
(przepis z zeszłorocznego numeru Kuchni, z moimi zmianami)


Składniki:
  • 1/3 szklanki suchego maku
  • 1/2 szklanki mleka
  • 18 dag miękkiego masła
  • 1/2 szklanki cukru
  • 1 duże opakowanie cukru waniliowego (32 g albo dwa małe po 16 g)
  • 3 jajka
  • 2 żółtka
  • 4 łyżki kandyzowanej skórki pomarańczowej
  • kilka kropli esencji pomarańczowej (nie aromatu - w Polsce jest dość trudno dostępna, można pominąć)
  • 1/2 szklanki świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego
  • 3 szklanki mąki (u mnie pszenna pełnoziarnista)
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • na wierzch - cukier puder

Przygotowanie:
Mak zalewamy mlekiem i odstawiamy na pół godziny. Ucieramy masło z cukrem, cukrem waniliowym, wanilią i wbijamy po jednym jajku + na koniec żółtka. Gdy masa będzie już gładka, dodajemy skórkę, ewentualnie esencję pomarańczową. Do tego wlewamy sok i mleko z makiem. Jeszcze krótko miksujemy. 
Następnie delikatnie łączymy masę z przesianą wraz z proszkiem do pieczenia mąką. Masę przekładamy do wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą formy na babkę i pieczemy przez 45-55 minut w 200 stopniach C, do "suchego patyczka". Jeśli po 55 minutach babka nadal wyda się wam niedopieczona, pieczcie jeszcze kilka minut dłużej.
Wyciągamy, studzimy, posypujemy cukrem pudrem już całkowicie wystudzone.
I smacznego :)




Dariusz Zaborek, Życie. Przewodnik praktyczny. 16 wywiadów Dużego Formatu:

Z wywiadu z Jerzym Maksymiukiem (Dominujący Element Furii)

Z wywiadu z Michaliną Wisłocką (Seksualistka)

Wymyślić tytuł książki, który jest tak uniwersalny, że aż niemożliwe, żeby nie chwycił, nie jest trudno. Pierońsko ciężko jest później obronić ten tytuł środkiem książki. Przykład: Hołownia i jego Bóg. Życie i twórczość - choć hołowniowe, rzetelne, to jednak nie tak - nie z motyką na słońce, nie na 258 stronach. Dlatego jak ktoś już sobie wymodzi w głowie mocny tytuł, a ja przy okazji po to sięgnę, zaczyna się krytyczne czytanie. No bo co, nie przesadza? Nie chce tylko marketingowo zaczepić i mając nadzieje, że znajdzie dużo życiowych ciap, wcisnąć im książki z dobrym tytułem, a pożal-się-boże wnętrzem?
Hm. Wywiady z Pieczką i Starowieyskim przeczytałam w domu. Wywiady z Czaplińskim, Maksymiukiem, Życińskim i Lengren były autobusowe. Z domu na uczelnię i z powrotem. Wisłocka na przystanku, Fołtyn i Janowska w kawiarni na Brackiej, Bartoszewski na dobranoc do poduszki, Środa na dzień dobry, ale ładny dziś mamy poranek. Jaczewski w kolejce na poczcie, Kałużyński, kiedy czekałam na spóźnialskiego. Życiński, Chrzanowski, Kaczyński (Bogusław) - kiedy ciasto wyrosło w piekarniku. Bardzo (baaardzo) dawno nie miałam w rękach książki, którą tak dobrze mi się czytało - tak, że nawet na przystanku żal mi było dreptać jak zwykle przez cztery minuty w kółko zamiast czytać. Bo chciałam wiedzieć, a kto, a co powiedział. Wywiady są fantastyczne - wybrane rozmowy Zaborka ze znanymi osobami, które ukazywały się (rozmowy, nie osoby) w Dużym Formacie. Już pomijając, że DF nie puści nudnego wywiadu, Zaborek zrobił kupę dobrej roboty. Te rozmowy sobie płyną, swobodnie, jakoś bez wysiłku, bez krępującej cichy. 
Mądrze jest czytać mądrych ludzi. Z poczuciem, że a w nosie mam, że nie mam czasu. Że powinnam brnąć teraz przez kilka książek i tekstów do czerwcowej sesji. Kiedy ja chce czytać po swojemu, właśnie to.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Przedwielkanocne, najdomowsze


Ostatnie przedwielkanocne wypieki. Zaczyna się skromnie, małymi. Mam słabość do takich ciastek. W dodatku w szufladzie na słodkości znalazłam mnóstwo bakalii. Tak mnóstwo, że w dodatku i na sernik starczy, i na paschę. I jeszcze zostanie. Środowy plan działania uwzględnia jeszcze babkę - a jaką, to niech będzie wielkanocną kinder neispodzianką. 

