• RSS

niedziela, 20 lutego 2011

Zrób mi czekoladę


Wahałam się co zrobić z czekoladą: wpakować do muffin czy zostawił jak bóg stworzył. Drugie wygrało. Czekoladowe muffiny też mam w zapasie, ale dzisiaj o czekoladzie w prawie czystej postaci.

Uwielbiam sama robić czekoladę. Chociaż może nie do końca. Bo raz, że jeszcze nie przytargałam do domu maszyny do wyrobu czekolady z ziaren kakaowca (spokojnie, kwestia czasu). Narazie tylko mieszam. Tylko i aż, bo powstają małe cuda, które uwielbiam. No własnie, i tu dwa: to nie tak do końca czekolada, a czekoladki. Pralinki, trufle - jak zwał tak zwał. Wiadomo o co chodzi: czekolada z dodatkami. Czekolada z nadzieniem czekoladowym. Plus coś. Chrupanki, wzgryzacze, przyprawy, zasładzacze i rozpływacze*. Zaraz wam wyjaśnię o co chodzi.


Mieszam różne czekolady, tworzę nowy smak, bardzo mój. Nie za słodki, żeby po kilku kostkach nie mieć dość, ale i taki, żeby gorzka czekolada była trochę słodsza. Najpierw czekoladę się topi i wtedy w całej kuchni zaczyna niesamowicie pachnieć. Tak, że wszyscy się zaraz zlezą nad rondelek i będą wąchać. Staram się szpatułka wygarniać całe to płynne cudo ze ścianek, ale kolejka do wylizywania ciepłej jeszcze czekolady już stoi. Jeśli chce się mieć czekoladki z niespodziankami, trzeba zostawić trochę wolnego miejsca w foremkach. W ciepłej brązowej masie zatapia się delikatnie palcem to, co się najbardziej lubi. Ja w swojej mam zazwyczaj orzechy i bakalie. Te dzisiejsze takie są. Z orzechami włoskimi, rodzynkami, suszonymi morelami i figami. 



Domowe czekoladki

Składniki:

dużo kostek ulubionej czekolady (mogą być różne rodzaje), foremka do wyrobu czekoladek albo foremki do kostek lodu i:
* Chrupanki - orzechy, ziarna, uprażone płatki, małe chrupki, kokos (wiórki, płatki). 
Wgryzacze - wszystko co miękkie, ale nie za słodkie: żurawina, większość owoców: wiśnie, borówki, banany, kiwi, truskawki, maliny, poziomki, porzeczki, morele, brzoskwinie, mango, melon, etc.
Zasładzacze - marcepan, nugat, słodkie kremy orzechowe i czekoladowe, które twardnieją (coś a'la nutella) bardzo słodkie bakalie i suszone owoce, jak rodzynki, figi, daktyle, miód, śmietanka. 
Przyprawy - wszystkie ostre i słodkie
Rozpływacze - płynne środki: konfitury, dżemy, marmolady, masło orzechowe, tahini (pasta sezamowa), słodka pasta sojowa, gęsty karmel, toffi, kremy owocowe i na bazie śmietanki.

Przygotowanie:
kostki czekolady roztop w rondelku. Przygotuj sobie foremkę: nie smaruj jej niczym - ani masłem, ani wodą. Roztopioną czekoladę przelewaj do foremek do połowy wysokości. Teraz wrzucaj do foremek co chcesz: orzechy, owoce, bakalie (patrz - spis powyżej). Możesz je lekko popchnąć palcem w głąb foremki. Jeśli po nadzianiu czekoladek zostanie ci jeszcze trochę miejsca w foremkach, dopełnij je pozostałą roztopioną czekoladą. Uwaga! Jeśli chcesz zrobić czekoladki z płynnym nadzieniem, musisz płynną czekolada wysmarować dno i boki foremki za pomocą pędzelka. Najlepiej dwuwarstwowo. Najpierw posmaruj dno i boki jeden raz, a po zastygnięciu drugi. Kiedy warstwy są już dość grube, wypełnij foremkę nadzieniem - ale nie do pełna. Na wierzch wylej lekko pozostałą roztopioną czekoladę (to będzie po wyciągnięciu z foremki spód czekoladki).





