• RSS

piątek, 30 listopada 2012

Upiór w domowej operze


Lektura tej książki powoduje płakanie i krztuszenie się ze śmiechu oraz niekontrolowane wybuchy głośnego bezobciachowego rechotu. Więc jeśli jesteś matką (albo planujesz nią zostać), ucieknij przed wrzeszczącymi dziećmi do łazienki, zamknij się na cztery spusty, a kiedy usłyszysz dobijanie się i skrobanie do drzwi, udawaj, że nic nie słyszysz. Przygotuj sobie kąpiel z toną piany i czytaj. A jeśli nie masz dziecka, hm, no cóż, po prostu zaaplikuj sobie „Wyznania upiornej mamuśki” na wyśmienity humor.

Ale od początku. Kiedy ludzie są ze sobą, w pewnym momencie zaczynają myśleć o maleńkiej istotce, słodszej niż lukier na piernikach i bardziej różowej niż krem na puszystych, maślanych babeczkach. Im bliżej narodzin, tym przyszli rodzice bardziej dziubdzialkują i świergolą o swojej małej kruszynce/żabce/bąbelku. Dziecko się rodzi. Cudowna sielanka utrzymuje się przez calutki tydzień, przez następny tydzień dogorywa, aż w końcu oboje stają się gorliwymi wyznawcami tego, co Jill Smokler wie już od dawna: każdy, kto twierdzi, że macierzyństwo to samo dobro, przechodzi fazę wyparcia albo wspomaga się prochami.


Autoironiczna, zabawna i napisana z dużym dystansem książka. Początkowo wcale nie miała być książką, a wcześniej nie miał powstać blog, na podstawie którego powstała książka. Ale autorka miała już dość szlajania się po domu w powyciąganych dresach ze ściągaczami. Książki ze sztywnymi kartkami też jakoś przestały ją kręcić. Przez kilka miesięcy pisała o swoich przeżyciach, utrapieniach i domowych przygodach młodej mamuśki. Z opisów przeżyć przypominających fragmenty wyciągnięte z oferty obozu survivalowego dla zaawansowanych, w wersji mama+dziecko, powstały „Wyznania upiornej mamuśki”.


Kto więc sądzi, że wychowanie dziecka to bułka z masłem, szybko przekona się, że tej bułki z masłem nie będzie miał nawet kiedy w spokoju zjeść. Pewne jest za to jedno – na pewno nie będzie narzekał na nudę. A z podejściem autorki do macierzyństwa na chandrę też nie ma szans.
Jill Smokler – Wyznania upiornej mamuśki (Znak, Kraków 2012, s. 190)

czwartek, 29 listopada 2012

Ciasteczka z wróżbami



Trzy lata temu (jeszcze na starym blogu, którego już nie ma) zrobiłam pierwsze ciastka z wróżbami, które trochę bez przekonania wrzuciłam na blog, po czym okazało się, że zrobiły furorę: posypały się komentarze, maile, znajomi i nieznajomi zaczęli prosić o upieczenie takich dla nich. Są tutaj. Były faktycznie niezłe, ale po jakimś czasie twardniały i ciężko z nich było wydobyć wróżby. Posiedziałam trochę nad przepisem, pogmerałam w książkach kucharskich i znalazłam niezłe proporcje. W dodatku była okazja - zaprzyjaźnione centrum językowe zapytało, czy nie przygotowałabym specjalnie dla nich trochę ciastek. "Trochę" okazało się być trzystoma sztukami. Bagatela.


Było warto - ciastka są pyszne, pachnące masłem i cukrem. Karteczka się nie przykleja do ciastek i łatwo można ją wydobyć, rozwinąć i przeczytać. Ciastka są kruche jak należy, nie twarde ani nie niedopieczone. Można je upiec jak kto chce: bardziej albo mniej zrumienione (ja wolę pierwszą opcję). I najwazniejsze - krótko się pieką! ;)

Ciasteczka andrzejkowe (z wróżbą II)
przepis z książki "Ciasteczka" Carli Bardi

Składniki na ok. 40 ciastek:

  • 2 szklanki (300g) mąki pszennej
  • 150 g masła
  • 150 g cukru
  • 1 duże jajko
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżka mleka
  • wróżby wypisane na małych karteczkach

Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 180 stopni C. Wszystkie składniki wymieszaj w dużej misce, przełóż na stolnicę i wyrób gładkie ciasto. Zawiń w folię spożywczą i włóż do lodówki na pół godziny. Wyciągnij, rozwałkuj na cienkie ciasto, wycinaj kółka foremką albo szklanką. Na środek każdego kładź zwiniętą karteczkę z wróżbą i zlepiaj jak pierogi. Układaj na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, wywijaj ciasteczka rogami do siebie i wstaw do pieca na 10-12 minut (bez termoobiegu). 


wtorek, 27 listopada 2012

Do czego służy książka? Konkurs kreatywny

Konkurs!

Kiedy wrzuciłam newsa na fb o tym, że książki przyszły i czy najpierw pisać recenzję, czy najpierw zrobić konkurs, zostałam storpedowana komentarzami dobitnie wyrażającymi Wasze zdanie. Łacznie z komentarzem "dajże co wygrać!".

