Michael Booth – Jedz,
módl się, jedz
(PWN, Warszawa 2012,
s. 358)
Po lekturze „Jedz, módl się,
kochaj” przekonałam się, że nie wszystko, co się napisze, ponumeruje, oprawi w
okładki i wsadzi na witrynę księgarni, jest literaturą. Książką może być wszystko,
literatura to według definicji sensowne twory słowne (tak to widzi Stefania Skwarczyńska, nie
chcę napisać stara, ale na pewno wyjadaczka polskiej literatury, historyk i
teoretyk, doktor honoris causa na Uniwersytecie Łódzkim). Książka Elizabeth
Gilbert wciągnęła kilka milionów czytelników (z przewagą czytelniczek),
wydawnictwo wznawiało wydania, tytuł był poczytny, modny, na językach – wszystko
można o nim powiedzieć, tylko nie to, że był sensowny. To już bardziej sensowna
była Julia Roberts w ekranizacji powieści. Chociaż powieścią to też trudno
nazwać. Kwazipamiętnik? Hybryda dziennika i powieści? Bo wielka literatura na
pewno nie.
Widać chyba nie tylko ja tak uważałam,
bo po publikacji książki i premierze filmu jak grzyby po deszczu pojawiły się
jej parodie. Zazwyczaj autorstwa mężczyzn. Co mnie jakoś wcale nie dziwi. Mężczyźni
mają dystans do pewnych spraw i w przeciwieństwie do kobiet, powtarzając za
Dorotą Zawadzką, nie pozbywają się poczucia humoru przy porodzie. Kobiety
natomiast w odpowiedzi na prześmiewcze tytuły silnie się zsolidaryzowały, że
jak to, że tak nie wolno, nie przystoi i jak można się naśmiewać z ważnych
wyborów życiowych autorki. Ano można, drogie panie. Że każdy może pisać co
chce? Że o gustach się nie dyskutuje? Po pierwsze, po to są gusty i każdy ma swoje
zdanie, żeby móc z innymi pogadać i podyskutować. Drugiego argumentu, że każdy
może pisać co chce, nie zbijam, bo się z tym zgadzam. Andrew Gottlieb miał
pełne prawo napisać „Pij, graj, używaj”, a Michael Booth „Jedz, módl się, jedz”. Po prostu nie każdy musi to czytać.
Na widok podtytułu („czyli jak
przypadkiem znalazłem spokój, równowagę i oświecenie”) dostałam drgawek. Zapowiadała się książka z gatunku dziamdziamowatych, słodko-pseudofilozoficznych refleksji
nad każdą muszką, żuczkiem, kwiatuszkiem i tryliardem innych pierdołowatych
rzeczy (żeby nie było – żuczki są spoko). Ale wzięłam tytuł do ręki z zamiarem
zrecenzowania, więc przeczytać trzeba.
Do połowy szło ciężko. Choć i to lekko powiedziane - szło opornie do tego stopnia, że ani ruszyć naprzód się
nie chciało, ani za bardzo wrócić do początku i zacząć jeszcze raz. Zresztą po co?
Michael Booth na początku nudzi i robi to z tak niesamowitą konsekwencją, że aż miałam
zamiar zatrzasnąć książkę z hukiem, byle by tylko nieco ją ożywić. Wydawało mi się, że autor leci
stereotypem: zagoniony, znerwicowany, alkoholik, bez czasu na cokolwiek poza
chlaniem i pracą, w międzyczasie stara się być zabawny, co w gruncie
rzeczy układa się w rozdrażnienie narastające po drugiej stronie książki, czyli u czytelnika. Opowiada, nudzi,
smęci… Aż w końcu nerwy puszczają nie tylko czytelnikowi, ale też żonie autora.