Antoine de Saint-Exupery, Ziemia, planeta ludzi

Nic nie pobije Małego księcia, wiadomo. Ale jest blisko. Nawet dla kogoś, kto nie lubi literatury marinistycznej i lotniczej (hm, aerodynamicznej?) jak ja, ten Exupery jest mistrzowski. Napakowany cytatami - to stąd jest "Kochać to nie znaczy patrzeć na siebie nawzajem, ale patrzeć razem w tym samym kierunku". Może dlatego ta aerodynamika nie jest wcale taka zła? Bo i nie twierdzę, że w ogóle jest zła. Tak jak z marynistyką HMS Ulissesa MacLeana i trochę Jądrem ciemności Conrada. To nie znaczy, że są nużące - nie, wręcz przeciwnie, są świetne. Dlatego nie lubię o nich pisać w tym nielubianym aspekcie. Bo ich nie znam. Bo nie doceniam. Dlatego tak kurczowo uczepiłam się tej filozoficzno-złotomyślowej strony. Bo ta mi się ogromnie podoba.

piątek, 18 lutego 2011

121 książek


Internet trąbi mi na lewo i prawo o tegorocznym raporcie Biblioteki Narodowej w sprawie czytelnictwa. Nawet na trąbienie w dwóch stacjach telewizyjnych i jednej radiowej się załapałam. I aż mnie wcięło. Choć podobno jest lepiej niż w poprzednich latach. Więc się zastanowiłam, czy możliwe jest czytelnictwo na minusie? W sensie: czy da się zapomnieć, jak składać litery? Druga rzecz, która mnie już nawet nie zaciekawiła, ale zdumiała,, że intensywny kontakt z książkami oznacza przeczytanie siedmiu.... na rok. Załóżmy, że wśród tych siedmiu książek jedne są cieńsze, inne grubsze. Jedna ma 400 stron, druga 150. Plus minus liczmy przeciętną 250-300 stron. 300 razy 7 (bo 7 książek), to wychodzi 2100 stron na rok. Podzielone na liczbę dni w roku - 5,75 strony dziennie. Przy średniej 250 stron wychodzi ponad 4,5 strony dziennie. Intensywny kontakt. 

Policzyłam, ile książek przeczytałam w ubiegłym roku. 121.

źródło: KLIK

Myślałam, że nic nie jest w stanie mnie bardziej zdziwić niż Polaków intensywne czytanie, a tu proszę - kolejna niespodzianka. Nawet dwie. Nawet trzy. Pierwsza to fakt, że ludzie nie tyle nie czytają książek, bo za grube, tylko po prostu - nie czytają, bo nie czytają. Dla połowy Polaków przeczytanie trzech stron graniczy z cudem - trzech stron czegokolwiek: krótkiego opowiadania, artykułu w gazecie albo w Internecie (nawet w Internecie! nawet na portalu plotkarskim!). Trzy-strony. Przecież to góra 10 minut zajmuje. Drugie zadziwienie: ludzie na emeryturze nie czytają w takim samym stopniu, jak młodsi. Więc problem nie tkwi w braku czasu. I trzecie: lektury. TAK, kanon lektur szkolnych jest koszmarny i wcale się nie dziwię, że nikt tego nie chcę czytać, ale szkoła jest miedzy innymi od tego, żeby ten nawyk czytania wyrobić. Żeby pokazać dzieciakom: hej, patrzcie jakie mamy super książki. A tu, hm, Zbyszko z Bogdańca. Nie tak! Chociaż podobno do 5 klasy wszedł teraz Harry Potter. Wreszcie.

Na osłodę statystyk - dwukolorowe ciasteczka czekoladowe. Kruche ciemne krążki, pomiędzy nimi gęsty krem z białej czekolady. A na wierzchu - banan. Czarne-białe-czarne-białe. W co grasz? 


