• RSS
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bakalie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bakalie. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 23 grudnia 2012

Co zrobić, kiedy chcecie piernik, a nie macie miodu


W planie miała dwa pierniki na święta. Kupiłam wszystkiego na zapas: mąki, masła, cukru, miodu, cynamonu. Tak wyliczyłam, że po jednym pierniku skończył mi się miód. Obliczenia, przekleństwo humanistów w kuchni.

Chciałam drugi piernik bardzo. Kij już z tym brakiem miodu! Wrzuciłam do miski po kolei co mi sie nawinęło pod rękę i wszystko,c o pachniało korzennie. Dodałam wszystkiego "na oko". Jestem dumna z tego przepisu, bo piernik wyszedł miękki, puszysty, mokry, z dużą ilością bakalii i pięknie pachnący przyprawami. Czekoladowy, z chrupiącą skórką. Prosty, szybki i awaryjny, kiedy zabraknie wam miodu a strasznie nie chce wam się iść do sklepu.

Piernik "awaryjny" (bez miodu)

Składniki:

  • 100 g cukru pudru
  • 3 jajka
  • 1 łyżka oleju
  • 200 g mąki
  • 100 g masła
  • 3 łyżki kakao
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 3 łyżki przyprawy do pierników
  • 1 duża garść suszonych śliwek
  • 1 duża garść rodzynek
  • 1 duża garść suszonej żurawiny
  • 1 duża garść płatków kokosowych (nie wiórków)

Przygotowanie:
Wymieszaj ze sobą wszystkie składniki. Przełóż ciasto do natłuszczonej i wysypanej bułką tartą blachy. Napełnij maksymalnie do 3/4 wysokości formy, bo ciasto bardzo rośnie, szczególnie na środku. Włóż do pieca nagrzanego do temperatury 170 stopni C. Piecz ok. 30-40 minut. 
Smacznego!

wtorek, 17 lipca 2012

Rusz głową



Stanęłam nad foremką na płytkie muffinki, ale jakoś nie wyobrażałam sobie zrobić w nich babeczek. Bo niby jak? Wystarczy że lekko wyrosną (a zawsze rosną), a ciasto rozleje się po całej formie i z pięknie uformowanych muffinek wyjdzie jedno wielkie ciasto z wypustkami po dziurach od foremki.

No to może coś innego?
Czekoladki.
Nie, czekoladki były. O ile nie są w kształcie ludzików, choinek i bałwanków na Boże Narodzenie albo w fikuśnych kształtach z nadzieniem w środku - są nudne.

Pomyślałam, że wymyślę coś w trakcie. Zaczęłam łamać czekoladę na kawałki i wrzucać do rondelka. Stopiłam, ale to by było za proste. Dodałam cukru pudru, bo D. nie lubi gorzkiej czekolady, a jak tylko on je zobaczy, ja zaraz potem zobaczę pusty talerz. Ale po dodaniu cukru czekolada zbiła się w brzydkie krupki. Dolałam więc śmietanki i na wszelki wypadek masła. Strzał w dziesiątkę! Po zastygnięciu czekoladki nie były twarde, ale jedwabiście miękkie, w jednym kawałku, ale w fakturze jak trufle. Do tego dobra czekolada zrobiła swoje. Smak - cudowny, bogaty, mocnoczekoladowy.

Genialnie pyszne, a proste.
Trzeba tylko ruszyć głową.

I mieć fajną foremkę :) Pisałam już o swojej jakiś czas temu. Znalazłam ją w Makro i od razu chciałam ją mieć, bo nigdzie indziej nie mogłam znaleźć akurat takiego kształtu: płaskiej, ale okrągłej foremki. Jest idealna na czekoladki i najważniejsze - nie jest blaszana, więc łatwo się wygina i wyjmuje z niej słodkości.

 

Zabawne czekoladki

Składniki na 15 sztuk:
  • 2 tabliczki dobrej gorzkiej czekolady
  • 6 łyżeczek cukru pudru
  • 1,5 łyżki śmietanki 30% lub 36%
  • 1 łyżeczka masła
  • 3/4 tabliczki białej czekolady
  • migdały (całe, w łupinkach)
  • pestki słonecznika
  • mielone orzechy lub cynamon do posypania
Przygotowanie:
Wlej do garnka trochę wody, zagotuj. Na garnku połóż mniejszą miskę, szklaną lub metalową. Umieść w niej kawałki gorzkiej czekolady i poczekaj, aż zacznie się topić pod wpływem temperatury w tzw. kąpieli wodnej. Kiedy czekolada będzie całkiem roztopiona, dodaj do niej masło, cukier puder, śmietankę i wymieszaj na gładką, gęstą masę. Jeśli będzie za gęsta i nie będzie dało się jej mieszać - dodaj odrobinę więcej śmietanki. Jeśli za rzadka - dosyp cukru pudru.
Czekoladę nakładaj łyżeczką do płytkich foremek i delikatnie uklepuj, aby przybrała kształt foremki (łyżeczką lub palcami). Rondelek z roztapiania czekolady umyj, wytrzyj do susza i ponownie umieść w kąpieli wodnej. Tym razem rozpuść białą czekoladę, nic do niej nie dodając. Aby przygotować konkretną dekorację czekoladek:
  1. żołędzie - połowę migdała umaczaj w roztopionej białej czekoladzie, połóż na środek czekoladki w foremce i dorób "ogonek" z pestki słonecznika
  2. motyle - na środek czekoladki ciapnij odrobiną białej czekolady. Przekrój migdał na pół i połóż na czekoladce na odwrót niż przy przekrawaniu, tj. tak, aby wypukłości połówek migdała były zwrócone do siebie, tworząc skrzydełka. Dwa czułki motylka zrób z pionowo ustawionych pestek słonecznika
  3. z posypką - ciapnij na środek czekoladki kleks z białek czekolady, posyp zmielonymi orzechami (jak ja) lub cynamonem (też dobre).
Smacznego! :)

Tak wygląda w środku - jest obłędnie czekoladowa!