Więc daję :)
Do wygrania są dwie najnowsze książki, które ukazały się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka: Stacey Ballis "Smaki życia" i Manueli Kalickiej i Zbigniewa Zawadzkiego "Tutto Bene". Mam do rozdania 4 takie zestawy. 


Co trzeba zrobić?
Znaleźć niestandardowe zastosowanie dla książki. Wiadomo, książka jest do czytania, ewenualnie do udawania podstawki. Zadanie konkursowe to znaleźć kreatywne zastosowania książki. Im bardziej pomysłowo, tym lepiej. 
Odpowiedzi można zostawiać w komentarzach do przyszłego wtorku (4 grudnia). Zwycięzców wybiorę i ogłoszę w piątek na blogu. W komentarzach koniecznie zostawiajcie swoje maile, żebym mogła skontaktować się ze zwycięzcami.

Nagrody sponsoruje wydawnictwo Prószyński i S-ka.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Jest kapitalnie


Mania, córka Izabeli Meyzy i Witolda Szabłowskiego, ma wszystko: kolorowe zabawki, książeczki ze sztywnymi kartkami. Tańczące, śpiewające i świecące wszystkimi kolorami tęczy pluszaki. I klocki, które niemal budują się same. W jeden dzień traci wszystko, bo rodzice z kolorowego pokoiku wymyślają sobie przenieść ją i siebie do mieszkania pełnego wnętrzarskich hitów PRLu: meblościanki zamiast regału, wersalki zamiast łóżka oraz czajnika i Inki zamiast ekspresu do kawy z kapsułkami espresso.

Bye bye modne bluzeczki, reservedy, h&my, cottonfieldy i cały kapitalizmie w wersji na tyłek. Witajcie szare mydło, wodo kolońska Brutal i fryzjerskie fiu-bździu ludu pracującego, czyli trwało na głowie. Witaj seksowny wąsiku a’la polski mechanik w średnim wieku i koszulko rolnika bez rękawów. Do tego ziemniaki na okrągło: tłuczone, smażone, zapiekane, w kluskach, w cieście, w sałatce. I tak przez bite sześć miesięcy. Dzień w dzień.


Meyza i Szabłowski, prywatnie małżeństwo, a publicznie dziennikarze, postanowili na pół roku odświeżyć PRL. Wymyślili eksperyment, który na ponad dwadzieścia tygodni miał przenieść ich w świat cofnięty o trzy dekady, czyli w lata osiemdziesiąte. Jeśli samochód, to tylko maluch. Jeśli podróż, to tylko do Bułgarii. Tym maluchem. A jeśli przepisy, to tylko z „Przyjaciółki”. Pojawił się jednak oczywisty problem: w sklepach jest teraz wszystko i nie da się udawać, że jest inaczej.

Więc jak tu udawać PRL w niepeerelowym świecie?


Jest śmieszno i straszno jednocześnie. Śmieszno, bo komuna w kapitalizmie jest absurdem samym w sobie. Para autorów szybko przekonuje się, że ten śmiech może być jednak śmiechem przez łzy. Świetnie opisana próba przywrócenia nieprzywracalnego, która pokazuje, że dobrze, że za niektórymi rzeczami tęsknimy – dopóki tylko tęsknimy i nie przyjdzie nam do głowy urządzać powtórki z rozrywki. Czysta satyra na naszą kapital(istycz)ną rzeczywistość. 

Izabela Meyza, Witold Szabłowski – Nasz mały PRL (Znak, Kraków 2012, s. 320)

Na koniec materiały poglądowe.

Tak wyglądają autorzy normalnie:

źródło: polskieradio.pl

A tak wyglądali przez pół roku swojego prywatnego PRLu:

źródło: wyborcza.pl

sobota, 24 listopada 2012

Śród żywych duchów


Listopad 1988 roku, zaniedbana łączka na warszawskich Powązkach. Małgorzata Szejnert na każdym z pięciu symbolicznych grobów kładzie krótki list. Kartkę przyciska zniczem. Jest przekonana, że groby są puste, ale wie, że wieczorem ktoś tu przyjdzie.
Lipiec 2012 roku, ta sama kwatera „Na Łączce” cmentarza Powązkowego. Rozpoczęły się prace ekshumacyjne. W tym miejscu przez osiem lat, od 1948 do 1956 roku zdążono pochować kilkuset zmarłych i straconych w więzieniu mokotowskim w Warszawie. Wśród nich są prawdopodobnie szczątki, których przez siedemdziesiąt lat nie można było odnaleźć. Wśród tych kilkuset zaginionych byli m.in. gen. Fieldorf „Nil”, rotmistrz Pilecki, Józef Kozołwski „Las” i Major Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”. To tylko te najbardziej kojarzone nazwiska.

