Uwielbiam, kocham, wielbię kruszonkę. Jak byłam mała, potrafiłam stać i wydłubywać ją z wierzchu jeszcze ciepłego ciasta. Z ostudzonego zresztą też. A cała sztuka polegała na tym, aby dłubać tak, by nie było widać i nikt się nie zorientował. Była więc strategia "dłubać co kawałek", przez co powstawało wrażenie, że kruszonki jest, a i owszem, mniej - ale równo mniej. Druga taktyka pod tytułem "zjadaj, co widać" polegała na tym, żeby z pełnym namaszczeniem wybierać co okazalsze i większe grudki - w ten sposób kawałki kruszonki były jednej wielkości - małej. W porywach bardzo małej. Trzeci wreszcie sposób - skubać brzegi. Brzegów i tak nikomu nie jest żal, to chociaż ja się o nie troszczyłam.
Strategie można było stosować zamiennie. Raz tak, raz śmak. Gorzej, jak chciałam być taka panna po kolei i najpierw wydziubywałam po kawałku, potem duże grudki, a na końcu jechałam po brzegach. Wtedy trzeba było przykryć wszystko ściereczką, po cichu na paluszkach wytuptać z pokoju, a jak ciasto później wjechało na stół, znaleźć sobie jakieś bardzo angażujące zajęcie i udawać, że hm, ale o co chodzi?
Babcia wynosiła placki do drugiego pokoju, przykrywała ściereczką, łudząc się, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, stawiała na górnej półce, gdzie nie mogłam dostać (od czego są krzesła?), a mała Asia i tak zawsze tup tup tup i łapa pod ściereczkę. Potem padało sakramentalne pytanie "a gdzie kruszonka?". To był sygnał do błyskania uśmiechami i wykonywania pełnej zaskoczenia miny "oo, to mamy ciasto?". Babcia w odpowiedzi strzelała minę "Mhm. Na górze róże, na dole fiołki, co mi tu wciskasz takie pierdołki". Ale nie minęły trzy sekundy i słyszałam: "Ale dobra była, co?". I następował zbiorowy wybuch śmiechu.
Skoro najlepsza częścią ciasta z kruszonką jest kruszonka, po co w ogóle ciasto? Róbmy crumble!
Crumble mają polski odpowiednik - "owoce pod kruszonką", ale samo "crumble" brzmi jakoś ponętniej. I już w nazwie chrupie.
Książka, o ho ho, nowiutka, świeżutka, wyczekana. Przepraszam, że się powtarzam z moim uwielbieniem dla Zafona, ale lubię go prawie tak bardzo jak kruszonkę. W dodatku kupiłam książkę przecenioną. Nie wiem jakim cudem komuś opłacało przeceniać się nowość, która dopiero co ląduje na półkach. Zastanawianie się zajęło mi jednak tylko chwilę, po czym popędziłam do księgarni, zanim jej właścicielowi też przyjdzie na myśl, żeby się nad tym zastanowić.
Zrobiłam dwie wersje crumble. Jedną po bożemu: owoce i na nich kruszonkę zapiekłam w piekarniku, drugą na raz dwa trzy w mikrofalówce. Tak, wiem, mikrofalówka niezdrowa. Jeszcze nie zdążyłyśmy się nawzajem polubić, chociaż stoi w kuchni już od jakiegoś czasu. Ale jeśli nie macie takich oporów jak ja, to druga wersja jest idealna dla zabieganych. Kruszonka zapieka się w trochę inny sposób niż w piekarniku - mi osobiście ten sposób bardzo odpowiada.
Crumble z rabarbarem
najbardziej klasyczne
Składniki:
- 3/4 szklanki mąki
- 3/4 szklanki brązowego cukru
- 3/4 szklanki schłodzonego masła
- 7 lasek rabarbaru
- 3 łyżki cukru do zasypania rabarbaru
- 1 łyżka mąki ziemniaczanej
- wiórki kokosowe (jak ktoś bardzo nie lubi, można pominąć)
- płatki migdałów
Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 180 stopni C.
Rabarbar umyj, obierz i pokrój na nieduże kawałki (ok. 2 cm). Zasyp trzema łyżkami cukru i mąką ziemniaczaną. Odstaw. Zrób kruszonkę: cukier, mąkę i masło wsyp do miski. Rozetrzyj palcami na okruszki. Ugniataj jeszcze przez chwilę, aż ciasto zacznie się łączyć (jakby kruszonka bardzo nie chciała się łączyć i mimo wysiłków rozsypywała na proszek, dodaj odrobinę więcej masła). Nie musi wyjść piękna, gładka kulka, tylko mniej więcej lepić do siebie tak, żeby można było duże kawałki ciasta pokruszyć później na wierzch. Gotową kruszonkę owiń folią i wstaw do zamrażarki.