Biała czekolada, wiadomo, jest bardzo słodka. Dlatego ciasteczka nie mogą być przesłodzone. Odrobina mniej cukru niż w zwykłych i kruchych plus dużo kakao. Ale to naprawdę dużo, ani jedna, ani nawet dwie łyżki nie wystarczą. Ciasto ma być bardzociemnobrązowe, prawie czarne. I wychodzi pyszne, bardzo kruche czekoladowe cudo. A krem wewnątrz - pycha! Clue całego smaku, który zaczyna się czuć po rozgryzieniu czarnego krążka. Małe i słodkie. Takie, że chce się jeszcze. I jeszcze. I jeszcze jedno ostatnie.



Ciasteczka podwójnie czekoladowe z bananem
(Cookies & cream sandwiches)
(przepis przerobiony po mojemu, wzorowany na pomyśle Susanny Tee z książki 1001 cupcakes, cookies & other tempting treats)


Składniki na ok. 15 połączonych ciastek:
  • 125 g miękkiego masła
  • 60 g cukru pudru 
  • 115 g mąki
  • 40 dobrego kakao
  • cała łyżeczka cynamonu
  • 1,5 tabliczki białej czekolady
  • 2 łyżki śmietanki kremówki
  • 1 banan
Przygotowanie:
Nagrzej piekarnik do 160 stopni C. Do dużej miski włóż masło z cukrem i ubijaj, aż masło zacznie blednąć i masa zrobi się puszysta. Wsyp mąkę, cynamon i kakao i wymieszaj wszystko - najlepiej najpierw drewnianą łopatką, potem rękami. Ciasta nie musisz schładzać. Ważne tylko, żeby nie wałkować je na oprószonym mąką blacie, bo ciastko ma w sobie wystarczająca ilość mąki - jeśli da się więcej, ciastka będą twarde i za mączne, czekoladowy smak się zagubi. Dlatego zamiast oprószać blat, weź dwa kawałki przezroczystej folii spożywczej.


Jeden prostokątny kawałek rozłóż na blacie, połóż na nim ciasto, przykryj je drugim kawałkiem i tak wałkuj między dwoma warstwami na placek grubości ok. 3-4mm.


Zdejmij wierzchnią folię i wycinaj foremką kółka. Układaj je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.


Niczym nie smaruj. Na połowę ciastek połóż plasterek banana (sam przylepi się do ciastka podczas pieczenia).


Piecz przez 15 minut. W tym czasie przygotuj krem: rozpuść w kąpieli wodnej białą czekoladę ze śmietanką. Wymieszaj, żeby nie było grudek, odstaw do lekkiego przestudzenia. Po wyciągnięciu ciastek z piekarnika musisz dać im ostygnąć, inaczej będą zbyt miękkie, żeby je przenieść i połamią się. Kiedy są już ostudzone, możesz przełożyć na duży talerz albo tackę, na każde ciastko bez banana nakładaj sporo kremu i przykrywaj drugim krążkiem, z plasterkiem banana na wierzchu.


Nie dociskaj mocno wierzchniego ciastka, bo jest bardzo kruche i może pęknąć.


Wystarczy, że równomiernie rozprowadzisz krem (uwaga, jest gęsty!), np. dużym płaskim nożem i przyłożysz go czekoladowym krążkiem.