Od lipca śledzę doniesienia o ekshumacji w mediach: dziennikarze pisali o tym w gazetach, trąbiono w telewizjach i stacjach radiowych. Największe poruszenie wywołały newsy o Pileckim i Nilu. Tymczasem Małgorzata Szejnert ponad 24 lat temu zaczęła badań sprawę tajemniczego znikania więźniów politycznych straconych w warszawskim więzieniu na Rakowieckiej. Nie wiadomo było, gdzie byli chowani – nie było żadnych oficjalnych dokumentów, śladów, a tym bardziej osób, które by o tym otwarcie mówiły. Szejnert nie dała za wygraną. Niestrudzona dziennikarka pukała bladym świtem do drzwi zakrystii, chodziła w kółko po „Łączce” szukając najmniejszych śladów, które mogłyby zwrócić jej uwagę, nauczyła się czytać grube akta między wierszami. Poświęciła swoją książkę bohaterom wojennym, których władza ludowa starała się wymazać z kartotek, archiwów i ludzkiej pamięci. Przez kilkadziesiąt lat synowie, córki, siostry i żony żołnierzy 1 listopada nie mogli jeździć na groby swoich bliskich. Bo nie mieli gdzie.  

Reportaż Małgorzaty Szejnert jest hołdem złożonym tym zasłużonym, którzy w zamiarze władz PRL mieli stać się bezimienni. Dziennikarskie śledztwo, przy którym momentami aż wstrzymuje się oddech. Nie mogłam nadziwić się, że dopiero po 24 latach od ukazaniu się pierwszego wydania książki, IPN podjął prace ekshumacyjne. Kolejna zagadka, której nie zrozumiem, bo logika podpowiadałaby inne rozwiązanie. Może dlatego, że logicznych rozwiązań w PRLu w ogóle było niewiele.



Małgorzata Szejnert – Śród żywych duchów (Znak, Kraków 2012, s. 400)

czwartek, 22 listopada 2012

Subtelność niemożliwa


Ona – dziewczęca, marzycielska, lubi sok morelowy. On – męski, słuchający, postanawia się z nią ożenić. Ich życie jest jak bajka bez głośnych kłótni czy rozbitych talerzy. Miłość tak niemożliwa, że gdy pewnego dnia on wychodzi pobiegać i ginie w wypadku, jej zawala się cały świat. Zostaje tylko praca, przyjaciele i dom. Potem już tylko praca.


Aż w tej rutynie pewnego dnia ona całuje znajomego-nieznajomego, swojego brzydkiego jak noc pracownika. Po chwili ja po ubodzeniu się z transu zapomina o całej sprawie, ale Nowy On zapomnieć nie chce. Tam, gdzie kończy się rutyna, zaczyna się delikatność. Ale nie dosadna, harlequinowa, różowa i pstrokata. Delikatność taka, na jaką stać francuskich pisarzy. Jeden z kobiecych magazynów (Cosmopolitan) w swojej recenzji napisał, że pisarstwo Foenkinosa jest pełne świeżości, komizmu i przywołuje na myśl styl Woody’ego Allena. Nie wiem czy porównywanie do Allena stało się ostatnio jakoś szczególnie modne, ale ja nie widzę powiązań. Nie wiem z której strony i w czym proza Foenkinosa jest podobna do scenariuszy i filmów Allena. A jego produkcje kocham nad życie.

Nie dopatrzyłam się też w „Delikatności” komizmu. Może dziennikarki z „Cosmo” i ja mamy tak wybitnie różne poczucie humoru? Bo ja w książce znalazłam subtelność, tęsknotę i romantyczność. Ale nie tę nachalną, a delikatną właśnie. Foenkinos pisze tak, jakby był stworzony do pisania właśnie takich historii. Na pół rzeczywistych, na pół nierealnych, gdzieś z pogranicza życia i nieżycia. „Delikatność” czyta się jak wiersze – jej lektura odrealnia, pozwala się zagubić i nie bać się iść przed siebie unosząc się kilka sentymentów nad ziemią i z głową w chmurach.

Jest piękna.


David Foenkinos – Delikatność (Znak, Kraków 2012, s. 210)

środa, 21 listopada 2012

Delikatny konkurs - rozwiązanie

Świeżutkie egzemplarze "Delikantości" Davida Foenkinosa otrzymują:
    • a.romoslawska- za mleczne cappucino i waniliowe ptasie mleczko. Kawa zawsze i zawsze z pianką. A jeśli doda sie do tego drugą piankę z ptasiego mleczka, wychodzi czysta poezja.
    • Krakowianka w Bieszczadach - za makaroniki. Bo to byłby również mój typ, bo są kwintesencją delikatności i drobności. I bo je absolutnie uwielbiam robić.
    • Paula (slodkiepychotki) - za pavlovą, czyli kruchą bezę, delikatną bitą śmietanę i sezonowe owoce. Magia.
    Zwyciężczynie bardzo proszę o przesłanie adresu do wysyłki na adres: bookmeacookie@gmail.com

    Wszystkim bardzo dziękuję za udział i propozycje delikatnych potraw. 

    Szykujcie się - za niedługo kolejny literacki konkurs!

    wtorek, 20 listopada 2012

    Pytanie na śniadanie, czyli bliny, pluszki i kovrizhka


    Tak było w porannym piątkowym "Pytaniu na śniadanie" w TVP2. Julka i Antek spisali się rewelacyjnie. Pluszki (rosyjskie bułeczki na słodko), ciasto miodowe z migdałami i bliny zniknęły, zanim zdążyłam spakować wszystko i wyjść ze studia. Było tak pysznie, że ekipa prawie rzuciła się na jedzenie :) Dzieciaki na bliny mówiły gliny i wyjadły wszystkie migdały z szafek.

