• RSS
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przy jedzeniu się (nie) czyta. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przy jedzeniu się (nie) czyta. Pokaż wszystkie posty

piątek, 13 stycznia 2012

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - Irlandzki sweter

Dzisiaj kolejna pozycja z cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! Nie wiesz o co chodzi? Informacje o piątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.


Ściągacz: 1. Wzór przypominający grzywy fal na oceanie, powstały z przerabiania naprzemiennie oczek prawego i lewego. Ścieg ten wykorzystuje się głównie do robienia mankietów, dekoltów i dolnej części swetra, jest bowiem elastyczny i łatwo się rozciąga. 2. Zagadka.

Paszkot to ptaszek o szarym ubarwieniu, który buduje małe gniazda, nie jest agresywny, ale gdy trzeba, zażarcie broni swojego potomstwa. Paszkot to też Irlandczyk. Zygzak ze ściągaczem to charakterystyczny wzór na swetrze lub w innym znaczeniu: sny. Nabieranie oczek oznacza początek robótki, ale też początek w ogóle. Wszystko jest tu dwuznaczne. Jak Irlandzki sweter. Część garderoby i książka Dickson.

Gdybym przeczytała tylko pierwsze kilkadziesiąt stron, cisnęłabym książkę w kąt i napisała stosownymi słowami, co o niej myślę. Ale na szczęście książka ma stron ponad 400 i stopniowo się rozkręca. Bo moje pierwsze wrażenie nie było za ciekawe. Kolejna książka o kobiecie, która przewartościowuje swoje życie, zostawia męża, po czym ucieka z dzieckiem i kłębkiem sprzecznych myśli w głowie w siną (tu: irlandzką) dal. No dobrze, i co? Co z tego wynika. W ogromnej większości książek tego rodzaju - nic. Autor, choć częściej autorka, chce się tylko wygadać, przelać na papier co jej akurat ślina na język przyniesie, by na koniec życzyć czytelnikowi miłej lektury, miłego dnia i miłego życia. A Irlandzki sweter jest uszyty nieco inaczej.


Główna bohaterka owszem, ucieka od męża, zabierając ze sobą córkę, ale na tym podobieństwa do taniej literatury się kończą. Nie wybiera się na koniec świata, tylko jak logicznie myśląca kobieta postawiona w takiej sytuacji, udaje się tam, gdzie wie, że znajdzie pomoc - do swojej przyjaciółki w Irlandii. To, co tam zastaje, jest dla niej kompletnym zaskoczeniem. Ludzie, klimat, jedzenie i - najważniejsze - swetry. Od razu chce zobaczyć je wszystkie, chce odkryć ich historie. Ale Irlandki stawiają sprawę jasno: najpierw nauczy się tkać, potem mogą jej coś opowiedzieć. 


A jest o co się starać. Kobiety na wyspie robią dla swoich mężów i synów niepowtarzalne swetry. Każdy mężczyzna dostaje od swojej żony lub matki gensej robiony jednym ściegiem - tym, który najbardziej pasuje do osobowości człowieka. W razie gdyby mężczyźni wypłynęli na morze i w czasie sztormu łódka by zatonęła, a ciała zostały wyrzucone na brzeg - kobiety będą dokładnie wiedzieć, kto był w łódce. 

Książka Dickson jest ciepła i po ludzku mądra. Nie należy jej czytać między wierszami - nic się tam nie kryje. Nie ma zbędnych komplikacji, co najwyżej w pewnym miejscu fabuła zaplącze się na supełek, który wystarczy cierpliwie rozwiązać, by móc iść dalej.


Nicole R. Dickson - Irlandzki sweter
przeł. Joanna Bogunia, Dawid Juraszek
Warszawa 2011
stron: 416
wydawnictwo:
Słodka inspiracja? Miały być jeżyny, bo krzaki jeżynowe pachną w Irlandii tak intensywnie, jak nigdzie indziej. Miał być shortbread - bo jest kruchy, pyszny i na wskroś irlandzki. Miał być wreszcie tradycyjny irlandzki chleb na sodzie. Wyszło? Choróbsko. Takie z pełnym pakietem atrakcji. Nos, gardło, głowa - wszystko załatwione na amen. Leżę, śpię, czytam, śpię, czytam, śpię, leżę. Tak byle jak. Ale od czasu do czasu jak już coś zjem, to mimo zatkanego nosa, dokładnie czuję, co jem. I że to jest pyszne.



Deser na choróbsko
z kaszy manny i z domowym dżemem

Składniki:
  • 0,5 l mleka
  • 3 łyżki kaszy manny
  • 1 łyżka miodu
  • szczypta soli
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • na wierzch: kleks dżemu - ja ciapnęłam na środek łyżeczkę dżemu malinowego
  • na wierzch: 1/2 kostki gorzkiej czekolady startej na małych oczkach
Przygotowanie:
Odlej 3/4 szklanki mleka. Wsyp do niego kaszę manną, wymieszaj. W tym czasie zagotuj mleko. Do gotującego się mleka przelej mleko wymieszane wcześniej z kaszką, miód, cukier waniliowy i sól. Gotuj na małym ogniu, ciągle mieszając, aż kaszka nie zgęstnieje - nie ma być bardzo gęsta. W konsystencji ma przypominać jogurt. Gdy będzie dobra, zestaw garnek z ognia.
Przełóż kaszę do miseczek, ciapnij na środek dżemem i posyp startą gorzką czekoladą.
Pycha!


Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl.

piątek, 30 grudnia 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - Tam, gdzie nie ma coca-coli

Dzisiaj kolejna pozycja z cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! Nie wiesz o co chodzi? Informacje o piątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.


Najpierw usłyszałam tytuł. Pomyślałam: mhm, pewnie kolejna książka o dietach. Czyli nudy. Później zobaczyłam okładkę (oho, diety pa pa). Po przekartkowaniu wiedziałam już, że bardzo chcę przeczytać. 

Powiedzieć, że mam mieszane uczucia wobec tej książki, to mało. Udało mi się przy niej zasnąć, to znowu nie mogłam się oderwać, chwilę potem ziewałam niemiłosiernie, żeby pod koniec poczuć to cudowne "A to już? Ja chcę więcej!". Ale zacznijmy od początku. Mińkowski porwał się na rzecz teoretycznie niemożliwą - napisanie dobrego reportażu o Afryce. Po Kapuścińskim prawie nikomu się to nie udało (prawie - tu ukłon w stronę Pawlikowskiej i może trochę Cejrowskiego), a już na pewno nikt nie zdołał mu dorównać. Tak, przeczytałam całego Kapuścińskiego. Niektóre książki nawet kilka razy. Tak, wracam do nich co jakiś czas. I tak, mam przez to wygórowane wymagania dla wszystkich, którzy porywają się na opisanie Afryki w jednej książce.


Szczególnie kiedy było się na czarnym lądzie, jak Mińkowski, kilka razy i nie licząc przerw, zaledwie kilka miesięcy. Moim skromnym zdaniem, nie da się w ciągu tych kilku wyjazdów, poznać prawdziwej Afryki. Można jej trochę liznąć, dotknąć tego, co znajduje się na powierzchni, zapamiętać opowieści zasłyszane w jednej z wiosek na pustyni. Ale nie da się zżyć z ludźmi, poczuć, a nie tylko poznać, ten kontynent takim, jakim on jest. A jest nie tylko ogromną barwną plamą na mapie świata - Afryka to styl życia, stan umysłu, to religia. Bo tam wszystko jest magiczne.

Książka na początku mnie rozczarowała. Pierwszych kilkadziesiąt stron to oczywistości: kolonie, handel, europejskie imperia. To bardzo ciekawe, naprawdę, ale nie w reportażu. Reportaż to opowieść szczegółami: tupotem dziecięcych bosych stóp, potem spływającym po czole z upału w nocy, cieniem mierzonym w centymetrach, jakie rzuca zabłąkane źdźbło trawy na pustyni. Tego mi na początku zabrakło. Potem jest już ciut lepiej: jest prawdziwa relacja, a nie puste uogólnienia. Książka powoli się rozkręca i im dalej, tym staje się bardziej reportażem. Pod koniec reportersko-podróżnicze pióro Mińkowskiego hula już na całego. I tylko szkoda, że nie jest tak od początku. Gdyby tak było, mogłabym Tam, gdzie nie ma coca-coli polecić z czystym sumieniem. A tak - mogę polecić książkę od połowy.


Marcin Mińkowski - Tam, gdzie nie ma coca-coli
Warszawa 2011
Stron: 320
Wydawnictwo:




Skojarzenie z książką było oczywiste - murzynek! Ale żeby nie było zbyt banalnie, wcale nie jako ciasto. I wcale nie jedno, a dziesięć. Muffinek.

Cudowne, mięciutkie, najpiękniej pachnące. Świeżo upieczone murzynki. Ledwo co wyjęte, ugryzione jeszcze ciepłe. Oprószone cukrem pudrem, który pobrudził mi policzki i czubek nosa. Ciepło. Miło. 

Dom.



Muffinki murzynki
kotletowego przepisu na murzynka


Składniki na 10 muffin:
  • 5 łyżeczek kakao*
  • 250 g margaryny
  • 4 łyżki mleka lub wody
  • 1,5 szklanki cukru
  • 1,5 szklanki mąki pszennej
  • 4 jajka
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
*możecie dać więcej kakao, ja dałam 5 łyżeczek czubatych (czyli ok. 2,5 łyżki), ale można dać też 5 łyżek. Za każdym razem wyjdzie dobrze.

Przygotowanie:
Margarynę rozpuść w rondelku. Dodaj cukier (te 1,5 szklanki) i mieszaj aż się rozpuści (a przynajmniej znacznie zmniejszą się ziarenka). Potem dodaj mleko (lub wodę) i kakao. Cały czas mieszaj, aż wszystko się połączy. Ma się powolutku grzac, nie wrzeć ani bulgotać. Ubija białka na sztywną pianę (można dodać szczyptę soli do ubijania). Dodaj żółtka, mąkę i proszek do pieczenia, a także wystudzoną (nie gorącą, ale lekko ciepła może być) zawartość rondelka i wymieszaj dokładnie. 
Masa będzie rzadka. Ponakładaj ją do foremek na muffiny, nie do pełna. Piecz 25-30 minut w temperaturze 180 stopni C. Po upieczeniu wystudź i posyp cukrem pudrem.


Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.

piątek, 16 grudnia 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - Cukiernia pod Amorem

Dzisiaj kolejna pozycja z cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! Nie wiesz o co chodzi? Informacje o piątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.



Przy takich książkach ludzie mówią zazwyczaj: „Nie wiem jak wytrzymam tyle czasu, czekając na trzecią część Cukierni pod Amorem"... A ja nie wiem, jak wytrzymałam tyle czasu, czytając ją.

Bo to cegła. Gruba, duża, ciężka. Do czytania, nie tylko do przeczytania. Zapomnijcie o szybkim pochłonięciu Cukierni pod Amorem na raz, w jeden wieczór. Albo dwa. Nawet dziesięć nie wystarczy. I w tym właśnie tkwi cała zabawa – że można się rozsmakować, pozamyślać, zamknąć oczy i najzwyczajniej podelektować się książką. Lubię taką literaturę, bo są powolna, a przez to tak cudownie spokojna, nieśpieszna i przyjemna. Taka prawdziwa.

Cukiernia pod Amorem to powieść z wieloma wątkami, jak serialowy tasiemiec w wersji na papierze. Z mnóstwem bohaterów, z wydarzeniami rozciągniętymi w czasie na ponad 100 lat. I ogromem pracy włożonej przez autorkę w jej napisanie i to jeszcze tak, żeby można się było efektem końcowym zachwycać. Historia trzech wielkich rodzin, opisana pokolenie po pokoleniu, człowiek po człowieku, z których każdy przeżył coś niesamowitego, sam był wyjątkowy i robił wyjątkowe rzeczy. W tle pachnące jagodzianki z cukierni przy rynku, archeologiczna tajemnica i całe mnóstwo tego, o czym trochę się zapomina i co czasami trudno sobie wyobrazić, choć to na pozór bardzo proste i oczywiste. Że ludzie zawsze mieli takie same problemy  - nieważne, czy żyli w XIX wieku, XX wieku czy żyją teraz. I podczas amorowego czytania, to jedno mi głównie przychodziło na myśl. Że wszystkie te postaci są bardzo ludzkie, nie taki odhumanizowane jak w książkach historycznych, w których życie wszystkich ludzi to ciąg faktów, dat, miejsc. Tu mają normalne marzenia, problemy i sukcesy.


W Cukierni pod Amorem buzują emocje, pachnie słodkim drożdżowym ciastem z kruszonką i wyplatanym chałkowym warkoczem. Przeszłość przeplata się z teraźniejszością, stare wpływa na nowe, losy postaci się splatają, rozplatają i krzyżują. Książka jest aż ciepła od uczuć. Taka pięknie napisana. Dawno nie miałam czegoś takiego w rękach. I chlubny wyjątek wśród książek: każda kolejna część jest przynajmniej tak samo dobra, o ile nie lepsza, od poprzedniej. I że się nie zużywa. Bo są takie historie (np. o wampirach), które przy którejś z kolei części (np. czwartej) są już pisane bardzo na siłę (oczywiście, bez wskazywania palcami). A Cukiernia jest słodka od początku do końca. Od pierwszej strony pierwszej części do końca części trzeciej. Tak, że nie zdąży zgorzknieć.


Małgorzata Gutowska-Adamczyk - Cukiernia pod Amorem
Warszawa 2011
Wydanie I
Stron: 504
Wydawnictwo:


Cukiernia pod amorem pachniała jagodziankami. U mnie nie będzie jagodzianek. Bo to nie czas na jagody, kiedy dookoła wszystko się mieni, migoce i pachnie wszystkim, co korzenne. Jakim cudem nie było w tym roku jeszcze na Book Me pierniczków? Aj aj aj! Godnie więc rekompensuję :)

Są bardzo proste, szybkie, bez żadnych niespodzianek. Jak w przepisie - wszystko zagnieść i do pieca. Niech cały dom zapachnie cynamonem, goździkami, gałką muszkatołową, kardamonem... Cudne zapachy. Cudne pierniczki. I cudowne smaki.


Pierniczki pełnoziarniste
anno domini 2011
przepis agi

Składniki na 40-50 sztuk w zależności od wielkości:
  • 150g mąki pszennej
  • 50g mąki pełnoziarnistej żytniej
  • jajko
  • 65g cukru pudru
  • 50g masła
  • 50g miodu
  • czubata łyżeczka przyprawy do piernika
  • 1 łyżka kakao
  • ½ łyżeczki sody
  • szczypta gałki muszkatołowej (np. świeżo mielonej z Kamisa*, tak jak w poprzednim przepisie na puchate dzwonki)
Przygotowanie:
Wszystkie składniki wsypać do naczynia, wymieszać i wyrobić. Ciasto może być klejące, ale nie dodawać mąki. Ciasto rozwałkować na grubość 4 mm (nie cieniej) – ja wałkowałam pomiędzy dwoma kawałkami folii spożywczej. Wykrawać różne kształty pierniczków. Układać je na blaszce - podczas pieczenia trochę urosną. Piec w temperaturze 180ºC przez około 8 - 10 minut. Studzić na kratce.