Cristian Alarcon - Ja, transa
(wydawnictwo Karakter, Warszawa 2012, stron: 336)


Cristian Alarcon, argentyński reporter, trafia do Buenos Aires. A może raczej sam pcha się dokładnie w sam środek świata, gdzie przyjaźnie i interesy przypieczętowuje się nie mocnym uściskiem ręki, ale białymi kreskami, wdychanymi przez zielone zawiniątka. Sukcesu nie przelicza się na dolary, ale na ilość sprzedanych półgramowych działek albo przetransportowanych pod czujnym okiem pracowników lotniska kilogramów narkotyku ukrytych we własnym żołądku. Jeden gwałtowny ruch, jedno zapomnienie się i ścianka opakowania może rozerwać się, fundując mulicy, dziewczynie przewożącej towar, ostatnie zlecenie w życiu. Nie robi się tego dla pieniędzy, bo i tak nie ma luksusowych produktów, które można za nie kupić. Transas i narkos działają po to, żeby mieć z czego utrzymać własne dzieci, które często gardzą nimi i donoszą na nich władzy. Jeśli jesteś transą, w najlepszym wypadku może cię okraść i znienawidzić rodzony syn. W najgorszym - najlepszy przyjaciel może z kamienną twarzą zastrzelić cię serią z karabinu. W Buenos Aires kobiety są być twardsze od swoich mężów, a mężczyźni ani na chwilę nie mogą się zapomnieć i chcąc odpocząć, naiwnie położyć się w hamaku w swoim ogrodzie. Bo żona usłyszy tylko strzały, po których może zrobić tylko jedno: spakować się, wziąć dziecko na ręce i wyjechać handlować gdzie indziej. Każdy w Buenos Aires jest kimś - jeśli nie dilerem, to przemytnikiem, drobnym złodziejaszkiem albo prostytutką. Alarcon nie widzi tylko marginesu, to raczej margines w Buenos Aires jest tak duży, że nie pozostaje wiele miejsca na inny sposób na życie.

czwartek, 14 czerwca 2012

Sztuka w podwójnej foremce


Nie wyobrażam sobie nie mieć w domu bakalii. Może mi się skończyć mąka, cukier, śmietana, kefiry, mogę nie mieć jajek w lodówce, ale kiedy nie ma bakalii, roznosi mnie. Kiedyś bakalie były na wagę złota (zresztą niektóre dalej są), mi takie przekonanie zostało do dziś. Jest w nich wszystko, co trzeba. Pestki i orzeszki mają chrupkość, daktyle są tak słodkie, że mogą zastąpić cukier, figi mają totalnie odlotowe strzelające ziarenka, suszone śliwki są cudownie miękkie, a bez rodzynek sernik nie istnieje. 

Smakowy wybór muffin na śniadanie był więc oczywisty: bakalie. Powyciągałam małe słoiki z ziarenkami, pestkami i suszonymi owocami i do dzieła. Rękawy w górę, fartuszek zawiązany z tyłu, miski i duża drewniana łyżka leżą na blacie. Jeszcze foremki. Te papierowe, w kolorowe wzorki, i drugie, w które powsadzam papierowe i które wylądują z muffinkową zawartością w piekarniku. 


Wszystkie foremki mam pochowane w pudłach. Jedno niebieskie, na blachy do ciast, tortów i wypieku chleba, drugie czerwone na foremki do muffinek. W tym pudle mam kilkanaście różnych form, z których można upiec muffiny małe i duże, okrągłe, serduszkowe, prostokątne, w kształcie kwiatków, na Święta muffinki-choinki i bałwany. Hitem jest forma do wypieku muffinowego miasta (wychodzą babeczki w kształcie domów). Ale brakowało mi klasycznej blaszki, z której wychodziłyby muffinki trochę większe od przeciętnych - z których taka jedna po upieczeniu może robić za całe śniadanie. Długo szukałam, aż w końcu znalazłam - w Makro. Na 6 dużych muffin, silikonowa, więc nic tam do niej nie przywiera i łatwo się z niej wyjmuje upieczone babeczki. W Makro jest jeszcze inna foremka, która mnie urzekła - na maciupeńkie płaskie babeczki. Ale ta już następnym razem. 


Muffiny bakaliowe

Składniki na 8-10 dużych muffin:
  • 2 szklanki mąki
  • ¾ szklanki cukru
  • 2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
  • 100 g roztopionego masła
  • 2 łyżki cukru waniliowego
  • 1 jajko
  • 1 niepełna szklanka mleka
  • bakalie (u mnie pestki dyni i słonecznika, rodzynki i czekolada)
Przygotowanie:
1. Przygotuj 2 miski. Do jednej wsyp wszystkie suche składniki: mąkę, cukier, cukier waniliowy i proszek do pieczenia. Wymieszaj. Do drugiej miski wbij jajko, dolej mleko i masło. Wymieszaj dokładnie. 
2. Płynne składniki przelej do miski z suchymi składnikami, dodaj bakalie i wymieszaj drewnianą lub silikonową szpatułką. Masa musi się dobrze połączyć, ale nie musi być gładko wymieszana – mogą zostać grudki. 
3. Przygotuj silikonowe lub blaszane foremki na muffiny, wyłóż je papierowymi papilotkami i napełnij ciastem do ¾ wysokości. Wstaw do piekarnika nagrzanego do 200 st. C na ok. 20-30 minut (w zależności od wielkości muffin). Muffinki będą gotowe, gdy wsadzona w nie wykałaczka po wyciągnięciu będzie sucha.
Smacznego!