    Dziękuję (ja i cały team Dzieciaków w formie) całej ekipie TVP2 - szczególnie panom dźwiękowcom i kamerzystom za nienasycony apetyt i zachwyty nad wypiekami, prowadzącym za świetną atmosferę, a Alkowi Halickiemu za zdjęcia. Podziękowania należą się też organizatorom Festiwalu Sputnik nad Polską, z którymi współpracowałam przy nagraniu i w szczególności Agnieszce Karczewskiej za  całą okazaną pomoc i wsparcie.

    Informacje o możliwości dołączenia do warsztatowanych dzieciaków i program zajęć kulinarnych, które prowadzę dla dzieciaków: TUTAJ.

    Aktualności i informacje o 6. Festiwalu Sputnik nad Polską: TUTAJ.

    Przepisy z programu i kilka słów o potrawach - niżej. Zdjęcia: Aleksander Halicki.

    Ciasto kovrizhka
    inspiracja: ruscuisine.com

    Proste, szybkie, obłędnie pyszne. Trzeba tylko uważać, żeby nie spalić go na wierzchu, więc najlepiej piec w dużej foremce (żeby nie było wysokie) i bez termoobiegu. Pięknie pachnie miodem i cynamonem. Zróbcie do niego słodką śmietankę, wtedy jest jeszcze lepsze!

    Składniki:
    • 1 i ½ szklanki mąki
    • ½ szklanki cukru
    • ½ szklanki masła/margaryny
    • 2 jajka
    • 2 pełne łyżki miodu
    • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
    • 1 łyżeczka cynamonu
    • Posiekane migdały
    • Do polania: kwaśna, gęsta śmietana + cukier
    Przygotowanie:
    Nagrzej piekarnik do 170 st. C. Białka ubij z cukrem na sztywną pianę. Dodaj powoli żółtka. Ostrożnie wymieszaj. Rozpuść masło, ostudź i wlej do jajek. Do tego przesiej mąkę, cynamon i proszek do pieczenia. Ciasto przełóż do wcześniej natłuszczonej i wyłożonej papierem do pieczenia formy, na wierzchu poukładaj migdały, możesz dodatkowo posypać cukrem. Piecz ok. 25 minut.
    Po upieczeniu ostudzić i wyciągnąć z formy. Można podawać polane gęstą śmietaną wymieszaną z cukrem.


    Pluszki – bułeczki rosyjskie
    Nie sądziłam, że będą aż tak proste do zrobienia! Mięciutkie bułeczki, z środku z makiem, cynamonem i cukrem. Można posypać dodatkowo cukrem pudrem, ale dla mnie to było niepotrzebne słodzenie. Jest pysznie i słodko bez tego.

    Składniki:
    • 250 g mąki
    • 25 g świeżych drożdży
    • 5 łyżek cukru
    • 70 g masła
    • 1/3 szklanki mleka
    • Nadzienie: rozpuszczone masło, mak, cukier i cynamon
    Przygotowanie:
    Drożdże pokruszyć, wymieszać z 1 łyżką maki, 1 łyżką cukru i zalać ciepłym mlekiem, aby zakryć drożdże. Wymieszać. Przykryć ściereczką, odstawić do wyrośnięcia na kwadrans. Pozostałą mąkę i cukier wsypać do miski, dodać masło, pozostałe mleko i na końcu rozpuszczone drożdże. Wymieszać. Przełożyć na stolnicę i zagnieść na jednolite, elastyczne ciasto. Podzielić ciasto na 8 równych kawałków, każdy rozwałkować, posmarować rozpuszczonym masłem, posypać cynamonem, cukrem i makiem i zwinąć w rulonik. Pośrodku naciąć i przełożyć oba końce przez środek. Piec ok. 20 minut w 190 st. C.


    Proste bliny 
    Biorąc pod uwagę, że bliny robiłam pierwszy raz (nie tylko z tego przepisu - pierwszy raz w ogóle) i w ogóle nie wiedziałam, co mi wyjdzie, efekt przeszedł moje - i jak sie okazało nie tylko moje - oczekiwania. Zdjęcia: brak. Wszystko zostało zjedzone zanim Alek zdążył zrobić zdjęcia. Ekipa i dzieciaki jedli prawie prosto z patelni, stojąc nad nią i pytając, kiedy będą następne i dlaczego tak mało (a zrobiłam z podwójnej porcji). Z przepisu wychodzą puszyste placuszki, które dodatkowo rosną na patelni dzięki drożdżom i pod wpływem gorącego tłuszczu. Po upieczeniu lekko opadają, bo pozbywają się z siebie nadmiaru powietrza. Najlepiej robić nieduże, okrągłe bliny.

    Składniki:
    • 300 g mąki pszennej
    • 2 jajka
    • 1 łyżka roztopionego masła
    • 2 dag świeżych drożdży
    • 1 szklanka ciepłego mleka
    • Sól i pieprz – przy blinach na słono lub 1 łyżeczka cukru – przy blinach na słodko
    • Dodatki: wędzony łosoś, kwaśna śmietana, natka pietruszki, na słodko: marmolada
    Przygotowanie:
    Białka ubić na sztywno. Drożdże rozpuścić w miseczce mleka, dodać roztopione masło, mąkę, sól i pieprz (lub cukier). Nakryć ściereczką i odstawić na kwadrans w ciepłe miejsce. Kiedy urośnie, delikatnie wmieszać do masy białko. Rozgrzać olej na patelni i formować niewielkie placuszki. Smażyć na złoto z obu stron. Podawać z dodatkami.