* O gałce pisałam już w poprzednim przepisie, ale chodzi mi po głowie jeszcze jeden wątek przyprawowy. Kamis zwrócił się do mnie z prośbą o przetestowanie ich nowych produktów, żeby wiedzieli, czy to, co wypuszczają na rynek, jest faktycznie dobre. I oprócz całego mnóstwa przypraw do słodkości: kory cynamonu, lasek wanilii czy anyżowych gwiazdek, dostałam też różne mieszanki, np. suszone pomidory z bazylią i czosnkiem czy musztardy, np. z czerwonym winem czy płatkami wędzonej papryki. Wypróbowałam już chyba wszystkie słoiczki i młynki po kolei (tu też fajna sprawa, że wszystkie przyprawy są w młynkach, żeby można było je na świeżo zmielić, nie tracąc aromatu) i jestem coraz bardziej zadowolona. Wszystko jest pyszne, pachnące, aromatyczne. Jej. Z czystym sumieniem mogę wam polecić. Też dlatego, że dzięki temu pojawiło się dużo nowych rzeczy, które można wykorzystać w kuchni, a których wcześniej nie było. Czyli takie pozytywne odloty, jak musztarda z żurawiną, z rodzynkami i miodem czy z curry. Jestem bardzo miło zaskoczona.


Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.

piątek, 2 grudnia 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - Dom Kalifa

Dziś kolejna pozycja z cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! Nie wiesz o co chodzi? Informacje o piątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.


Maroko, dżinny, szurnięci dozorcy i w tym wszystkim jeden Anglik. Dom Kalifa to książka od której lecą łzy i boli brzuch. Ze śmiechu.

Byłam bardzo sceptyczna sięgając po tę książkę. Dom Kalifa nie brzmiał mi za dobrze. Pierwsze skojarzenie: romansidło. Drugie: palemki, piaszczyste plaże, falujące morze, malownicze zachody słońca… A fe! Takie wakacyjne utopie niezbyt do mnie przemawiają. Na szczęście otworzyłam i zaczęłam czytać.
Są bajkowe ogrody, gaj pomarańczowy, ukryte dziedzińce, miliony kafelków we wszystkich kolorach tęczy, są nawet palemki – dużo palemek – ale bynajmniej nie w tandetnej stylistyce. Bo oprócz tych wszystkich cudowności, są też zwariowani dozorcy i pokręcone duchy – dżinny, które podkradają nocami z kuchni półmiski z kuskusem i warzywami (nie żeby dozorcy mieli z tym coś wspólnego, a gdzie tam!). W tym wszystkim Anglik, Tahir, który ma dość wyspiarskiego flegmatycznego życia i wie jedno – chce wrócić do kraju, w którym wychowali się jego ojciec i dziadek. Nie wie jednak, jak niecodzienne może być życie w Maroku, gdzie wszystkie zasady zachodniego świata wywrócone są do góry nogami.


Dom Kalifa aż kipi od humoru, ciepła i takiej zwyczajnej, prostej przytulności. Z niektórych wydarzeń opisanych w książce można zaśmiewać się do łez, a ryknąć jeszcze głośniejszym śmiechem, gdy uświadomi się sobie, że to nie wymysły autora, ale jego prawdziwe przeżycia. Dżinny wykradające jedzenie z ogrodu, wyprawa po materiały na budowę domu o trzeciej nad ranem, niełatwe poszukiwania architekta (bo według Marokańczyków im architekt bardziej stuknięty, tym lepiej będzie przykładał się do swojej pracy) i wreszcie szwadron policjantów, dobijających się do drzwi, którym ostatnią rzeczą, jaką należy zrobić, to otworzyć je. Ot, Maroko.


Czytałam już sporo książek z podobnym wątkiem w tle. Schemat jest zawsze ten sam: obcokrajowiec, zazwyczaj Anglik, przyjeżdża do innego kraju, gdzie ku swemu wielkiego zdziwieniu orientuje się, że nie wszyscy myślą tak jak on. Ba! Oni próbują żyć inaczej niż on – z całkiem, trzeba przyznać, dobrym skutkiem. Na początku Anglik nie może sobie poradzić. Później dokonuje się w nim przemiana i zaczyna żyć jak wyzwolony Francuz, przebojowy Włoch czy uwodzicielski Hiszpan. Dla tych, którzy czytali Merde Clarka, historia brzmi znajomo. Tyle że Merde jest literackim mistrzostwem świata i trudno mu dorównać. Kilku pisarzy próbowało i uważam, że żadnemu (ani żadnej) do tej pory ta próba nie wyszła. Aż do Tahira Shaha. Oczywiście, tematyka inna, styl i narracja też, ale humorem i zabawnością dorównuje Clarkowi w stu procentach. Bo choć Dom Kalifa jest ceglasty (460 stron!), to aż żal, że tak szybko się go czyta. Oj, chcę więcej!