Michael Pollan - Jak jeść

Książka cienka, ale z cyklu tych esencjonalnych. Bez zbędnego peplania dlaczego, a jak, a po co. Bez gadanie o tym, co wszyscy wiedzą. Że warzywa, to zdrowe, że jak owoce, to dojrzałe, że jak mięso, to dobrze, żeby wcześniej wesoło sobie skakało po łące i samo dobrze jadło. Że to, co podawane jest przez okno samochodu, nie jest jedzeniem. Że to, co zawiera w sobie składniki, których nie potrafi wymówić przeciętny trzecioklasista, też dobrym jedzeniem nie jest. A im chleb twój bielszy, tym pogrzeb rychlejszy. To nie jest książka do zaczytania się. Ale zostaje w głowie. Zaczęłam łapać się na tym, że ni z tego, niż  owego, przypominają mi się niektóre rady Pollana. Na przykład jedz to, co prędzej czy później samo zgnije. Gnicie to jedzeniowa naturalna kolej rzeczy. To nie tak, że jak coś jest dobre, to przetrzyma bardzo długo. Oczywiście, są takie smaczki - patrz: przetwory. Ale większości produktów to nie dotyczy. Jogurty z czteromiesięczną datą ważności to gruba przesada. Albo jabłka z supermarketu, które świecą się dokładnie tak samo po dwóch dniach i dwóch tygodniach. I w ogóle jabłka, które się świecą jak nawoskowane. Coś jest generalnie nie tak. Inny mój pieszczoch: pakowane gotowe dania mączne, jak naleśniki, krokiety, pierogi - nie mrożone. Czasami widzę takie z datą na kilka tygodni do przodu. A na zdrowy rozsadek, jak się zastanowić: smażę naleśniki, owijam je folią i chowam do lodówki - to ile się utrzymają? Ja moim daję max 5 dni.




środa, 16 lutego 2011

Walentynki są wściekłoróżowe


Z małym walentynkowym poślizgiem, ale i tu musiało się w końcu zrobić milusińsko. W poniedziałek w niebieskiej prezentowej puszce znalazły się jeszcze dwa inne rodzaje muffin. Ale o nich kiedy indziej. Te miały być słodkie, cukierkowe i różowe. Z jednej strony, no trudno, taki dzień, z drugiej - jakby tu nie wykorzystać okazji do zaszycia się przy muffinowej blaszce. Wymyśliłam sobie, że wszystko do początku zrobię sama - nawet te czekoladowe kuleczki na czubku - kryjące w środku orzeszka - chciałam sama omemłać w gorzkiej czekoladzie. Zawsze imponowały mi przepisy, które się ciągną na długość. I wyszło superfajnie. Różowy krem i dekoracje z czekolady to nie koniec niespodzianek. Prawdziwa smakowa jazda zaczyna się po wgryzieniu się. Bo cały środek - tam ta ra tam - wypełniony jest konfiturą z wiśni. 


Wściekłoróżowe, walentynkowe muffinki
(z czekoladą, różowym kremem, i konfiturą w środku)

Składniki:
muffiny:
  • 75 g miękkiego masła
  • 70 g cukru
  • 1 duże jajko
  • 2 łyżki mleka/dobrej maślanki
  • 1 cała łyżeczka proszku do pieczenia
  • 100 g mąki (dałam żytnią - może być też pszenna, razowa, etc.)

nadzienie:
  • ulubiona konfitura - ja dałam wiśniową, niskosłodzoną, z całymi owocami

różowy krem:
  • serek philadelphia (równie dobrze może być każdy śmietankowy i kremowy)
  • domowy sok malinowy lub żurawinowy - ważne, żeby był gęsty - ewentualnie czerwony barwnik spożywczy
  • ewentualnie: kilka łyżeczek cukru pudru - ile, to wyjaśniam niżej

czekoladowe fafrocle na wierzchu:
  • pół tabliczki mlecznej czekolady
  • pół tabliczki gorzkiej czekolady
  • kilka orzeszków laskowych, obranych
  • i jeśli chcecie na różowe kropki na czekoladowym sercu: marcepan zabarwiony gęstym sokiem malinowym na czerwono lub tak samo ukolorowana masa cukrowa



Przygotowanie:

I. Najpierw same muffiny. A jeszcze wcześniej piekarnik - nagrzej do 180 stopni C. Miękkie masło utrzyj z cukrem na gładką, puszystą masę (nie trzeba tego robić mikserem - wystarczy dobra trzepaczka). Wbij jajko i dolej mleka albo maślanki (w zależności od tego, co masz w lodówce). Wsyp mąkę, proszek do pieczenia i wymieszaj wszystko byle jak. Tak, żeby tylko się połączyło, nie musi być gładkie. Masę nakładaj łyżką do muffinkowej formy wyłożonej papilotkami, do 2/3 wysokości każdego "kubeczka". Wstaw do piekarnika i piecz 15-20 minut, do zezłocenia na wierzchu. Wyciągnij i przed dekorowaniem całkowicie ostudź.