Pieguski nakrapiane czekoladą, w czarno-czerwone ciapki: rodzynki i żurawina. Takie typowe domowe ciastka. Które pieką się w odstępach an dużej blaszce, rumienią się na wierzchu, a potem pachną waniliowo i przyjemnie chrupią w zębach. Najprostsze, najszybsze i najdomowsze. Jak ostygną, pach! do puszki, żeby były długo świeże. Puszka stoi w kuchni na blacie i co chwile ktoś przychodzi i podwędza po jednym. Blaszana pokrywka tylko co chwilę brzdęka. 
Takie mam miłe skojarzenia z weekendami. (Tak, wiem, że jest wtorek i weekend lata świetlne za nami). Bo niedziele są leniwe, powolne, z czasem na popołudniowe pieczenie ciastek. Trochę poczytać, trochę pogotować i posiedzieć sobie razem. Nie, żeby w tym czasie odchodziły jakieś intelektualne, mocnożyciowe rozmowy. My tylko razem czytamy. Każdy swoje, ale razem.




Pieguski na niedzielne popołudnie

Składniki:
  • 150 g masła
  • 140 g cukru
  • 1 łyżka cukru waniliowego
  • 1 jajko + 1 żółtko
  • 230 g mąki
  • 30g mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 tabliczka ulubionej czekolady, posiekanej na mniejsze kawałki
  • duża garść rodzynek
  • duża garść żurawiny
  • duża garść fistaszków
  • 2 łyżki płatków kokosowych (kryzysowo mogą być wiórki)

Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 180 stopni C. 
Ubij masło z cukrem zwykłym i waniliowym na puszysty, jasnożółty krem. Dodaj jajko i żółtko, mąkę i proszek do pieczenia. Na końcu wrzuć czekolade i wszystkie bakalie: w moim przypadku żurawinę, rodzynki, orzechy i płatki kokosowe (możesz zrobić swój miks i powrzucać co tylko dusza zapragnie). Wymieszaj na jednolita masę. Ciasto włóz na pół godziny do lodówki. Po tym czasie odrywaj z niego po kawałku i formuj w dłoniach kulki. Jeśli chcesz małe ciasta, jak moje, utaczaj w dłoniach kulki wielkości orzecha włsokiego. Jesli chcesz większe - weź więcej ciasta i po ułożeniu ciastek na blasze (wczesniej wysmarowanej masłem), lekko je spłaszczaj. Pamietaj o zachowaniu odstępów! Ciasta niewiele, ale urosną w piekarniku. Piecz 12-15 minut, wyjmij, lekko przestudź, zdjemij z blachy na kratkę kuchenną albo talerzyk do całkowitego ostudzenia.



Eric Emmanuel Schmitt, Tektonika uczuć
(o książce pisałam wcześniej TU - klik!)

sobota, 16 kwietnia 2011

Hej, blondi!


Jak jest brownie, to i blondie. Ale miałam na to ciasto ochotę! O ile przy brownie oczywistą niedyskutowalnością jest, że trzeba dodać do niego mnóstwo dobrej czekolady, o tyle blondie nie ma żadnych "musi być", żeby było jaśniejszą wersją czekoladowego kwadracika. Czyli: róbta co chceta, wrzucaj co masz.

Małe, kwadratowe, z jabłkami. Marzec i kwiecień skąpią owoców: na kleparzu jeszcze się nie zaczerwieniło od truskawek (a jeśli się czerwieni, to nieśmiało i raczej z napsikanymi na wierzch różnymi brzydalami spożywczymi), a już ciężko znaleźć dobre pomarańcze. Są kiwi i banany, czyli owoce pełnoroczne. W ich przypadku wyrażenie "sezon na" nie funkcjonuje. Są przez cały rok, z małymi okresami, kiedy jest albo dobre kiwi, albo lepsze kiwi. Niżej niż dobre nie schodzi. A więc - do czego zmierzam - jest sam środek takiego antyowocowego sezonu i trzeba wykorzystać, co jest. Są jabłka, a w słoikach na blacie dodatkowo orzechy i daktyle. Daktyle słodzą, orzechy chrupią, a jabłka - jabłka wiadomo. Są dobre i już.