    Akwarelowy Humanus



    Pod tajemniczym pseudonimem Groszek ukrywa się autor kolejnej książki dla dzieci wydanej przez Officynę. Pisałam o niej przy okazji recenzji książek Jimmiego Liao. „Humanusa” ilustrował Henryk. Beznazwiskowy jak Groszek. Żaden Henryk Ka, Henryk Pe. Henryk „no name”. Ale ani jego imię, ani nazwisko nie jest mi na dłuższą metę do szczęścia potrzebne. Wystarczą mi ilustracje. 


    Treść nie powaliła co prawda mnie na kolana, ale spodoba się dzieciom – jest bohater, jest odrobina tajemnicy, całość kończy się morałem. Groszek stworzył historię humanusa – człowieka, który wychowuje się wśród delfinów. Pewnego dnia wszystko się zmienia, delfiny nie chcą już, aby należał do ich stada. Człowiek od tej pory musi radzić sobie sam. Wiadomo co autor miał na myśli, nie ma tu wielu ukrytych sensów.  Są za to piękne ilustracje. Może dlatego, że są proste: niebieskie, żółte i zielone plamki namalowane akwarelami.

    Po prostu tyle.
    Aż tyle.


    Groszek – Humanus (Wydawnictwo Officyna, Łódź 2012)


    niedziela, 18 listopada 2012

    Metafora taka


    Książki dla dzieci wybieram po okładce. I zazwyczaj wychodzę na tym dobrze. To dość logiczne. Jeśli wydawnictwo stać na wydanie dobrego autora (który napisał dobrą historię), to tym bardziej stać je na zatrudnienie dobrego ilustratora. Świetny tekst i świetne ilustracje zazwyczaj idą w parze. Zostawiam już wydawnictwo, ale to także dobrze robi także książce. Jest spójna - tekst pasuje do obrazków, jedno drugie uzupełnia, podkreśla, zwraca uwagę na ważne wątki. Poza tym książki dla dzieci są dla dzieci, ewentualnie trochę dla ich rodziców plus dla niewielkiej grupy dziennikarzy i recenzentów. Ale pierwsi i najważniejsi odbiorcy to dzieci. One czytają obrazkami. Historia, umówmy się, może być obojętnie jaka – byle miała bohatera i morał. To dorośli bardziej zwracają uwagę na wątki albo na wznoszenie się na wyżyny literackie. To rodzice płacą za książeczki z modnymi bohaterami, wylansowanym autorem czy oryginalną historią. Dzieci i tak będą zadowolone z obrazków.

    Brzydko powiem, ale to prawda. Dzieciom można wcisnąć wszystko - ale chyba nie o wciskanie książek chodzi, a o wyrobienie zamiłowania do literatury, gustu, nawyku czytania książek, szanowania ich. Po co o tym wszystkim piszę: o dużej ilości obrazków, o tekście, o bibliofilskich przyzwyczajeniach? Bo dopiero niedawno dowiedziałam się o Jimmim Liao i jego książkach, i od razu zaczęłam żałować, że stało się to tak późno. Liao to znany w Chinach pisarz z Tajwanu, który wyspecjalizował się w książkach obrazkowych. Zazwyczaj odbiorcami takich książek są dzieci, choć nie tylko – można tworzyć obrazkowe książki dla dorosłych czytelników, np. o podróżach, designie, kuchni i milionie innych ważnych spraw.

    Ale wróćmy do chińskiego pisarza, bo czuję, że zaczynam odchodzić od tematu. W Polsce ukazały się jego dwa tytuły: „Księżyc zapomniał” i „Dźwięki kolorów”. Oba ukazały się nakładem Officyny – wydawnictwa, o którym też dowiedziałam się niedawno, a które podobnie jak ich książki, zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie. Lubię, kiedy książka dla dzieci wywołuje we mnie rozczulenie. Tak zresztą powinno być. Powinna mnie zachwycić, powinnam chcieć sobie z nią posiedzieć jeszcze przez chwilę po dotarciu do ostatniej strony i zamknięciu okładki. Gdy kiedyś będę miała dziecko, jestem pewna, że do czasu, gdy samo nie zażyczy wybierać sobie książek, to właśnie będzie moim głównym kryterium przy wyborze literatury dla niego: zachwyt. Jest albo go nie ma. Albo biorę, albo do widzenia.

    „Dźwięki kolorów” opowiada o dziewczynce, która poznaje kolory za pomocą dźwięków. Nie jest w stanie dojrzeć, że jabłko jest czerwone, a chmury białe, ale może to usłyszeć i poczuć. Tak poznaje świat, w którym ciągle się gubi. Zbacza w małe uliczki, żeby za chwilę zawrócić na szeroką, główną drogę. Wyjść na prostą. Mimo otwartych oczu, ogarnia ją senność. Nie może czytać wierszy, nie potrafi wymienić żarówki, nie umie odnaleźć małego żołnierzyka w trawie. Dużego zresztą też nie. Ale potrafi marzyć i dostrzegać w świecie to, czego Inni na pewno nie zobaczą.