II. Jeśli muffiny są już całkowicie ostudzone, można nakładać nadzienie. Ostrym nożem odetnij wierzch muffinki i małą łyżeczka wydziub trochę nadzienia ze środka - żeby zmieściło się tam więcej konfitury. Nakładaj po trochę do środka i przykrywaj odciętą wcześniej "czapeczką". 

III. Krem - wymieszaj śmietankowy serek z kilkoma kroplami gęstego soku - dodaj tyle płynu, żeby krem był różowy, a jednocześnie nie rozrzedził się. Dlatego tak ważne jest, żeby sok był gęsty. Jeśli masz tylko rzadki -  lepiej użyj czerwonego barwnika spożywczego (takie na bazie naturalnych składników, np. wyciągu z buraka są dostępne w sklepach z artykułami cukierniczymi albo w sklepikach ze zdrową żywnością, z pomocą przychodzi tez allegro). Spróbuj, czy krem jest wystarczająco słodki - jeśli nie, dodawaj stopniowo cukru pudru, aż krem będzie w sam raz. Rozprowadzaj go nożem na muffince lub przełóż krem do szprycy i wyciskaj na wierzch.

IV. Czekoladowa dekoracja. W garnuszku ustawionym na parze rozpuść mleczną czekoladę. Płynna wylej na kawałek przezroczystej folii spożywczej i nożem rozprowadź na niezbyt grubą, równą warstwę. Włóż na 15 minut do schłodzenia do lodówki. W tym czasie rozpuść w tym samym garnuszku gorzką czekoladę. Zanurzaj w niej orzeszki laskowe i wykładaj an pergamin, do zastygnięcia. Co zrobić, żeby wyszły idealne kulki? Nie rozpuszczaj czekolady tak, żeby była bardzo płynna. Mieszaj drewnianą łyżką podczas topienia i kiedy zobaczysz, że nie ma już grudek, ściągnij z garnka z parującą wodą. Odstaw na chwilę do ostygnięcia, np. na parapet. Kiedy czekolada będzie powoli tężała, ale nadal będzie wystarczająco płynna, żeby oblepiła orzeszek, zatop go w czekoladowym garnuszku i obracaj widelcem na wszystkie strony. Wyciągnij i osusz na arkuszu pergaminu. 
Wracając do czekoladowych serduszek - wyciągnij z lodówki zastygłą czekoladę (ma być jeszcze trochę miękka) i foremką do ciastek wycinaj w niej serduszka. Ponownie wstaw do lodówki, tym razem do całkowitego zastygnięcia serduszek. Jeśli chcesz ozdobić je różowymi kropkami jak ja, przed pierwszym wstawieniem do lodówki musisz ułożyć na nich małe kulki z różowej masy cukrowej lub marcepanu zabarwionego na różowo. Możesz też zrobić klasyczny lukier i zabarwić go gęstym czerwonym sokiem lub czerwonym barwnikiem na różowo. Albo użyć gotowej posypki.




Barbara Popławska, Coaching duszy
(o książce pisałam już TU - klik!)

niedziela, 13 lutego 2011

Ciasto bananowo-cytrynowe w ciapki


Nie moje, ale dla mnie. Od Just. Uwielbiam jej podarki. Uwielbiam spotkania z nią. Siadamy sobie gdzieś, peplamy: o książkach, o rysowaniu, o pisaniu, o tym, że Czarny łabędź to film o lustrach, że fajna ta książka, bo ma okładkę w klucze i że jak segregator, to tylko zielony i ze wzorkiem. A przy okazji fajne pomysły same wpadają do głowy. A na koniec dostaję telefon, że wiesz wiesz!, zostawiłam telefon na stoliku i prawie go zgubiłam i dzwonię tylko po to, żeby ci powiedzieć, że go mam i nie zgubiłam. I jest powód do radości na resztę dnia. 