Wiosennie odświeżam sobie półki. Jedni zabierają się za wiosenne porządki (mały wtrąt: zawsze fascynowała mnie idea wielkiego sprzątania przed świętami - czy przed świętami faktycznie jest brudniej, że trzeba się bardziej nalatać z puszkiem na kiju i wciągorurą od odkurzacza?), drudzy za siebie samych, bo na wiosnę to już wypada (dieta, dieta jak nic - od jutra, od poniedziałku, od następnego miesiąca). A ja w ramach Projektu Wiosna przywlekłam do domu świeże książki. Jest sam środek trwającego już od środy Światowego Tygodnia Książki (13-19 kwietnia 2011), trzy dni przerwy i następne świętowanko - Światowy Dzień Książki, w sobotę 23 kwietnia. Nie miałabym nic przeciwko całemu miesiącowi z książką. Albo kwartałowi. Albo rokowi. Chociaż rok książki właściwie można zrobić sobie samemu, nie potrzeba do tego specjalnie organizowanych obchodów. Wystarczy czytać.


Inspiracja 1001 Cupcakes, Cookies & other tempting treats, mocno przerobione na moje.


Blondie z jabłkami, orzechami i daktylami

Składniki:
  • 120 g miękkiego masła
  • 150 g cukru
  • 2 duże jajka, lekko ubite
  • 1 łyżka cukru waniliowego
  • 250 g mąki
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 duże jabłko, obrane, z wyciętym gniazdem nasiennym, pokrojone w kostkę
  • pół szklanki z grubsza posiekanych orzechów włoskich
  • 10 suszonych daktyli, pokrojonych na mniejsze kawałki
Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 180 stopni C. Wysmaruj średniej wielkości blachę masłem (u mnie 20x30cm).
Wrzuć do miski masło, dodaj cukier (zwykły i waniliowy) i dokładnie ubij mikserem na puszystą, jasnożółtą masę. Ciągle ubijając, wbij oba jajka. I to by było na tyle używania miksera. Do masy przesiej mąkę z proszkiem do pieczenia, wrzuć pokrojone jabłka, daktyle i orzechy. Wymieszaj szeroką łyżką albo szpatułką do ciasta, przełóż na blachę i włóż do piekarnika na 50-55 minut. Piecz, dopóki patyczek wbity w ciasto i z niego wyjęty nie będzie suchy. 
I voila, wyciągnij, powąchaj, zjedz. Można ciepłe, ciepłe najlepsze.




Eric Emmanuel Schmitt, Tektonika uczuć

No dobrze, zdaję sobie sprawę, że czwarty raz wywlekam książkę tego samego autora, ale, uch, ja go lubię. Jak dotąd razem z nim lubię jego każda książkę. Przeczytałam kilka, a mam zapędy na przeczytanie wszystkich. Tym większa przyjemność, że są cudnie wydane (brawo wydawnictwo Znak) - prosto ilustrowane okładki z pojedynczymi obrazkami, nieprzeładowane graficznie. Idąc tym tropem, tak samo jest w środku. Nie banalnie, a prosto. Nie zagmatwanie, a ciekawie. Schmitt ma swój charakterystyczny styl i biorąc pod uwagę, że tym stylem pisze już trzynastą książkę, prawdopodobieństwo, że zacznie się po prostu powtarzać powoli sobie wzrasta. A on jednak nie pisze tego samego. Przy całym jego uwielbieniu dla roztrząsania miłości na milion trzysta sposobów, nuda mi do niego w ogóle nie pasuje. Tektonika uczuć jest moją książką kanapową - sobotnie przedpołudnie, cyk cyk słonko, ciastko, święty spokój. Trochę na poważnie, trochę na śmiesznie, trochę do zastanowienia. I tak jest w książkach pana Francuza, na podstawie których powstają kolejne sztuki teatralne i który jest tak pogodny, że nawet jak się nie uśmiecha, to się uśmiecha.

wtorek, 12 kwietnia 2011

Moje najlepsze na świecie ciasto czekoladowe



Dzień pod tytułem nie da rady bez czekolady. Międzynarodowy, światowy, według czego i przez kogo ustanowiony nie wiem, ale fakt - mamy Dzień Czekolady :)

Absolutnie zakochałam się w tym cieście. Każdy ma swoje ukochane wypieki, swoje "najlepsze na świecie". To to jest właśnie moje. Puszyste, szybkie, megaczekoladowe, z dużymi kawałkami czekolady i dwoma wielkimi łyżkami kakao. Do tego małe kawałki orzechów, dobra, parzona w ekspresie kawa i aaach... Czekorozpusta. Ciasto robi się dosłownie w 5 minut, dodając do tego czas na upieczenie - godzina.