    „Księżyc zapomniał” to z kolei historia o księżycu, który upadł na ziemię i chce przypomnieć sobie jak się świeci. Jest niebieski i zimny. Księżyc przypomnieć próbują sobie też ludzie, którzy masowo wykupują żółte, wiecznie uśmiechnięte balony z helem, które zawieszają w witrynach sklepowych, na drzewach i na drzwiach. Księżyce służą do odbijania, turlania, ubierania w koronę i gryzienia przez psy. Uśmiechnięte księżyce znajdują w końcu swoje miejsce w kartonowych pudłach i wielkich blaszanych koszach na śmieci, nikomu niepotrzebne i zapomniane. Ich czas się wyczerpał, miały swoje pięć minut sławy. Tymczasem prawdziwy księżyc nadal jest zimny i niebieski, a teraz w dodatku malutki. Znajduje go chłopiec, który zastanawia się, co ma zrobić, żeby przypomnieć mu jak się świeci. Zresztą nie tylko księżyc musi przypomnieć sobie tę umiejętność. Jimmy Liao nie tylko pięknie pisze i rysuje, ale też wplata w książeczki metafory, które każdy może zinterpretować sobie po swojemu. Zapewne inaczej wytłumaczy to sobie dziecko, a inaczej dorosły. Odmienne znaczenie mogą dostrzec też kobiety i mężczyźni. Na tym polega magia tych książek. 


    To jak w „Grze w klasy” Cortazara – można czytać książkę na tysiąc różnych sposobów albo po bożemu od początku do końca, a i tak każdy wyniesie z niej inną historię.

    Jimmy Lao – „Dźwięki kolorów”, „Księżyc zapomniał” (Wydawnictwo Officyna, Łódź 2012)

    piątek, 16 listopada 2012

    Jak czytać i nie zwariować


    Każdy tekst o książkach jest u mnie w cenie. Tylko niektóre są w trochę lepszej cenie.

    Krzysztof Varga, felietonista i dziennikarz Dużego Formatu, a dla śledzących festiwale literackie i nagrody także trzykrotny nominowany do Nike i jej zdobywca w 2009 roku, porwał się tym razem nie fikcyjną powieść, a na felietony. Po prawdzie porywa się na nie co najmniej raz w tygodniu, pisząc dla Wyborczej,  które w „Polsce mistrzu Polski” zebrał i uporządkował.

    Obszarem działania Vargi jest szeroko pojęta kultura. Publicysta pisze zarówno o kulturze masowej, jak i popularnej, niskiej i wysokiej, bez ceregieli wytykając grzechy współczesnej kinematografii, literatury i muzyki. Jedzie z krytyką po obciachowych produkcjach, rypie pseudotwórców i pisarzy, którzy piszą tylko po to, żeby się wypisać. Że Varga składa przydługie zdania, kropki zamienia na przecinki i często odchodzi od tezy początkowej? Na tym polega felieton i na tym polega styl akurat tego autora. Zresztą on sam zaznacza we wstępie, że w czasach ostatecznych, jakich żyjemy, gdy koniec świata zbliża się nieuchronnie mniej więcej co pół roku, pisze dla tych, którzy jeszcze czytają, słuchają i oglądają. Ze zrozumieniem.


    Teksty nie są łatwe. Nie ma sensu czytać ich w kolejce do kasy albo krótkiej podróży. Nie warto jej otwierać dla przyjechania kilku przystanków autobusem. Jeśli już, to na minimum 30- minut w tramwaju. Publicystyka Vargi nie nadaje się też na audiobook. Jest zbyt wymagająca, zresztą sam autor pewnie by się pokrzywił niemiłosiernie, słysząc, że komuś taki niedorzeczny pomysł wpadł do głowy. Papier rządzi, papier radzi, papier nigdy cię nie zdradzi. A kto mówi inaczej, niech sięgnie po tę książkę i sam przekona się dlaczego.


    Sama wkurzałam się na ten zbiór kilka razy. Głównie na początku. W zasadzie jedynie na początku. Te przydługie zdania automatycznie skojarzyły mi się z Gombrowiczem i dramatem pod tytułem „zasypiam z nudów, nie doczytawszy akapitu do końca”. Warto jednak „wytrzymać” pierwsza dwa, trzy felietony, żeby wciągnąć się w klimat Vargi, bo później już nie można się oderwać. I aby powrócić potem do tych pierwszych kilku przemęczonych felietonów. Żeby zaczerpnąć z ich czytania taką przyjemność, jak z całej reszty. 


    Krzysztof Varga – Polska mistrzem Polski (wyd. Agora, Warszawa 2012, s. 345)


    czwartek, 15 listopada 2012

    Kuchenne pytanie na śniadanie

    Ten piątek. Jutro.
    od 8:00.
    Szaleję w kuchni Pytania na śniadanie.

    Temat: kuchnia rosyjska. Bo? Bo rozpoczął się festiwal filmów rosyjskich Sputnik, który poprosił mnie o współpracę i upichcenie typowych rosyjskich potraw.
    Będzie sporo pieczenia, trochę smażenia, pół na pól słodko i wytrawnie.