Tym razem krakowski winter wonderland był bananowy. Poprzednio - marchewkowy.

Ciasto w ciapki, żółte od bana i cytryny. A przy tym słodkie, miękkie i lekko wilgotne. Pyszne.





Ciasto bananowo-cytrynowe w ciapki 
wg pomysłu Agnieszki

Składniki na małą blachę:
  • 375 g miąższu z bananów
  • 2 łyżki soku z cytryny
  • 180 g cukru
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 5 jajek
  • 2 łyżeczki ekstraktu waniliowego 
  • 225 g stopionego masła
  • 50 g jogurtu naturalnego
  • 350 g mąki tortowej
  • 1 i 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 i 1/2 łyżeczki sody
  • szczypta soli
Przygotowanie:
Rozgniecione banany mieszamy z sokiem cytrynowym i w zamkniętym pojemniku zostawiamy na noc w lodówce. Następnego dnia nagrzewamy piekarnik do 175°C. Mąkę przesiewamy z proszkiem do pieczenia, sodą i solą. Banany z cukrem i skórką cytrynową miksujemy w blenderze w pojemniku do koktajli na gładką masę. Dodajemy pojedynczo jajka i stopione masło nadal miksujemy. Na koniec dodajemy jogurt i jeszcze na krótko włączamy blender. Przelewamy masę bananową do dużej miski, następnie wsypujemy do niej stopniowo mąkę z dodatkami i mieszamy trzepaczką do piany do otrzymania gładkiej masy.

Napełniamy przygotowaną foremkę - małą blaszkę: okraglą lub prostokątną. Można też ciasto przelać do foremek na babeczki albo muffinki. Pieczemy przez ok. 30-40 min w zależności od wielkości foremek. Wyciągamy z piekarnika, pozostawiamy do lekkiego przestudzenia i wyjmujemy z foremki na siatkę albo drewnianą deskę do całkowitego wystudzenia. Jeśli ktoś lubi może je posypać cukrem pudrem.




Elizabeth Gilbert, I że cię nie opuszczę...


Dobry cytat to nie wszystko. Co mnie podkusiło, żeby to czytać, nie wiem. Katastrofa z Jedz, módl się, kochaj powinna dać mi do myślenia. I trochę dała, ale nie na tyle, żebym po tę nie sięgnęła. Tak sobie pomyślałam: a może będzie akurat ta będzie dobra? NIE. Już sam podtytuł, Love story, powinien mnie odstraszyć. Skoro wiedziałam, no ok, przeczuwałam będzie lepszym słowem, że ta książka będzie poziomem katastrofizmu dorównywać pierwszej części, to po co ja czytałam? Już co najmniej kilka osób mnie o to pytało. Po co czytam złe książki? Po to, żeby wiedzieć dlaczego są złe. Żebym miała za co krytykować. I była w tej krytyce pewna. Paradoksalny problem ze złymi książkami polega jednak na tym, że żeby przeczytać, trzeba się namęczyć. A męczyć się nie zawsze mam ochotę.
Niesamowicie rozbawiła mnie jedna opinia, którą znalazłam w sieci: Zdecydowanie gorsza od "Jedz, módl się, kochaj", ale równie dobra. Mam takie same buty, tylko że inne.
No ale o czym jest książka. To dość ważne, bo tytuł sugeruje co innego, w środku - co innego. To: jedno, tamto: drugie. Jadąc tym samym wózkiem, znowu mamy wynurzenia autorki na temat swojego życia osobistego. Przez bite 40 stron opis załamania nerwowego z powodu cofnięcia ukochanemu wizy na amerykańskim lotnisku. I "wyrok" urzędnika celnego: chcecie być razem, musicie się pobrać. Wyrok, bo ani jedno, ani drugie nie chce ślubu, bo małżeństwo to zło. I tu Gilbert porywa się z motyka na słońce, usiłując zebrać wszelka możliwa wiedzę na temat małżeństwa, filtrując ją oczywiście na swoje swoje potrzeby i w celu zmieszczenia tego wszystkiego na 350 stronach formatu A5 w twardej okładce. Jest rozdział małżeństwo a oczekiwania, małżeństwo a historia, małżeństwo a autonomia, małżeństwo a kobiety, małżeństwo a ceremonia, małżeństwo a... I tak do nieskończoności. Nie będę zdradzać zakończenia. Chociaż nawet nie wiem, czy niezdradzanie coś da. Ta książka jest, jak Jedz, módl się, kochaj, do bólu przewidywalna. Więc zakończenie możecie wymyślić sobie sami (tak, jest dokładnie takie, jak myślicie).