Ewa Jałochowska - Historia sztuki dla dzieci i rodziców. Rozmowy z Kajtkiem
(wydawnictwo Bukowy Las, Wrocław 2012, stron: 530)

Kajtek ma siedem lat, uwielbia dinozaury, Harrego Pottera, Hell Boy'a  i ma mamę Ewę, która jest historykiem sztuki. Mama wymyśliła ambitny plan: zainteresować Kajtka sztuką, opowiedzieć i pokazać mu całą jej historię poczynając od kolorowych malowideł naskalnych, przez średniowiecze, renesans, barok, na współczesności i czarnym kwadracie Malewicza kończąc. Tymczasem chłopiec nie zna ani nazwisk wielkich mistrzów, ani ich dzieł: Rafael to dla niego bardziej kokosowa kulka z orzeszkiem w środku niż włoski malarz i architekt, Picasso jest kanciasty i do niczego, a jedyne skojarzenia z rokoko to gdacząca kura i ewentualnie tegoroczne Euro. Kajtek jest cudownie nieświadomy sztuki, nie obchodzi go, że nie zna tego czy tamtego i nie ma oporów, żeby powiedzieć, że Matisse jest dziwaczny, bo namalował kobietę z zieloną twarzą. Za to z zapałem tnie mapę cesarstwa rzymskiego na kawałki, aby dowiedzieć się, jak powoli upadała potęga starożytnego Rzymu. Podoba mu się lepienie bizantyjskich ikon z modeliny, latanie z plastikowym mieczem  udając średniowiecznego rycerza i rysowanie swoich pop-artowych plakatów.  
Ewa Jałochowska dokonała dwóch pozornie niemożliwych rzeczy. Po pierwsze, zainteresowała własnego syna sztuką. Wiedziała, że kiedy zacznie snuć długie opowieści, chłopiec przerwie jej w pół zdania: Mama, bo mi się nudzi, mogę już iść? Dlatego musiała wymyślić coś, co spodoba się siedmiolatkowi, nie znudzi go, w co się wciągnie i co wygra w rankingu atrakcyjności kilkulatka z telewizorem. Żeby jeszcze lepiej zobrazować poziom trudności wyzwania: przypomnijcie sobie szkolne wycieczki do muzeum w podstawówce. Te z przewodnikiem. Na początku zawsze jest fajnie, bo duży budynek, bo sytuacja nowa i nieznana, potem nawet przez chwilę można się skupić na tym, co mówi przewodnik, ale po 15 minutach zainteresowanie z obrazów, rzeźb i muzealnych eksponatów przenosi się na strzałki "do wyjścia".
Drugim sukcesem jest to, że autorce z rozmów, rysunków i własnych opowiadań udało się stworzyć nie tyle podręcznik, co książkę niebanalną. Pełną ciekawostek, interesującą i taką, której nie chce się przerywać czytać. Jest wielka, gruba i ciężka, ma ponad 500 stron, a mimo to chce się ją taszczyć w torebce. Jest genialna. Przez kilka dni, kiedy ją czytałam, dowiedziałam się więcej niż ze wszystkich opisów ekspozycji i eksponatów, jakie widziałam i czytałam przez całe życie.
I do tego pięknie wydane. 
Wielkie chapeau bas. 

piątek, 6 kwietnia 2012

Kruszonkowy keks


W tym roku miałam dwa podejścia do keksu. Jedno - super przepis, genialny i pod każdym względem łał! Oprócz tego, że nie wyszedł. Miał być zrobiony z samych bakalii, bez mąki - coś jak blok bakaliowy, z miodem i jajkami. I choć mam teraz cudowne bakalie na śniadanie, to to jednak nie jest keks. Za to drugie podejście już było mistrzowskie. 

Keks, w którym - uwaga - nie ma ani grama masła, margaryny czy oleju. Jest za to cała góra bakalii i na wierzchu najlepsza część każdego ciasta, czyli kruszonka. Keks wyszedł rewelacyjnie. Pachnie i smakuje obłędnie, jest puszysty i miękki, a z wierzchu ładnie przyrumieniony.

Keksem kończę przygotowania do Wielkanocy i mogę rozpocząć świętowanie, zaczynając od spróbowania jeszcze ciepłego kawałka ciasta. Cudownie! Uwielbiam Święta.



Keks bez tłuszczu
z Kuchni polskiej

Składniki:
  • 2 jajka
  • 1 szklanka cukru pudru
  • 1 szklanka śmietany 12%
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 kopiaste szklanki mąki tortowej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 czubata łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1,5 szklanki posiekanych bakalii (u mnie kandyzowana skórka pomarańczowa, papaja, migdały, pestki dyni i daktyle)
  • na kruszonkę: 100 g masła, 100 g cukru, 100 g mąki
Przygotowanie:
Rozgrzej piekarnik do 180 stopni C.
Ubij jajka z cukrem na puszystą masę. Dolewaj po trochę śmietany, cały czas miksując. Wsyp mąkę z proszkiem do pieczenia i wymieszaj, aby powstało gładkie ciasto. Na koniec dorzuć bakalii i dokładnie wymieszaj. 
Formę keksową wysmaruj tłuszczem i wysyp bułką tartą. Ciasto przełóż do keksówki do 3/4 jej wysokości (mi zostało trochę ciasta, więc zrobiłam jeszcze 3 keksowe muffinki). Zrób kruszonkę - wymieszaj ze sobą równe części mąki, masła i cukru, zagnieć w kulę i zetrzyj na tarce o grubych oczkach na wierzch keksu.
Wstaw do piekarnika i piecz przez 50-60 minut, aż do ładnego zrumienienia. Wyjmij, przestudź i dopiero wyciągnij z formy. Oprósz cukrem pudrem. 
Keks nie wyschnie, jeśli będziecie go przechowywać owiniętego w folię aluminiową (będzie świeży do 3 dni).