    Do zobaczenia w kuchni TVP2 :)



    środa, 14 listopada 2012

    Książka do pomylenia się



    Lubię czytać książki, przy których się mylę. Których myślę, że nie lubię, a gdzieś po drodze okazuje się, że wpadłam jak śliwka w kompot i kurczę, nie chcę odrywać się od ich czytania. Może dlatego, że zawsze ciągnęło mnie to trudnych książek, literatury faktu, literatury tzw. ambitnej. W której nie wiadomo o co chodzi, a jak już wiadomo, to i tak zinterpretuj sobie to czytelniku sam.

    Jakoś nie po drodze było mi z romansami. Trochę szkoda, a trochę – jak patrzę na znakomitą większość tego gatunku – na szczęście. Choć przez to na pewno ominęły mnie wartościowe tytuły. Dlatego teraz, w ramach rehabilitacji, czasami odchodzę od swoich bezpiecznych literackich rejonów i specjalnie sięgam po coś reklamowanego jako książkę o namiętności, porzuceniu, tęsknocie i miłości na całe życie. Zawsze w tej kolejności. Gdyby nie to, nie przeczytałabym „Tysiąca dni w Toskanii” i „Kuchni Franceski”. A to już chyba wystarczający powód.

    „Tajemnica Noelle” od pierwszej strony była dla mnie nie do strawienia. Na szczęście gdzieś za czterdziestą nie dość, że stała się lekkostrawna, to jeszcze zaczęłam mieć ochotę na więcej. To była jedna z tych książek, którą skończyłam czytać dawno po przyzwoitej porze na zaśnięcie. Do wchłonięcia na raz.

    Tytułowa Noelle, najcieplejsza osoba, jaką Tara i Emerson miały szczęście mieć za przyjaciółkę, popełnia samobójstwo. Tymczasem nic nie wskazuje na to, by była nieszczęśliwa, cierpiała na depresję czy przeżyła głęboką traumę. Wszystko na pozór było w porządku: ludzie znali ją jako położną z powołania, gotową do poświęceń, kobietę oddaną rodzinie i duszę towarzystwa kochającą życie. Po śmierci Noelle na jaw wychodzą jednak fakty, które każą zastanowić się jej przyjaciółkom, czy w tej sprawie aby na pewno wszystko jest w porządku.

    Lektura jest lekka, chciałabym powiedzieć, że wakacyjna. Ale na wakacje trzeba jeszcze poczekać. Więc może będzie lepsza na listę polecanych lektur pod choinkę? Choć Święta trwają długo, a nie wiem czy zabierając się do niej nie ma niebezpieczeństwa, że przeczyta się ją jednym tchem, a przez resztę wolnych dni zafundujemy sobie nudę. Cóż, uroki wciagających książek.

    Diane Chamberlain – Tajemnica Noelle (Prószyński i S-ka, Warszawa 2012, s. 470)



    wtorek, 13 listopada 2012

    Dyniowe duchy



    Halloween halloweenem, ale potem z dyniami coś trzeba zrobić. Po pierwszym listopada zostały mi cztery duże i pół małej. Lampiony porobione, genialne ciasto koniecznie-do-powtórzenia powtórzone trzy razy (przepis tu), festiwal zupy-kremu z dyni trwał cały tydzień i nagle D. mi mówi, że on już nie chce jeść niczego z dynią. No coś takiego. 
    Ja w gruncie rzeczy też nie chciałam, ale nie odzywałam się, bo skutecznie uciszał mnie widok tych czterech i pół dyni, z którymi coś w końcu trzeba było zrobić. 

    Zwyciężyła żelazna kobieca logika: czego nie widać, tego udawajmy, że nie ma. Nie do końca. W muffinach czuć delikatny aromat dyni, na szczęście ja dyni nie mam jeszcze dość i dla mnie pachną pięknie: jesiennie i cynamonowo. W składzie jest puree dyniowe, przez co muffiny są aksamitne i puszyste, a nie jak czasami się dzieje, kiedy dodaje się surowej dyni - gąbczaste. 

    Sycące, pachnące, pyszne.

    Muffiny dyniowe (duszki) 
    12 sztuk
    przepis od Anety

    Składniki:
    • 1,5 szklanki mąki
    • 300 ml puree z dyni 
    • 2 duże jajka
    • 1 łyżeczka przyprawy do piernika
    • 3/4 szklanki cukru
    • 1/3 szklanki oleju roślinnego
    • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
    • 1/2 łyżeczki sody do pieczenia
    • szczypta soli
    • szczypta cynamonu
    • do posypania:1 łyżeczka cynamonu plus 1 łyżka cukru

    Przygotowanie:
    Przygotowujemy puree: dynię bez skórki kroimy na małe kwadraty. Blachę do pieczenia smarujemy masłem, pokrojoną dynię układamy na blaszce i kładziemy na niej kawałeczki masła. Blachę z dynią wkładamy do piekarnika, piekarnik nastawiamy na 180 stopni C i pieczemy dynię do momentu aż będzie  miękka. Miękką, upieczoną dynię miksujemy blenderem. Z 1 kg obranej i pokrojonej dyni wyszło mi 500 ml puree.

    Cynamon mieszamy z cukrem.