sobota, 12 lutego 2011

Co jest w środku?



Czuje się jak po apokalipsie. TAK! Skończyłam sesję. Uwielbiam karteczki samoprzylepki i moją tubkę z pisakami we wszystkich kolorach świata, ale chwilowo mam ich dość. Przychodzę do domu, siadam, bimbam sobie. Nicnierobię. Czuję się jakby mnie wypuszczono z zakładu karnego z zaostrzonym rygorze, oblepionym kolorowymi odblaskowymi post-inami i ze stempelkami w kształcie pomarańczowych kwiatków na ścianach. I mogę czytać co chcę! No bo proszę was, wszystko, co ostatnio czytałam, brzmi jak porażka: Struktura rewolucji naukowych, Struktura teorii psychologicznych, Filozofia nauk przyrodniczych, Naukoznawcza analiza porównawcza (uwierzcie mi, wiem z tego tyle samo co wy :) ). Ooo nie, koniec!


A ile mi się fantastycznych mądrości z notatek uzbierało! Ale napisze o nich następnych razem. Póki co mam potrzebę ciśnięcia ich w kąt i leżcie-sobie-tam-brzydale. Za to po ostatnim egzaminie wróciłam do domu i zaczęłam piec. Nie wyobrażałam sobie, żebym miała robić cokolwiek innego - to się rozumiało samo przez się. Zdaję, dziękuję, dowiedzenia, to teraz sobie zrobię babeczki. Normalna kolej rzeczy. Jak oddychanie.



Ano właśnie. Co w środku? Nikt nie mógł zgadnąć. A i sama nie wpadłabym, żeby dodać 'to' do środka - gdyby nie czerwone pudełko, które stało na półce na wysokości mojego wzroku, gdy robiłam herbatę. Zanim się dobrze zastanowiłam, zawartość pudełka wylądowała w muffinach. Po upieczeniu stwierdziłam, że no jednak mogłam się zastanowić, co z tego wyjdzie, bo nie tak to sobie wyobrażałam. Ale zaraz potem i to wyleciało mi z głowy, bo okazało się, że wyszło super. Zaniosłam do spróbowania i nikt nie wiedział co jest w środku, a jak nie wiadomo co, ale dobre, to podobno jeszcze bardziej kręci. 
A na końcu przyszedł mój brat i zjadł wszystkie 6 muffinek, jakie dla niego zostawiłam w puszce - NARAZ. 



No dobrze, ale miałam powiedzieć, co jest w środku. Brawa należą się... ptasiemu mleczku. TAK, jak się przez chwilę zastanowić, to nie da się go upiec tak, żeby zostało w całości, w lekkiej piance. No o tym nie pomyślałam. Pełna nadziei wpakowałam po kwadraciku do środka i zadowolona włożyłam do piekarnika. Jakie było moje zdziwienie, kiedy muffinki się na wierzchu rozdziawiły, a w środku - gdzie jest moja pianka?
Upiekło ją. I to był strzał w dziesiątkę. Muffinki w środku się rozwarstwiły, na wierzchu cudownie przyrumieniły i nabrały chrupiącej skorupki. Jakim cudem - nie wiem. Nad niektórymi rzeczami nie trzeba się za bardzo zastanawiać. Ptasie mleczko jest bardzo słodkie, więc nie trzeba dodawać dużo cukru. Ten przesłodzi piankę, a to ona ma być tu najważniejsza. Ptasie mleczko trzeba najpierw oskalpować - pozbyć się czekolady ze ścianek prostokątnych kawałków. Nie przepadam za akurat za tą, którą oblewa się pianki, poza tym nie chciałam, żeby muffinki były choć trochę czekoladowe. Wystarczą im już migdały, które jeszcze wrzuciłam do środka - z czekoladą byłoby za dużo szczęścia naraz.