Tahir Shah – Dom Kalifa. Rok w Casablance
przełożyła: Małgorzata Glasenapp
Wydanie I
Kraków 2011
Stron: 464
Wydawnictwo:







Czym pachnie w marokańskim domu? Przyprawami! I w mojej różowej kuchni rozpachnił się szafran i imbir. I do tego gwiazdki, jako wyraz tęsknoty za śniegiem, którego nie ma i za świętami, które już na szczęście coraz bliżej. Jeszcze tylko 22 dni. A póki co niech pachnie niestandardowo jak na pierniczki nie cynamonem, gałką muszkatołową i goździkami, ale imbirem i szafranem. Parę dni temu otrzymałam od Kamisa cały kuferek przypraw do przetestowania. Wypuszczają na rynek nową serię produktów (Specialite) i chcieli dowiedzieć się, co sądzę o przyprawach. Na pierwszy ogień poszły szafranowe nitki, zapakowane w małe pudełeczko. Zawsze ciężko mi było dostać szafran - czy to na wagę, czy pakowany. Albo za drogi, albo tylko w sklepach ze zdrową żywnością (czyli: za drogi). Jedynym sposobem było przywieźć go sobie z wakacyjnych podróży. A teraz - fajnie że jest :)




Szafranowe gwiazdki z nieba

Składniki:
  • 175 g miękkiego masła
  • 200 g cukru
  • 1 duże jajko, rozmemłane widelcem
  • 300 g mąki + trochę do podsypywania stolnicy
  • 3 wiórki szafranu (użyłam Kamisowego, jest sprzedawany w małych opakowaniach)
  • ½ łyżeczki sproszkowanego imbiru
  • szczypta soli
Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 180 stopni C. Nitki szafranu utrzyj w moździerzu na proszek (albo kup już sproszkowany – wtedy dodaj szafranu na koniuszek łyżeczki). Masło i cukier wrzuć do miski, ubij mikserem na puszystą masę. Wbij do masy jajko, wymieszaj i dosyp szafran, imbir i mąkę z solą. Zagnieć ciasto na gładką kulę i rozwałkuj na podsypaną mąką stolnicy na grubość ok. 3-4 mm. Gwiazdkowymi foremkami wycinaj ciasteczka i przekładaj je na wyłożoną papierem do pieczenia blachę. Ciastka nie rosną podczas pieczenia, więc nie musisz zostawiać dużych odstępów między nimi. Piecz 12-15 minut, aż się ładnie zezłocą. Po upieczeniu ostudź na kratce.
Smacznego!



Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.

piątek, 18 listopada 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - Paryski ekspres


Dziś kolejna pozycja z cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! Nie wiesz o co chodzi? Informacje o moim copiątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.


Przeczytałam książkę. Później przeczytałam jej recenzje. I jestem w kropce. Coś tu ewidentnie nie gra. Bo wszystkie opinie o książce, jakie przeczytałam, są świetne. Wysokie noty, górne rejestry gwiazdkowej skali ocen. Wszystko brzmi i wygląda wspaniale, tyle że mnie się Paryski ekspres wcale nie podobał. No cóż, zawsze musi być jakaś pierwsza opozycja. Nawet (albo
przede wszystkim) literacka.

Nie o to chodzi, że książka jest zła. O nie, jest fantastyczna. Że nie ma fabuły – nie, ma wyraźną. Że jest bezbarwna – strony tryskają literacką tęczą. No to co jest nie tak?

Zagmatwanie. Ekspres nie jest łatwy. A ja przez niego zostałam wstrząśnięta, niezmieszana (lub na odwrót). Pierońsko ciężko mi się brnęło przez tę książkę. Choć fabuła jest wyraźna: Kees Popinga, ułożony 40-letni Holender wiedzie sobie spokojne życie w Groningen, dopóki nie zostaje zwolniony z pracy. I tu puszczają mu wszystkie od dawna tłumione hamulce moralne. Rzuca wszystko i wyjeżdża do Amsterdamu, do byłej kochanki swojego szefa – Pameli. Rzeczą, której najmniej się spodziewa (a która oczywiście się zdarza) jest odrzucenie jego zalotów przez kobietę. Pamela wyszydza go i, dobitnie mówiąc, każe mu iść w diabły. Kees, nie zastanawiając się za długo, dusi kochankę, po czym zwija manatki i jedzie nie gdzie indziej, jak do Paryża.


I tu zaczynają się francuskie smaczki, czyli Paryż lat 30. Gazowe latarnie na ulicach, ciemne zakątki, duszne i ciasne bary i kawiarnie z miniaturą społeczeństwa w środku: od radców i bogatych klientów po oszustów, złodziei i prostytutki. Ale klimat daleki jest od bohemy, bo Keen, który zaczyna prowadzić subtelną grę z prasą i policją, wodząc ją za nos, ostatnią rzeczą, o jakiej myśli, jest posmakowanie artystycznej strony życia. Zamiast tego można obserwować zmiany w psychice człowieka zmieniającego się na kolejnych kartkach książki. Tu muszę oddać honor Simenonowi, bo portret psychologiczny głównego bohatera jest literackim mistrzostwem świata. Autor nie mówi wprost, czy główny bohater jest szaleńcem, wyrachowanym mordercą czy po prostu głupcem, a zamiast tego daje czytelnikowi pstryczka w nos, jakby chciał rozbudzić ciekawość: A domyśl się czytelniku sam.