Helene Dujardin - Ujęcia ze smakiem

Takie książki należą do rzadkości i, szczerze mówiąc, nie wiem dlaczego. Bo zapotrzebowanie jest duże i wiele osób chętnie kupowałoby takie książki, gdyby tylko było ich więcej. Ponarzekam sobie trochę przy okazji też na polskie książki kucharskie, wśród których mi jest ciężko znaleźć taką, która byłaby ciekawa, z dobrymi przepisami i z ładnymi zdjęciami. Od czasu do czasu pojawiają się perełki, i to wszystko. Zresztą ja sama więcej dobrych zdjęć kulinarnych widzę na blogach niż między stronami książek. Bo choć ludzie należący do polskiej blogosfery (może poza pojedynczymi wyjątkami) nie kończyli szkół fotograficznych, nie studiowali na ASP ani w łodzkiej filmówce, to niektórzy z nich mają doświadczenie, którym mogliby zmiażdżyć niejednego profesjonalistę z dyplomem. Bo uczą się sami, tkwiąc nad miską zupy albo jedną kluską godzinami (od czego bolą później plecy), dobierając kolory, faktury, robią wygibasy z aparatem, a jeszcze jak ktoś tak jak ja nie lubi fotografować inaczej niż przy świetle dziennym, to musi się z tym całym majdanem tak sprężyć, żeby zdążyć przed zachodem słońca (w zimie - do 15). I właśnie ci kulinarno-fotograficzni zapaleńcy pokochają tę książkę. Ma mnóstwo prostych rad i wskazówek, jest konkretna i - co najważniejsze - prosta. Minusem wielu książek do nauki fotografii jest to, że ich autorzy używają zagmatwanego języka, tłumaczą proste rzeczy w skomplikowany sposób albo używają zwrotów z branży, których nie rozumie nikt poza nimi i ich znajomymi. A tutaj tego brak. Ujęcia ze smakiem bardzo pomagają w samouczeniu się. A zdjęcia, które są w środku i cała stylistyka książki są absolutnie cudowne. Stanowczo domagam się większej ilości takich tytułów.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Zabawa w czytanie


Uhuhu, Kraków zyskał drugie targi książki i tym samym kolejne moloksiążkowe święto w roku. Dla małych, ale nie małe. Wręcz, podwójnie, przeciwnie - bo raz, że było okazale, a dwa, że po tym przybytku papierowej rozrywki równie ochoczo maszerowały trochę już bardziej wyrośnięte mole książkowe. Na miejsce radosnego odliczania czasu od października do października ("ogólnoksiązkowe" krakowskie targi książki), wchodzi tym samym jeszcze radośniejszy system czerwiec-październik.


Targi w klimacie czary-mary. Wszystkie kolory świata, gigantyczne gry planszowe z wielkimi pluszowymi kostkami, kartonowe miasto, kolorowanki, wyklejanki, wydłubywanki. Małe wersje Konana Barbarzyńcy latały z tekturowymi mieczami dookoła automatu do robienia baniek i przypuszczały atak na mydlane kulki latające w powietrzu, a co bardziej poukładani milusińscy siedzieli sobie w świętym spokoju i kolorowali wielgaśną, kilkunastometrową książkę podróżniczą. Cały ten rozgardiasz próbowali na spółkę ogarnąć dwumetrowy, pluszowy i wściekłozielony żółw Franklin wraz z podobnych gabarytów lwem. Który, nota bene, miał bardzo modne baletki na nogach (ciekawe gdzie kupił?).



Oj, działo się. To nieprawda, że rozrywkę miały tylko dzieciaki. Ja bawiłam się przednio, mimo że tylko chodziłam między stoiskami, kukałam to tu, to tam i kilka razy przechodziłam w kółko zanim się zorientowałam, że kręcę się dookoła. I nabrałam chyba tonę kolorowych ulotek, zakładek do książek, katalogów wydawniczych i jedną krówkę, cukierek. Mam nawet plan lekcji i tabliczkę mnożenia, zupełnie nie wiem kiedy weszłam w posiadanie takich skarbów. Choć jeszcze lepsza jest naklejka z napisem "Słoneczny medal". Szał ciał, chyba ją sobie przykleję na monitor. 


I. edycja Targów Książki dla Dzieci zdała egzamin. Jeśli już na początku jest tak dobrze, to już nie mogę doczekać się kolejnych edycji. 


Po targowych szaleństwach - home sweet home. Słodki jest tym razem sernik. W deseń puszka-okruszka, nie ciężki, ale właśnie lekki i delikatny. Lubię taki dużo bardziej od tradycyjnego, choć i ten ma swój urok, na przykład na święta. Ale jest lato (kalendarzowo prawie że, zaoknowo: już!) i mam ochotę na coś lżejszego. Serniki uwielbiam i uwielbiałam od zawsze. Smak dzieciństwa, czyli jesteśmy w temacie. 