Składniki:
  • szklanka mąki
  • 1/4 szklanki cukru
  • pół łyżeczki proszku do pieczenia
  • szczypta soli
  • jedno duże jajko
  • 1/4 szklanki oleju
  • pół szklanki mleka
  • 3 garście posiekanych migdałów
  • ptasie mleczko - tych prostokącików tyle, ile połowa muffinek - jeśli wyjdzie wam 9 jak mnie, to 5 ptasich mleczek, jak macie mniejsze foremki i napełnicie np. 12 foremek, to analogicznie 6 ptasich mleczek.

Przygotowanie:
W jednej misce zmieszaj mąkę, proszek do pieczenia, sodę i sól. W drugiej - cukier, jajko, olej i mleko i dokładnie wymieszaj, aż do rozpuszczenia się większości cukru. Następnie przelej zawartość do miski z mąką, wsyp migdały i wymieszaj drewnianą łyżką. Masę przekładaj do foremki na muffiny, napełniając każdą dziurkę do 1/3 wysokości. Oskalpuj ptasie mleczko - z każdego kwadracika odcinaj nożem czekoladę z każdej ścianki. Poprzekrawaj prostokąciki na pół i każdy taki kawałek wkładaj w już trochę wypełnione  muffinowe papierki. Następnie wypełnij wszystkie już do 2/3 wysokości pozostałym ciastem. Piecz 30 minut w 190 stopniach C. Wyjmij i dobrze przestudź. Muffinki będą tuż po upieczeniu bardzo "otwarte" - z takimi rozdziawionymi paszczami u góry, które potem, pod wpływem ostudzenia, trochę się domkną. Najlepsze w tym samym dniu, ale równie dobrze można włożyć do metalowej puszki i przechowywać w niej do paru dni.





J.R.R. Tolkien - Władca pierścieni. Drużyna pierścienia

 Czuję jakiś taki dyskomfort, że mam pisać o Władcy pierścieni. No bo co odkrywczego powiedzieć? Że fajne? No przecież, i to jak. Że grube? Nie inaczej. No dziwnie. Zresztą mi samej nie chciałoby się czytać po raz nie wiadomo który, że pierścień, hobbici, że to genialne, że gollum i my treasure - większość osób oglądała film. Wiadomo o co chodzi. Ale chce napisać o czymś innym. O moim zmaganiu się z Tolkienem. Bo to nie było tak, że wzięłam do reki, pomyślałam "ale czad ci hobbici" i lekturka na jedną noc. O nie nie. Trzy razy się przymierzałam. Za pierwszym poddałam się po 50 stronach, za drugim dociągnęłam trochę dalej, ale generalnie: też nie bardzo. I dopiero teraz mogę powiedzieć, że mi się podoba. Jestem święcie przekonana, że do niektórych książek trzeba dorosnąć, trzeba po nie sięgnąć w odpowiednim momencie. Z niektórymi tytułami to nie jest tak hop siup. Władca taki jest. Trzeba sobie dać na niego czas, czytać spokojnie, bo to książka drogi - Frodo pierścień dostaje, zbiera kmiotków i idzie. I idzie, i idzie, i idzie... I tak przez trzy części. W moim wydaniu przez ponad 1300 stron. Chodzi, człapie, ześlizguje się, stąpa ostrożnie albo biegnie, ucieka, przeskakuje, coś go łapie za nogę, ktoś komuś nogę ucina mieczem, coś się w nią wbija albo owija dookoła. Powieść dla chodziarzy. 
Related Posts with Thumbnails