Nie odpowiada mi język Simenona. To, jak pisze. Zamiast skupić się na historii, odpływałam myślami gdzieś daleko. Paryski ekspres po przeczytaniu zostawił mnie z mnóstwem pytań, tych dużych, na przykład o wolność i małych, jak choćby o głównego bohatera. I mimo refleksji, książka mnie nie przekonała. Ciężko mi się ją czytało. Poplątana, a nie prosty, trochę jak wyzwanie, któremu nie mam zamiaru sprostać, bo czuję, że i tak nie wygram. I nawet fantastyczne, lekko pożółkłe kartki i dobrze dobrana czcionka mnie nie przekonały, choć to są jedne z tych rzeczy, dla których gotowa jestem wiele wybaczyć. Ale niestety nie tu.

Georges Simenon – Paryski ekspres
Tłumaczenie: Krzysztof Teodorowicz
Warszawa 2011
Wydanie I
Stron: 230
Wydawnictwo:


Oczywiście, najprościej byłoby, gdybym zrobiła jakieś francuskie słodkości. Albo ciasteczka w kształcie ekspresu, utrzymane w klimacie kolejowym. Ale to by było za proste. Poza tym „idzie nowe” i chcę pozostać na tej fali nowości. A więc moje klasyczne małe kruche ciasteczka. Na dobre mieszkanie, na dobre zmiany. Na dobry początek.

 (a gdzie ciasteczko?)

Ciasteczka na dobry początek

Składniki na ok. 50 sztuk:

    * 1/2 kg mąki
    * szczypta soli
    * 100 g cukru
    * 2 jajka
    * 250 g schłodzonego masła
    * szczypta zmielonego kardamonu
    * do zabarwienia: na żółto - kurkuma, na czerwono - czerwony barwnik spożywczy

Przygotowanie:
Z mąki usyp górkę, dodaj szczyptę soli i cukier. W środku mącznej górki zrób wgłębienie, wbij w nie jajka i wkrój kawałki masła. Składniki posiekaj szerokim nożem, dodaj kardamon i do jednej części kurkumę, do drugiej barwnik. Zagnieć ciasto i wyrób je ręcznie na jednolitą, gładką kulę. Zawiń ją w folię i wstaw do lodówki na godzinę.
Rozgrzej piekarnik do 180oC. Po wyjęciu ciasta z lodówki rozwałkuj je na placek o grubości ok. 4 mm (czyli nie za gruby, nie za cienki – bo będzie się rwać). Foremką wykrój ciasteczka i ułóż na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i piecz 10-12 minut.



Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.

piątek, 4 listopada 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - "Oliwkowe drzewo"

Nadszedł piątek, a z nim kolejna pozycja z cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta!
Nie wiesz o co chodzi? Informacje o moim copiątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.


Oliwkowe żniwa podczas sezonu na oliwki na oliwkowej farmie leżącej na oliwkowym szlaku. Czy oliwki mogą się przejeść? Po lekturze Oliwkowego drzewa, piątej z kolei części oliwkowej sagi autorstwa Carol Drinkwater zaczynam się obawiać, że tak.

A szkoda, bo oliwki nie są złe. Smaczne, zielone albo czarne, aromatyczne i pachnące słońcem. Niestety, książka wcale nie jest pachnąca i aromatyczna, choć mam wrażenie, że autorka usilnie chciałaby, żeby taka właśnie była. Tylko że jeśli chodzi o zapachy i aromaty, one wydzielają się same. Przeczytałam wiele książek z wątkami kulinarnymi w tle i ta jest z nich najsłabsza (o pardon, poza Jedz, módl się, kochaj, ale na nią mam już słynne alergiczne uczulenie).

Drinkwater w Oliwkowym drzewie opisuje swoją podróż przez Europę i północną Afrykę (trasa Włochy – Francja – Hiszpania – Maroko – Algieria – Liban), podczas której przyświecał jej jeden cel: dowiedzieć się jak najwięcej o drzewkach oliwkowych. Gdzie rosną i czemu często przycina się ich korony w kształt litery V oraz dlaczego w jednych rejonach psika się je litrami pestycydów, a w innych mogą sobie rosnąć w najlepsze, nieskażone żadną chemią w spray'u? Nie twierdzę, że to nie są istotne informacje, ale trzeba się zastanowić z czyjego punktu widzenia. Właściciela farmy oliwkowej – na pewno. Mnie, czytelniczki – już nie. Czułam się, jakbym czytała rolniczą monografię: jak sadzić, kiedy podlewać, w którym miesiącu rozpocząć zbiory?