Z paskami marcepanu na wierzchu i rodzynkami w środku. Z racji tego, że ludzie dzielą się na tych, którzy rodzynki w cieście lubią i na tych, którzy je z niego wydłubują - nie trzeba ich dodawać. Ja zaliczam się do obozu zwolenników rodzynek i wszelkich bakaliowych suszków w ciastach. Do tego stopnia, że potrafię z babki drożdżowej wydłubać same rodzynki, a resztę zostawić.


Puszysty sernik z marcepanem na wierzchu

Składniki:
ciasto:
  • 230 g mąki
  • 100 g cukru
  • 125 g masła (pół kostki)
  • 1 jajko
masa serowa:
  • 1 kg zmielonego twarogu (w wiaderku ze sklepu będzie idealny)
  • 70 g miękkiego masła o temperaturze pokojowej
  • 3/4 szklanki cukru pudru
  •  łyżki cukru waniliowego
  • 1/2 szklanka śmietanki kremówki
  • 3 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 7 jajek, białka osobno, żółtka osobno
  • rodzynki - jeśli lubicie
na wierzch:
  • marcepan
  • bita śmietana
Przygotowanie:
Zrób spód: wszystkie składniki wymieszaj i zagnieć na gładką kulkę. Nagrzej piekarnik do 180 stopni C. Ciasto wstaw do lodówki, żeby się schłodziło. Po pół godzinie wyjmij, wyłóż dno formy (wysmarowanej wcześniej masłem i wysypanej bułka tartą, żeby ciasto podczas pieczenia się nie przykleiło na amen). Nakłuj widelcem i podpiekaj przez 10 minut. 
Zrób masę: masło ubij z cukrami na puszysta masę, dodaj żółtka, twaróg, śmietankę i mąkę ziemniaczaną. Białka ubij w oddzielnej misce na sztywną piankę, delikatnie wmieszaj do masy serowej. Masę wylej na podpieczony spód, piecz 50 - 60 minut (sprawdzaj drewnianym patyczkiem, czy po włożeniu w ciasto i wyciągnięciu jest suchy - sernik może się piec, w zależności od piekarnika kilka minut krócej lub dłużej). 
Wyciąg, przestudź. Rozwałkuj marcepan, wykrój z niego długie paski i poukładaj je na ukos na wierzchu sernika. Możesz podawać z kleksem bitej śmietany.




Maria Konopicka, Pranie (w: Stary zegar od pradziada)
Jak mi się ten wierszyk tłucze po głowie od dzieciństwa! 



Uwielbiam ten wierszyk! Pucu pucu chlastu chlasu weszło mi do codziennego języka i często go używam, jak się muszę do czegoś zmobilizować. Używam też szeregu innych nie do końca poważnych powiedzonek, ale może na początek jedno wystarczy :) Książka mojego dzieciństwa. Czytana przez mamę do upadłego. Nie sięgałam po nią przez jakieś 20 lat, a nadal umiem połowę wierszyków na pamięć. Pisanie książek dla dzieci jest ogromną sztuką. Dużo trudniej jest napisać książkę dla dzieci niż "zwykłą", dla dorosłych. Bo powieść, na przykład, pisze się swoim językiem, który jest naturalny, codzienny i który się dobrze zna (nie wliczając w to powieści stylizowanych na jakiś nie swój styl, ale tu pomijam takie wyjątki). A przy książce dla dzieci trzeba sobie literacko kucnąć na ziemi i spojrzeć z niższej perspektywy. A już najlepiej by było nie wiedzieć tyle, ile się ma w głowie. Bo dzieci nie wiedzą całej masy rzeczy i wcale im to nie przeszkadza - ba! to jest nawet lepsze niż cała wiedza dorosłych, która czasami jest warta tyle, co nic, bo hamuje kreatywne myślenie.

Przypomniało mi się, że dawno temu lubiłam jeszcze jeden wierszyk. Jest bardzo znany, ale nie mogę sobie przypomnieć jak dokładnie brzmiał. To było coś o dziewczynce, która kupowała książki dla samego kupowania, stawiała je na półce i nie czytała. Był bardzo krótki, kilka wersów. Ale za nic nie mogę sobie przypomnieć tytułu. Jeśli ktoś domyśli się, o co mi chodzi, będę wdzięczna za pomoc, bo bardzo mnie to zaczęło nurtować.


niedziela, 24 kwietnia 2011

Wielkanoc, volume 3. Babeczka


Wielkanocne wypieki bynajmniej się nie skończyły. Skończyło się tylko ich pieczenie: a teraz, zająć się na słodkie wypieki, jest w czym wybierać. W akcie powszechnej wielkanocnej mobilizacji upiekłam w miejsce świątecznego mazurka zjedzonego przed świętami małe babki. I smyk, do koszyczka. Robiłam je w małych foremkach - babeczki są wysokie na 6-7 cm, taką też mają średnicę i mieszczą się na dłoni.

Są bardzo, bardzo puszyste. Rzadko kiedy robię ciasta piaskowe, dlatego podpatrzyłam w przepisie wytarganym z gazety (oldschool is cool - Poradnik Domowy radzi), na czym takie ciasto polega i jak je zrobić. "Piaskowiec" jest takim puszkiem-okruszkiem wśród wypieków, bardzo lekkim i delikatnym. Wszystko dzięki dwóm rzeczom. Pierwszy myk polega na ubiciu osobno żółtek z cukrem i masłem, a osobno białej na sztywną pianę, która potem delikatnie miesza się z resztą składników. Drugi trik to zastąpienie zwykłej mąki - ziemniaczaną. Nie trzeba zamieniać całej ilości mąki na ziemniaczaną, można zmieszać w proporcjach np. 3/4 ziemniaczanej do 1/4 zwykłej - ale im więcej ziemniaczanej, tym ciasto bardziej puszkowate. Dlatego moje babki są tylko z tą mąką. Do tego na wierzchu lukier i rodzynki (kto nie lubi rodzynek w cieście, może nie dodawać).