I jeszcze mały trik na puszystość. Zamiast zwykłego jogurtu naturalnego, dodałam grecki. Oprócz całych jajek - jeszcze 3 żółtka. W efekcie ciasto jest puchate, wyrośnięte i lekkie. Kawa nie robi ciasta gorzkim - daje tylko swój aromat. Kawałki czekolady rozpuszczają się na języku. Witaj czekoladowe siódme niebo.
Przepis dostałam od K. (dziękuję! :) ) Trochę go zmieniłam po mojemu i oto jest:


Moje najlepsze na świecie ciasto czekoladowe


Składniki (na większą babkową formę):
  • 130 g cukru
  • 2 jajka
  • 3 żółtka
  • 60 g stopionego masła
  • 240 g mąki
  • 3/4 szklanki jogurtu greckiego
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 2 duże łyżki dobrego kakao
  • 3 łyżki kawy, już zaparzonej (ja dałam espresso)
  • 1 tabliczka gorzkiej czekolady
  • pół tabliczki mlecznej czekolady
  • 4 garście drobno posiekanych orzeszków włoskich


Przygotowanie:
Wrzuć wszystkie składniki oprócz czekolady i orzeszków do dużej miski, na końcu przesiej do niej mąkę. (Kawę najpierw zaparz - potrzebna jest kawa "płynna", nie granulki rozpuszczalnej). Zmiksuj wszystko  dobrze mikserem na gładką masę. Dodaj orzechy i czekoladę. Wymieszaj szeroką łopatką albo drewnianą łyżką. Formę do pieczenia wysmaruj masłem i wysyp bułką tartą. Piecz 50-55 minut w 180 stopniach C, aż włożony w ciasto patyczek będzie suchy (możesz zacząć sprawdzać patyczkiem już po 30 minutach - jeśli nie, piecz dalej).



(to o piórze)
Raymond Queneau, Ćwiczenia stylistyczne

O co chodzi? Pan o bardzo francuskim nazwisku stworzył małą rozmiarem wielką treścią książkę. Książeczkę. Napisał tę samą historyjkę 99 razy, za każdym razem innym stylem. Zaczyna się od fragmentu napisanego sprawozdawczo, żeby w ogóle wiedzieć o co chodzi. A potem zaczyna się zabawa. Onirycznie (Wszystko, zda się, było wokół mnie mglistoperłowe, pełne wielorakich, nieokreślonych zjaw - to o wnętrzu autobusu w szczycie komunikacyjnym), słowołownie (Młody człowiek coraz to obruszał się na swego wroga: stojącego za nim jegomościa. Zagęściwszy tym sposobem atmosferę, pętak pognał usiąść), zagmatwanie (Ten albowiem wchodził jakoby ostatni), odsiebnie (W życiu bywa różnie, już ja wam powiem, i nie tylko góra z góra się zejdzie). Pierwszoosobowo i pierwszoinnoosobowo. Anglofilskość miesza się z włoszczyzną. Jest nawet kulinarnie - zeszklony w upale niczym cebulka, jak śliwka w kompot wpadłem dusić się pod przykryciem w pistacjowym autobusie.

I ma fajną okładkę, w autobusy.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Kokosanki owsiane



Dzień pod znakiem kokosu. Chodził za mną włóczywszy wiórkami od paru dni. Ale kokosanki robiłam już milion trzysta razy. Za prosto by było, trzeba coś przekombinować. No to ciach, co jest w szafkach? Z dolnej półki szczerzą się płatki owsiane. Hm, a czemu by nie. Takich jeszcze nie było.

Wyszły rumiane, mięciutkie kulki. Nie, już ich nie ma. Żywotność kokosanek owsianych wynosi jeden dzień, po tym czasie znikają w niewyjaśnionych okolicznościach (osoby, którym nagle zaokrągliły się policzki na kształt kokosanek miałyby tu coś do powiedzenia, tylko najpierw muszą ciasteczko połknąć, żeby móc się odezwać). No dobra, chwila powagi. Kokosanki są przepyszne, proste do zrobienia i szybko się je piecze. Nie ma żadnych podchwytliwości, na których można się kuchennie wyłożyć. Ciasteczka zawszewychodzące.