Oświadcza, że nie ma zamiaru tego dłużej znosić i nie słuchając kolejnej fali mękolenia
ojca jej dzieci zarządza półroczny wyjazd do Indii. Żeby facet nie czuł się
kompletnie przybity, wspólnie zawierają umowę, że będą na zmianę decydować o
kierunku podróży i sposobie spędzania czasu. Jeden dzień ona, drugi on. Na
szczęście kobieta jest na tyle rozsądna, że a to przypadkiem wysiada silnik, a
to o pół minuty spóźniają się na autobus i są zmuszeni nocować tam, gdzie ona
proponuje. W końcu docierają do celu podróży (jej celu podróży – facet oczywiście
nie dostrzega w tym żadnego podstępu), gdzie po rozpakowaniu bagaży kobieta z
najszerszym możliwym uśmiechem na ustach oświadcza, że wiesz kochanie, właśnie
zapisałam cię na trzymiesięczny kurs jogi, więc z twoich planów nici. I lepiej, żebyś się z tym pogodził.
Nie powiem, co dzieje się potem.
Za to książka z kartki na kartkę robi się coraz bardziej wciągająca i jej druga
część to może nie jest mistrzostwo literackiego poczucia humoru, ale za to wszystko
tam dzieje się już bardzo prawdziwie. Realne są emocje, zachcianki, czasem
współczucie, a kiedy indziej nadzieja i głośny śmiech. Zamiast bajki na
dobranoc, przy której tak się nudzę, że zazwyczaj zasypiam, dostałam papierową kofeinę,
przez którą nie mogłam zasnąć, póki jej nie skończyłam. Zamknęłam „Jedz, módl
się, jedz” (choć nadal uważam, że to mało szczęśliwy tytuł) o 3:30 nad razem. To chyba wystarczy
za moją opinię?
Potrzebujesz: 1 paczkę makaronu obojętnie jakiego kształtu, 100 g rodzynek, 1 słoik suszonych pomidorów, 10 czarnych oliwek bez pestek, 100 g posiekanych migdałów, 200 g drobno startego parmezanu, pół szklanki gęstej śmietany (12%), 1/2-1 szklanka mleka (do rozrzedzenia), garść świeżego oregano, kilka listków świeżej mięty, pieprz i sól.
Jak przygotować: makaron ugotuj zgodnie z zaleceniami na opakowaniu (ma być al dente). W czasie, kiedy makaron się gotuje, pokrój pomidory na cienkie paski, oliwki na bardzo drobną kostkę i zetrzyj parmezan na tarce. Zioła bardzo drobno posiekaj. Kiedy makaron się ugotuje, odcedź i przełóż z powrotem do garnka. Dorzuć pomidory, migdały, oliwki, zioła, rodzynki, dolej mleko i śmietanę. Dodaj szczyptę pieprzu i soli. Wszystko wymieszaj. Ser się powoli stopi i w makaronie zrobią się małe ciągnące niteczki. Nałóż do miski i zjadaj. Smacznego!
6 komentarze:
Ten makaron dosyć mnie zaintrygował. Rodzinki, i jednocześnie ser zółty? No, nie spodziewałabym się..
Makaron z rodzynkami faktycznie jest zaskakujący, ale bardziej zaciekawiła mnie książka - i jak o niej piszesz. Czytate :)
Śmietanę to mogę zrozumieć, ale mleko??? Naprawdę? Ale makaron chyba nie pływa w tym mleku, nie? To się wygotowuje? Pytam, bo zaintrygowałaś mnie tym przepisem i chyba z niego skorzystam. Tyle że bez rodzynek, bo za nimi nie przepadam.
Co do książki - czytałam Jedz, módl się i kochaj. Bardzo długo ją czytałam, szło mi jak po grudzie i szczerze mówiąc, już ją chciałam oddać koleżance, ale przemogłam się i doczytałam. Ogólnie nawet mi się podobało, ale chyba nie chcę przechodzić tego samego z Jedz, módl się, jedz, więc chyba podziękuję. Przynajmniej narazie. I w ten sposób lista książek do przeczytania uaktualniła się, wyrzucając z czołowej pozycji Jedz, módl się, jedz :D
Dzięki!
Pozdrawiam, Kasia
Dokładnie tak - mleko :) Jak dodasz do makaronu ser, to się to wszystko bardzo zagęszcza i trzeba czymś rozrzedzić. Makaron i tak pochłonie mleko, a ze śmietaną robi się jeszcze większa ciapa :)
Ciapa w sensie zbita kula.
przełamanie smaków, podoba mi się!
Prześlij komentarz