Widzicie Pacmana? ;)



A dzięki temu, że przepis zawiera tylko mąkę ziemniaczaną zamiast zwykłej (która jest źródłem glutenu), babkę mogą jeść osoby na gluten uczulone.




Wielkanocne mini-babki do koszyka

Składniki na 8-10 babeczek:
  • 2 jajka
  • 3/4 szklanki mąki ziemniaczanej
  • pół łyżeczki proszku do pieczenia
  • pół szklanki cukru (najlepszy będzie cukier puder, ale jeśli nie macie, może być zwykły)
  • pół kostki masła
  • 1 opakowanie cukru waniliowego (16 g)
  • dwie garści drobnych rodzynek (kto należy do tej części ludzkości, która wydłubuje rodzynki z ciasta, niech nie dodaje :) )
  • na wierzch: lukier (cukier puder + sok z cytryny)
Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 170 stopni C. Małe babkowe foremki wysmaruj masłem i wysyp bułka tartą.
Same żółtka bardzo dokładnie ubij z cukrem na puszystą, jasną masę. Dodaj cukier waniliowy i przesianą mąkę z proszkiem do pieczenia. Wymieszaj. W rondelku roztop masło, schłódź je i wlej cienką strużką do masy. W osobnej misce ubij białka na sztywną pianę. Przełóż białka do masy żółtkowej i delikatnie, drewnianą łyżką albo łopatką do ciasta, połącz białka z ciastem. Wlej masę do foremek, włóż do piekarnika i piecz przez około 20-30 minut - aż babki zezłocą się na wierzchu i przejdą patyczkowy test (wkładamy suchy, drewniany patyczek w ciasto i jeśli po wyjęciu jest suchy, babki są gotowe; jeśli nie - trzeba jeszcze piec). Najlepiej sprawdzić patyczkiem po 15 - 20 minutach.
Wyjmij, ostudź. Zrób lukier: do cukru pudru dodawaj po trochę soku z cytryny, aż do uzyskania lejącej, ale nie za rzadkiej konsystencji. Jeśli lukier będzie za płynny, dodaj więcej cukru pudru, jeśli za gęsty - soku z cytryny. Polej lukrem babki.

Moja uwaga: ciasta piaskowe najlepsze są świeże, dlatego babki są najsmaczniejsze tego samego i następnego dnia po upieczeniu.

Wzięte ze zbioru aforyzmów

Rzecz powszechnie przydatna.

Podaję dla porządku, bez głębszych refleksji na temat księgi aforyzmów tej i zbiorów złotych myśli w ogóle.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Wielkanoc, volume 2. Mazurek kajmakowy


Z czterociastowego ambitnego planu, odpadło jedno. Nie będzie paschy. Ale ale, będzie dużo innych wielkanocnych dobrodziejstw. Dziś mazurek, jutro zabieram się za sernik. Mazurek został w połowie objedzony zanim się do niego dorwałam z własnym talerzykiem i nie ma opcji, żeby dotrzymał do świąt. Ze wczorajszej babki został zgrabny pięciocentymetrowy pasek ciasta. Będziemy siedzieć po serniku. Zaprę się i nie dam. Będę bronić rekami i nogami i sio od niego aż do soboty.


No bo co, co chwilę, nie cytroląc się, ktoś wychodzi z kuchni z kawałkiem mazurka w łapie. Już nawet nie żeby sobie cichcem przemykać - przedświąteczne podjadanie odchodzi bez ceregieli. Jak raz w życiu chciałam upiec ciasta wcześniej: żeby sobie później w spokoju wysprzątać, odpocząć, poczytać to i owo z kubkiem herbaty i kawałkiem ciasta w ręce - tak nonieno, nie da się. Pa pa moje ciastko do herbaty i książki. 
ACZkolwiek, mój system wcale nie jest taki zły. Po prostu za rok muszę te ciasta gdzieś przemyślnie zchomikować na dwa dni - i jeszcze tak, żeby były świeże, ale to przy odrobinie inwencji da się zrobić.


Opracowałam fajną sztuczkę na kruche ciasto - żeby było jak najkruchsze, ale bez rozpadania się na kawałki. Zamiast jajka, jak zwykle robię, dodałam dwa żółtka - bo one dają kruchość - i wyszło superdelikatne, warstwowe ciasto - jak półfrancuskie. Ważny jest też cukier puder - ciasto ma być gładkie, bez małych kryształków cukru. Nie wiem czy ciasto można ochrzcić mianem czadowego, ale jeśli można, to takie właśnie to jest. Wymyśliłam sobie mazurek z kajmakiem. Ale kajmak jest wściekle słodki - dobrze by to czymś kwaśniejszym przełamać, żeby się nie zacukrzyć na amen. Dżem więc. Lekko kwaśny, malinowy. Na niego ciach, masa kajmakowa i na wierzchu robótki ręczne. 