    Mąkę, proszek, sodę, cukier, sól, przyprawę do piernika, cynamon mieszamy ze sobą i odstawiamy. Jajka delikatnie mieszamy z olejem, powoli wlewamy do mąki z dodatkami. Na końcu dodajemy puree z dyni. Wszystko razem mieszamy do uzyskania jednolitej, gładkiej konsystencji. Blachę wykładamy papilotkami do muffin, piekarnik nastawiamy na 180 stopni C. Łyżką nakładamy porcje ciasta do foremek, każdą porcję posypujemy cynamonem z cukrem i wstawiamy do piekarnika. Pieczemy przez ok.30 min. 
    Smacznego!


    niedziela, 11 listopada 2012

    Czytaj i bądź super


    Poziom pierwszy pomaga składać słowa, drugi – zdania, trzeci uczy połykać strony. Im wyższy poziom, tym większa ilość wyrazów w tekście, dłuższe zdania. Ale też mniej kolorowe i w ogóle mniej ilustracji. Dlaczego? Bo siedmiolatki, dla których przeznaczony jest poziom trzeci książeczek z serii „Czytam sobie”, nie chcą już oglądać kolorowych stron – bo nie są już małymi dziećmi i chcą być traktowane jak należy. Czyli po dorosłemu. A więc i książki muszą mieć dorosłe. Czarno-białe ilustracje i przewaga ilościowa tekstu nad ilustracjami daje im poczucie obcowania z poważną książką dla dorosłego czytelnika.


    Seria „Czytam sobie” to – jak podaje wydawnictwo – pierwsza na naszym rynku przygotowana zgodnie z zaleceniami pedagogów seria do wspierania nauki czytania. Nie wiem czy pierwsza, ale na pewno świetnie przemyślana. Tym bardziej, że poczytałam sama, potem poczytałam zaprzyjaźnionym dzieciakom, wspólnie obmacaliśmy zawartość i okładki, a naklejkami z ostatniej strony dzieci zażyczyły sobie powyklejać mój laptop i swoje zeszyty (co prawda jeszcze nie z sensownymi ciągami wyrazów, ale na pewno ze skarbami).


    Dzieciaki lubią naklejki, ja lubię naklejki, wszyscy lubią naklejki. Dziecko może czytać sobie i być super. A po przeczytaniu książki wypełnić dyplom, który o superanckości młodego bibliofila zaświadcza.


    Egmont zaprosił do współtworzenia serii całą polską śmietankę dziecięcych pisarzy i ilustratorów. Historie wymyślili m.in. Grzegorz Kasdepke, Agnieszka Frączek, Wojciech Widłak, Joanna Olech, a ilustracje wyszły spod pędzli Joanny Rusinek, Mikołaja Kamlera czy Diany Kasprowicz. Zresztą każda książeczka jest stworzona przed inny duet pisarsko-rysowniczy. Wszystkie razem tworzą genialną całość. Co ważniejsze, autorzy książek zaznaczają, że nie służą one do wspólnego czytania. Zostały stworzone tak, żeby rodzice i nauczyciele nie dali namówić się na głośne czytanie – to dziecko samo ma osiągać sukces.

    Szata graficzna, jej pomysł i wykonanie jest estetycznie rewelacyjne. Patronat honorowy nad całością objęła Biblioteka Narodowa. Zadbano nawet o takie szczegóły, jak umieszczenie na okładkach chłopca siedzącego na stosie książek, któremu wraz ze wzrostem trudności tekstów, powiększa się stos książek, na którym siedzi. Pomyślano też o dużej czcionce, jaką dzieci lubią, czytelnej numeracji stron, która pozwala dziecku śledzić postępy w czytaniu. Swoją drogą, nie wiem czy to tylko gadżet przydatny dzieciom, bo ja też podczas czytania sprawdzam numery stron i wkurzam się niemiłosiernie, kiedy nie mam ich zaznaczonych.


    Z dziewięciu książek, jakie znalazły się w serii, przeczytałam trzy, po jednej z każdego poziomu.
    • „Psotny Franek” ma jaskrawe portki i moherowy beret na głowie – ten zestaw pozwala mu płatać figle, szczególnie starszym panom Leonom, szczególnie w zimie i szczególnie, kiedy panowie Leonowie wpadają na bałwany i od tego pękają im szkła w okularach.
    • „Maja na tropie jaja” wyrusza w wyprawę dookoła świata. A przynajmniej kilkoma różnymi środkami transportu, co jest prawie jak wyprawa dookoła świata. Razem z papugą tropią jej jajo. Rysopis jaja: czarny loczek na czubku skorupki, chude czarne pęcinki. I świeci, bo jest złote.
    • „Kasztan, tapczan i tralala” to historia o Basi, która – jak to młodsze siostry mają w nawyku – ma nieco wrednego starszego brata, który z jednej strony chce się nią bardzo opiekować, z drugiej strony nie może się powstrzymać, żeby nie robić jej w bambuko. A chodzi o kasztanowe ludki, które w swoim słodkim roztargnieniu zapodziały gdzieś swoją królową kasztanów.

    Agnieszka Frączek, Joanna Rusinek – „Psotny Franek” (poziom 1)
    Rafał Witek, Emilia Dziubak – „Maja na tropie jaja” (poziom 2)
    Grzegorz Kasdepke, Daniel de Latour – „Kasztan, tapczan, tralala” (poziom 3)
    (seria "Czytam sobie", Wydawnictwo Egmont, Warszawa 2012)
    Related Posts with Thumbnails