Poza tym jak na tak ciekawie zapowiadającą się podróż, relacja z niej jest, brzydko mówiąc, nudna i bez wyrazu. Wiele sytuacji opisanych przez Drinkwater jest niepotrzebnych. Skoro już czytam monografię o oliwkach, to mało interesuje mnie akapit, w którym autorka przez pół strony pisze, że zatrzymała się w hotelu i szedł za nią jakiś obcy mężczyzna, dlatego przyłączyła się do spacerującej rodziny, bo typ był mocno podejrzany. Tak, wszyscy czytelnicy współczują, ale jaki to ma związek z resztą książki? (W tym miejscu chciałam napisać „z fabułą”, ale mocno ugryzłam się w język – a raczej uszczypnęłam w palec – bo książka nie ma żadnej fabuły. To po prostu autobiograficzna relacja z podróży. Nudnej, niestety.). Przecież podróżowanie to przygoda, do której potrzeba dużo humoru, radości i beztroski. A mimo moich szczerych chęci, nie mogłam głośno zaśmiać się przy czytaniu. Czy oliwki są naprawdę aż tak śmiertelnie poważne?

Coś na kształt nikłego grymasu czmychnęło przez moją twarz dwa razy – i był to raczej uśmiech przez łzy, bo wynikał bardziej z przypadku i zabawnego nazewnictwa niż z pisarskich umiejętności autorki. Uśmiechnęłam się za pierwszym razem przy imieniu jednej z bohaterek – Mercedes, a drugi raz, kiedy kilkanaście stron później dowiedziałam się, że stolicą Andaluzji jest Kordoba. Taki motoryzacyjny humor sytuacyjny.

No, może jeszcze jeden fragment:


Chłodne raporty z podróży oprawione w piękne okładki ze skrzydełkami nie są moimi literackimi smaczkami. Bardziej od pseudonaukowych rozpraw z historią oliwek w tle interesują mnie raczej książki, które autentycznie pachną, smakują i które są literacko apetyczne. Że ciężko taką książkę napisać? Och, proszę! Wystarczy przejść się do księgarni i sięgnąć na półki, które aż uginają się od książek cudnie pachnących Toskanią, Prowansją, słońcem. I w których od opisów chleba maczanego w świeżej oliwie moje ślinianki zaczynają wygrywać marsze pochwalne. A przy Oliwkowym drzewie nic mi nie gra.

_______________________________
Carol Drinkwater - Oliwkowe drzewo
tłumaczenie: Ewa Rudolf
Kraków 2011
wydanie I
stron: 566
Wydawnictwo:

Przy czytaniu miałam po dziurki w nosie oliwek. Ale wystarczy, ze wróciłam do kuchni i niesmak odszedł w niepamięć. Nie, nie do książki. Do oliwy z oliwek.

Zrobiłam nietypowe ciasteczka. Rzadko dodaje się oliwę do ciastek, chyba że są to słone krakersy. Ale moje ciasteczka słone nie są. Ulepiłam pieguski z czekoladą, chlusnęłam oliwą, upiekłam i rozpachniłam cały dom. Ugryzłam: przepyszne, kruche, słodkie. Najdomowsze!



Oliwkowe ciasteczka z czekoladą


Składniki:
  • 1/2 szklanki masła
  • 1/4 szklanki oliwy
  • 1 szklanka cukru
  • 1 jajko
  • 1 i 1/2 szklanki mąki pełnoziarnistej (bez problemu do kupienia - ja użyłam pełnoziarnistej żytniej razowej, ale zwykła pszenna, byle pełnoziarnista, jak najbardziej się nada)
  • 3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 tabliczki gorzkiej czekolady, posiekanej na małe kawałki

Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 190 stopni C. Ubij masło z cukrem na lekką i puszystą masę, dodaj oliwę. Wbij jajko i "dobij" je do masy. Dosyp mąkę, proszek do pieczenia i całą czekoladę. Z ciasta formuj dłońmi małe kulki, mniej więcej wielkości orzecha włoskiego, lekko spłaszczaj i układaj na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Rozkładaj kuleczki z minimum 2,5-centymetrowych odstępach, bo lekko rozjeżdżają się na boki podczas pieczenia. Piecz przez 10 minut. Po wyjęciu, jeśli dotkniesz je palcem, mogą być miękkie, ale w 3 minuty stwardnieją na kruche ciasteczka.


Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.

piątek, 21 października 2011

Przy jedzeniu się (nie) czyta! - "Żona piekarza"

Dzisiaj w piątkowym cyklu recenzji francuskie klimaty, z zapachem świeżo upieczonego chleba, buzią umazaną od mąki i szczęściem w tle.
Nie wiesz o co chodzi? Informacje o moim copiątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.


Co może wyjść z połączenia roztargnionego piekarza, jego kochliwej żony, prowansalskich klimatów i rysunków Sempégo? Tylko francuska komedia!

W małej prowansalskiej wiosce dochodzi do kryzysu miłosno-gastronomicznego. Najlepszego piekarza w miasteczku, Aimable, opuszcza żona. Jednak ten, zamiast wyruszyć na poszukiwanie niewiernej małżonki, przestaje w rozpaczy piec chleb. A że Aimable jest nie tylko najlepszym, ale w zasadzie jedynym piekarzem w okolicy - mamy klops.