Mazurek kajmakowy


Składniki:
ciasto:
  • 200 g mąki
  • 100 g schłodzonego masła
  • 50 g cukru pudru
  • 2 żółtka
  • szczypta soli
  • odrobina zimnej wody
na wierzch:
  • kajmak - 3 opcje: albo robimy sami z cukru, mleka, masła, śmietanki i żółtek, ale że takiego nie robiłam, więc drugie albo: puszka słodzonego mleka skondensowanego i podgrzewamy przez 2-3 godziny, czego też nie robiłam, albo: kupujemy gotową masę kajmakową w sklepie (sprzedawane zazwyczaj w małych puszkach)
  • lekko kwaskowaty dżem (u mnie malinowy, tylko ważne, żeby nie był za słodki)
  • bakalie na wierzch - u mnie: orzechy, żurawina, pestki dyni i słonecznika, rodzynki, prażony amarantus
Przygotowanie:
Usyp kopczyk z mąki, cukru pudru i soli, wbij do środka dwa żółtka i pokrojone na małe kawałki masło. Wymieszaj wszystko rękami, zagniatając masło z mąką jak na zacierki. Powinno ci wyjść coś przypominającego kruszonkę. Jeśli ciasto nie klei się w zwartą kulę (a prawdopodobnie tak będzie), dolej odrobinę wody, powiedzmy łyżeczkę i spróbuj zagnieść. Jeśli za mało, znowu dolej odrobinę i zagnieć. Ciastową kulę owiń folią i schowaj do lodówki na pół godziny. Po tym czasie wyjmij, posyp blat mąką i rozwałkuj ciasto na kształt prostokąta. Zagnieć na bokach brzegi z ciasta - na ok. 1 - 1,5 cm. 


Przenieś prostokątny placek na blachę wysmarowaną masłem i wyłożoną papierem do pieczenia. Potykaj je widelcem, robiąc w nim dziurki (inaczej ciasto podczas pieczenia się wybrzuszy). Na wierzch wyłóż dżem i rozsmaruj równą warstwą. 


Wstaw do piekarnika nagrzanego do 180 stopni C na 20-25 minut, aż brzegi się nie zezłocą. Dżem na wierzchu będzie bąbelkować.


Wyjmij, porządnie ostudź i rozsmaruj na wierzchu równą warstwę kajmaku. 


Ozdób bakaliami i viola - gotowe!





Emily Craig, Tajemnice wydarte zmarłym

Cytat jest mało hm, trupi, mało może adekwatny do całości, ale nic innego nie nadaje się na cytat. Co nie znaczy, o nie nie!, że książka denna. Po prostu książka ma specyficzną tematykę. Kto pamięta jak pisałam o Sztywniaku Mary Roach, ręka w górę (kto nie pamięta - klik!). Lubię takie dziwności. Ale do rzeczy. 
Craig jest antropolożką sądową, czyli w wielkim skrócie jeździ na miejsca zbrodni, przed wystawieniem nogi z samochodu już zdąży krzyknąć "niczego nie ruszać, niczego nie dotykać!", po czym bada kości, kończyny ludzkie i zwęglone szczątki, próbując dowiedzieć się, kim była zmarła osoba, jak zginęła, a być może też kto ją zabił. Oczywiście, że jest cały zestaw obrzydliwości, jak co nas zżera, czyli które robaczki robią sobie na nas po śmierci balangę, która część ciała rozkłada się pierwsza i po jakim czasie zostają z nas kosteczki i dlaczego zęby są niezniszczalne. Ale jest też pokazanie pracy antropologa sądowego, no nie oszukujmy się, bądź co bądź lekko stresującego zajęcia, od bardziej ludzkiej strony (ludzkie jest w kontekście tej książki pojęciem wybitnie wielowymiarowym): odwołane randki, bo trzeba jechać zidentyfikować zwłoki, praca ciągiem przez dwie doby, bez zmrużenia oka, bo sprawa jest wyjątkowa i zrywanie się w środku nocy, bo gdzieś znaleziono kości i trzeba je oglądnąć. Czyli taka Doctor G (serial dokumentalny na Discovery, w którym doktor G - patolożka sądowa, badała ciała w swoim laboratorium) w wydaniu książkowym i kostnym. Bo Craig co i rusz przypomina, że jest antropologiem i w związku z tym bada kości - od całej "miękkiej" reszty (mięśnie, skóra, narządy) są anatomopatolodzy. I dobrze, że przypomina, bo dzięki temu jest rzetelnie. I ciekawie. I znowu przeczytałam niezłą książkę. To nie tak, że czytam same dobre, a po złe nie sięgam. I to też nie tak, że co którąś wezmę do reki, bezkrytycznie oceniam ją jako cud miód orzeszki. Wręcz przeciwnie, bardzo krytycznie czytam każdą książkę, wychodząc od pozycji 0, a nie +5. Tylko że ja już zdążyłam naczytać się słabych książek i mam dzięki temu ten komfort, że jak wybieram - to zazwyczaj dobre. Bo już wiem, czego nie lubię. Co mi się na pewno nie spodoba. Który autor mnie zanudzi na śmierć. I uważam, że marnowanie swojego czasu na kiepskie książki jest wyjątkowo bezcelowe. Choć, no tak, zdarza mi się czytać coś słabego. W trzech sytuacjach: bo muszę, np. do egzaminów, bo jest reklamowana jako bestseller, a okazuje się jedną wielką kichą i bo mimo że wiem, że nie warto, to czytam, bo jestem ciekawa czy faktycznie.
No dobrze, więc żeby zachować równowagę, wkrótce napiszę krytycznych słów kilka o pewnej bardzo głośnej książce. A nawet czterech, wszystkich powiązanych, wszystkich na raz.