Chwila powagi się skończyła. Książki fruwają. Po pokoju już nie, od kiedy kilka miesięcy temu nadeszła wielkopomna chwila wciśnięcia do pokoju dwóch regałów. Teraz wszystko leży poukładane, a ja liczę w głowie kiedy przyjdzie pora na kolejne półki. Książki fruwają po głowie i po pocztówkach. Rozśmieszają mnie takie rzeczy. Tym bardziej, że dostrzegam pewne analogie.




Miałam kiedyś manię małych form artystycznych. Małe formy umieszcza się na półkach obok książek w artystycznym nieładzie. Czyli trochę tu, trochę tam, trochę siam i naraz robi się tego za dużo. Małe formy mi się znudziły; inna sprawa, że po prostu się kurzyły, a mnie się nie chciało latać co drugi dzień z puchatą szczotką na wysięgniku i miziać ich w celu odkurzenia. Artystyczne formy wyrazu poszły do pudła. Wszystkie z wyjątkiem małego czerwonego garbusa, który robi za podtrzymadełko do książek, głośno tykającego budzika i Antoniego (Antoni jest fioletowym pajacem, któremu najpierw zgubiłam włosy, a potem białe spodenki, co pretenduje go do miana pluszowego ekshibicjonisty).

I wycinki. Niektóre ładnie wycięte, inne trochę krzywo wytargane: z gazet i katalogów książkowych. Kawałek taśmy i wycinek trzyma fason.




Kokosanki owsiane

Przepis wypatrzyłam u Kasi.

Składniki na ok 20-25 ciasteczek:
  • pół szklanki białek (z 5 średniej wielkości jaj)
  • pół szklanki cukru
  • 170 g wiórek kokosowych
  • 170 g błyskawicznych płatków owsianych
Przygotowanie:
Białka ubijamy z dodatkiem szczypty soli na sztywną pianę a następnie dodajemy cukier i miksujemy jeszcze 5 minut na najwyższych obrotach, aby cukier się rozpuścił a masa stała błyszcząca. Kokos mieszamy z płatkami i dodajemy do białek. Całość mieszamy szeroką drewnianą szpatułką albo łopatką. Odstawiamy masę na ok 10-15 minut, aby płatki wciągnęły wilgoć i zmiękły (masa zgęstnieje, co ułatwi formowanie kulek).
Piekarnik nagrzewamy do 175 stopni. Z masy formujemy kulki wielkości większego orzecha włoskiego i układamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Ponieważ ciasteczka mogą troszkę urosnąć w trakcie pieczenia, należy zachować między nimi ok 3 cm odległości. Pieczemy 15 minut a następnie odstawiamy je do całkowitego wystygnięcia - a potem przyznajemy sobie order wytrzymałości, bo kokosanki pachną i smakują tak cudnie, że nie sposób się powstrzymać od spróbowania jeszcze ciepłych :)




Francesca Simon, Koszmarny Karolek i wstrętne gacie

Jak mnie śmieszą niektóre absurdalne rzeczy ostatnio. Już samo to, że mnie śmieszą, wydaje mi się absurdem, bardzo jednak sympatycznym. Śmiałam się ostatnio na głos, co mi się rzadko zdarza przy czytaniu książki, bo to musi być coś naprawdę łał, przy czytaniu o różowych gaciach w błyszczące serduszka i tęcze, który pewien chłopczyk nosił przez pół dnia i bezskutecznie próbował je wcisnąć lalusiowemu młodszemu bratu, który - uwaga - je warzywa. To mówi samo za siebie, tylko lalusie jedzą fasolkę, która wygląda jak zielone robaki. Z brokułami też należy być na bakier, bo to obleśnie obrzydliwy pokarm, który pełza na wszystkie strony po talerzu i wygląda jak gumiasta maziasta gula gludyniu. Toż to istne błee!
A przy okazji przypomniało mi się jak byłam mała, bardzo dawno temu, kiedy jeszcze uchachana jeździłam z rodzicami na wakacje (potem dość szybko mi się odwidziało) i pewne lato spędziłam w miejscowości Swornegacie. Kto nie wierzy, może sprawdzić na mapie: zaraz obok są Ciecholewy, Kokoszka, Chiny, Dzięgiel, Czaple, Laski i Młynek. Trochę bardziej na północ też Pustkowie, Klasztor i Jeruzalem. A na południe - Pomoc, Wolność i Babilon. I to wcale nie tak daleko od siebie, to są prawie sąsiednie wsie. Wsi spokojna, wsi wesoła, który głos twej chwale zdoła?...
Related Posts with Thumbnails