Wyjmij formę, natłuść ją, wyłóż wcześniej przygotowanym rabarbarem. Jeśli jak ja lubisz wiórki kokosowe, możesz posypać nimi wierzch.
Wyjmij kruszonkę z zamrażarki, pokrusz ją na wierzch rabarbaru, całość posyp płatkami migdałów i wstaw do piekarnika do momentu, aż kruszonka się przyrumieni (u mnie jakieś 20-30 minut).
Po upieczeniu i nałożeniu sobie porcji do miseczki, na wierzch możesz położyć gałkę lodów waniliowych albo słodki mus (u mnie ta jasnożółta pianka na wierzchu to właśnie mus waniliowy, który cudnie się topi od ciepłych owoców i kruszonki).
I jeszcze wersja ekspresowa, bez pieczenia w piekarniku. Na wierzch nałożyłam bitą śmietanę, która rozlała się po ciepłej kruszonce, tworząc słodką, aksamitną warstwę. Niebo w gębie. Patent z bitą śmietaną jest nie do przebicia.
Crumble z rabarbarem dla zabieganych
do przygotowania w 7 minut
Składniki - podaję proporcję na jedną spora miseczkę:
- 1/3 szklanki mąki
- 1/3 szklanki brązowego cukru
- 1/3 szklanki schłodzonego masła
- 1 laska rabarbaru
- płatki migdałów
- 1 łyżeczka cukru do zasypania rabarbaru
- pół łyżeczki mąki ziemniaczanej
- bita śmietana na wierzch
Przygotowanie:
Z grubsza początek jak w tradycyjnym, "piekarnikowym" crumble: rabarbar umyj, obierz i pokrój na nieduże kawałki (ok. 2 cm). Zasyp cukrem (1 łyżeczką) i mąką ziemniaczaną, odstaw. Zrób kruszonkę: cukier, mąkę i masło wsyp do miski. Rozetrzyj palcami na okruszki. Ugniataj jeszcze przez chwilę, aż ciasto zacznie się łączyć (jakby kruszonka bardzo nie chciała się łączyć i mimo wysiłków rozsypywała na proszek, dodaj odrobinę więcej masła). Nie musi wyjść piękna, gładka kulka, tylko mniej więcej lepić do siebie tak, żeby można było duże kawałki ciasta pokruszyć później na wierzch.
Przełóż do miski rabarbar, hojnie posyp płatkami migdałowymi, pokrusz na wierzch ciasto (kruszonkę). Włóż do mikrofalówki na 2,5 minuty (moc 500 albo 650). Każda mikrofalówka jest inna, dlatego sprawdź, czy po tym czasie jest gotowa - jeśli nie, wsadź jeszcze do środka na minutę. Wyjmij, pozwól crumble przez minutę, dwie się przestudzić (możesz się poparzyć od gorącej kruszonki), nałóż na wierzch kleks bitej śmietany. Jedz i patrz jak bita śmietana fajnie się topi.

Carlos Ruiz Zafon, Pałac Północy
Bardzo lubię. Mogę kupować jego książki w ciemno. Bo mnie tak trzymają w napięciu, że ciasto się przypali, coś wleci w okno, szybę wywali, buchnie pożar, cokolwiek, a ja nie zwrócę na to uwagi.
Zdziwiłam się, jak przeczytałam ostatnio, że na początku jego książki były klasyfikowane jako literatura młodzieżowa. Dlatego, że głównym bohaterem jest zawsze jakiś młody chłopiec? Dla mnie to nie oznacza, że książka musi być młodzieżowa (to tak jakby ktoś zaszufladkował Mistrza i Małgorzatę jako fantasy, bo ma wątki fantastyczne). Później przeczytałam w wywiadzie z Zafonem, że on sam też się zdziwił z takiego odgórnego przyklepania. Drugim zadziwieniem było odkrycie, że w Hiszpanii wszystkie jego książki są już dawno powydawane, a u nas jeszcze paru brakuje. Zaczęłam szukać, gmerać, wyguglowywać i nic - żadnej zapowiedzi polskiego tłumaczenia. Aż tu ciach, kupuję książkę z pomarańczową okładką, zaglądam na ostatnią stronę i o, o, o jacieniemogę! - Światła Września w październiku. Będę chyba koczować pod księgarnią.