Wielkanoc, volume 1. Babka makowo-pomarańczowa


Pierwsze wielkanocne tegoroczne ciasto. Uwielbiam mak, a jako że moja WNM - Wielka Nieskończona Miłość - nie zostanie w te święta odwzajemniona makowcem, przemyciłam czarne kropki w babce. Do tego skórka pomarańczowa, zrobić raz dwa, do pieca i za godzinę można wyjmować miękkie, wyrośnięte i pomarańczowo pachnące ciasto. Tak ładnie wyrosło, że odwróceniu i wyjęciu z czerwonej foremki nie da się położyć na płaskim, tylko stoi babka jak statek ufo - taka wybrzuszona z dwóch stron. Puszysta w środku, z przypieczonym wierzchem (po odwróceniu do góry nogami na talerz wierzch przestaje być wierzchem, a staje się podspodem). 
babka jest bardzo, bardzo puszysta, mięciutka, nie sucha. Za rok też taką chcę :)


Akurat na rozpoczęcie wielkanocnego pieczenia zrobiło się ciepło, słońce zaświeciło, buchnęło nieśmiało zielenią. A ja w kuchni, pomieszałam sobie, popiekłam, nawąchałam się zapachu domowego ciasta. Jak miło, że mamy Wielkanoc na wiosennie.


Puszysta babka makowo-pomarańczowa
(przepis z zeszłorocznego numeru Kuchni, z moimi zmianami)


Składniki:
  • 1/3 szklanki suchego maku
  • 1/2 szklanki mleka
  • 18 dag miękkiego masła
  • 1/2 szklanki cukru
  • 1 duże opakowanie cukru waniliowego (32 g albo dwa małe po 16 g)
  • 3 jajka
  • 2 żółtka
  • 4 łyżki kandyzowanej skórki pomarańczowej
  • kilka kropli esencji pomarańczowej (nie aromatu - w Polsce jest dość trudno dostępna, można pominąć)
  • 1/2 szklanki świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego
  • 3 szklanki mąki (u mnie pszenna pełnoziarnista)
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • na wierzch - cukier puder

Przygotowanie:
Mak zalewamy mlekiem i odstawiamy na pół godziny. Ucieramy masło z cukrem, cukrem waniliowym, wanilią i wbijamy po jednym jajku + na koniec żółtka. Gdy masa będzie już gładka, dodajemy skórkę, ewentualnie esencję pomarańczową. Do tego wlewamy sok i mleko z makiem. Jeszcze krótko miksujemy. 
Następnie delikatnie łączymy masę z przesianą wraz z proszkiem do pieczenia mąką. Masę przekładamy do wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą formy na babkę i pieczemy przez 45-55 minut w 200 stopniach C, do "suchego patyczka". Jeśli po 55 minutach babka nadal wyda się wam niedopieczona, pieczcie jeszcze kilka minut dłużej.
Wyciągamy, studzimy, posypujemy cukrem pudrem już całkowicie wystudzone.
I smacznego :)




Dariusz Zaborek, Życie. Przewodnik praktyczny. 16 wywiadów Dużego Formatu:

Z wywiadu z Jerzym Maksymiukiem (Dominujący Element Furii)

Z wywiadu z Michaliną Wisłocką (Seksualistka)

Wymyślić tytuł książki, który jest tak uniwersalny, że aż niemożliwe, żeby nie chwycił, nie jest trudno. Pierońsko ciężko jest później obronić ten tytuł środkiem książki. Przykład: Hołownia i jego Bóg. Życie i twórczość - choć hołowniowe, rzetelne, to jednak nie tak - nie z motyką na słońce, nie na 258 stronach. Dlatego jak ktoś już sobie wymodzi w głowie mocny tytuł, a ja przy okazji po to sięgnę, zaczyna się krytyczne czytanie. No bo co, nie przesadza? Nie chce tylko marketingowo zaczepić i mając nadzieje, że znajdzie dużo życiowych ciap, wcisnąć im książki z dobrym tytułem, a pożal-się-boże wnętrzem?
Hm. Wywiady z Pieczką i Starowieyskim przeczytałam w domu. Wywiady z Czaplińskim, Maksymiukiem, Życińskim i Lengren były autobusowe. Z domu na uczelnię i z powrotem. Wisłocka na przystanku, Fołtyn i Janowska w kawiarni na Brackiej, Bartoszewski na dobranoc do poduszki, Środa na dzień dobry, ale ładny dziś mamy poranek. Jaczewski w kolejce na poczcie, Kałużyński, kiedy czekałam na spóźnialskiego. Życiński, Chrzanowski, Kaczyński (Bogusław) - kiedy ciasto wyrosło w piekarniku. Bardzo (baaardzo) dawno nie miałam w rękach książki, którą tak dobrze mi się czytało - tak, że nawet na przystanku żal mi było dreptać jak zwykle przez cztery minuty w kółko zamiast czytać. Bo chciałam wiedzieć, a kto, a co powiedział. Wywiady są fantastyczne - wybrane rozmowy Zaborka ze znanymi osobami, które ukazywały się (rozmowy, nie osoby) w Dużym Formacie. Już pomijając, że DF nie puści nudnego wywiadu, Zaborek zrobił kupę dobrej roboty. Te rozmowy sobie płyną, swobodnie, jakoś bez wysiłku, bez krępującej cichy. 
Mądrze jest czytać mądrych ludzi. Z poczuciem, że a w nosie mam, że nie mam czasu. Że powinnam brnąć teraz przez kilka książek i tekstów do czerwcowej sesji. Kiedy ja chce czytać po swojemu, właśnie to.
Related Posts with Thumbnails