Mieszkańcy miasteczka nie ustają w wysiłkach i chcąc wziąć piekarza na sposób, codziennie zjawiają się pod drzwiami piekarni, by w iście francuskim stylu pragną dochodzić swojego prawa do świeżej bagietki. W ruch idzie cały wachlarz technik perswazji: prośby, groźby, błagania, lamenty i serenady. A gdy nawet genialny w swej idei pomysł z wyswataniem piekarza na nowo spala na panewce, mieszkańcy postanawiają podjąć radykalne kroki - na własną rękę odszukać żonę Aimable'a. Zadanie nie jest łatwe, bo cała wioska musi zdobyć się na zgodną współpracę - dotyczy to zarówno księdza proboszcza, jak i nauczyciela-antyklerykała. Ale czego się nie robi dla biznesu gastronomicznego! Zwłaszcza we Francji. Zwłaszcza, gdy gra toczy się o być albo nie być chrupiącej francuskiej bagietki, bez której Francuzi nie przeżyją, nie nabawiając się ciężkiej depresji, nawet połowy dnia.


Współczesna komedia nie musi być głupkowata, żeby się podobać. Może trącić zabawną dydaktyką, inteligentnym humorem i francuskim życiem na wesoło. Takim, w którym nic nie jest w stanie zmusić Francuzów do oderwania się od swoich codziennych czynności, chyba że jest to klęska braku świeżo wypieczonych bułek w piekarni. Francuz, który wybiega wczesnym rankiem z domu, w kapciach, piżamie i jeszcze zaspany, bo przed filiżanką kawy, zamiast już od podwórka czuć zapach świeżego pieczywa, napotyka na drzwiach na tabliczkę "brak chleba". Natychmiast budzi się w pół sekundy, zdezorientowany, niedowierzając własnym oczom i próbując uszczypnąć się, żeby obudzić się z sennego koszmaru. A tu guzik. Gdzie jest nasz chleb!?



Urzekł mnie też jeden mały szczegół. Choć może nie taki całkiem mały, bo usztywniony, w formacie A5, ze skrzydełkiem. Okładka, a na niej rysunek Sempégo. Tak, tego od Mikołajka. Aach! Czy może być coś bardziej francuskiego niż jego kreska? (Pozwólcie, że sama sobie odpowiem: nie, nie może być). Mimo że to tylko jeden rysunek, Sempé kupił mnie nim całą w księgarni. Delikatny, po francusku wyrafinowany, taki u la la. I czy przy okazji - cofnijcie się do początku i popatrzcie na okładkę - ten chłopczyk w czarnym berecie wam kogoś nie przypomina? :)

__________________________
Marcel Pagnol - Żona piekarza
tłumaczenie: Krzysztof Chodacki
Kraków 2010
wydanie I
stron: 240
Wydawnictwo:



Nie chcę zdradzać zakończenia książki - czy poszukiwania piekarzowej żony przyniosły sukces, czy spaliły na panewce. Zamiast tego robię ciasteczka na szczęśliwe zakończenie, na szczęście w ogóle i szczęście dla mnie - bo dawno nie robiłam takich kolorowych maluchów. A dają tyle radości!




Pistacjowe koniczynki

Składniki:
  • 85 g mąki + trochę do podsypywania na później
  • 1/2 łyżeczki sproszkowanego imbiru
  • 90 g schłodzonego masła, pokrojonego na małe kawałki
  • 90 g cukru pudru
  • 1/2 szklanki pistacji, obranych i zmielonych na proszek
  • 1 lekko rozmemłane widelcem jajko
  • zielony barwnik spożywczy (opcjonalnie - nie trzeba)
Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 180 stopni C. Dwie blachy na ciasteczka wyłóż papierem do pieczenia.
Do dużej miski przesiej mąkę i imbir. Wsyp pistacje. Dodaj pokrojone na kawałki masło i rozetrzyj wszystko palcami tak, żeby z ciasta powstały okruchy przypominające kruszonkę. Wsyp cukier, dodaj jajko i barwnik spożywczy (jeśli nie masz barwnika, nie musisz go dodawać - ciasteczka będą równie ładne i smaczne, kiedy nie będą zielone, a apetycznie zrumienione). Zagnieć ciasto na gładką kulkę. Gdyby się za bardzo kleiła, możesz dosypać odrobinę mąki. Zawiń w folię spożywczą, włóż do lodówki na pół godziny. Po tym czasie wyjmij, rozwałkuj na oprószoną mąką stolnicy, wycinaj foremkami kształty i układaj na blasze. Ciasteczka nie urosną bardzo w piekarniku, można zostawić między nimi niewielkie odstępy (byle się nie stykały). Piecz 10-12 minut (bardziej 10). Wyciąg, ostudź. Po ostudzeniu można posypać cukrem pudrem, ale uznałam, że to burzy koncepcję ciasteczka zielonego jak koniczynka. 


Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl - także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.
Related Posts with Thumbnails