• RSS

środa, 31 października 2012

Jak wydłubać dynię na Halloween?


Krótki przewodnik dla totalnie zielonych, którzy jednak ogromnie chcą mieć lampion na halloween (czyli ja miesiąc temu):

1. Kup dynię. Dostań dynię. Zażycz sobie dostać dynię od kogoś. Zdobądź dynię i przywlecz ją do domu. To dość oczywiste.

Małe wtrącenie o najlepszej dyni: powinna być okrągła (owalne, nierówne, powybrzuszane i z jakimiś dziwnymi ciemnymi plamami odpadają) i powinna położona na płaskiej powierzchni stać równo. Nie chybotać się. Jeśli jednak jest najpiękniejsza, ale nadal się chybocze, utnij równo ostrym nożem kawałek jej spodu. najlepsze są dynie do 3 - 4 kg. Nie powinna być lżejsza niż 1 kg, wtedy ciężko się z niej wycina. Większe dynie gładko sie wydłubią, ale ich grubość pozostałej skórki i miąższu będzie tak cienki, że dynia zapadnie się do środka. Skórka powinna być gładka, sprężysta, nie spróchniała. 

2. Możesz iść na żywioł, albo narysować wcześniej projekt. Jeśli nie masz pomysłu albo zdolności artystycznych, możesz skorzystać z szablonów poniżej.


2b. Albo pójść na całość i skorzystać z mojego ulubionego:


3. Ostrym, dużym nożem odkrój górną część dyni. Mi nigdy nie udało sie tego zrobić idealnie równo, więc nie ma się co stresować nad tą biedną dynią. Jak tylko nie zjedziesz nożem z góry do dołu dyni, jest dobrze. 

4. Po odcięciu "czapeczki", otwórz dynię i wyjmij pestki oraz wszystkie fafrocle ze środka. Te dyniowe włoski też. Łyżką do zupy albo do lodów wydłub miąższ ze ścianek (ale nie za cienko - ścianki powinny mieć ok. 0,5-1,5 cm grubości).

5. Masz wydrążoną dynię - możesz wycinać. Klasyczne dyniowe buzie wytniesz małym ostrym nożykiem (najlepiej gładkim, bez ząbków). Dynię we wzory jak ja wytniesz foremkami do ciastek. Przy wycinaniu foremkami trzeba tylko uważać, żeby nie robić wycinanek zbyt blisko siebie - inaczej napięcie przy wbijaniu foremki sprawi, że ścianki popękają i z całej zabawy w wycinanie nici.


6. Z wyciętych foremkami kształtów możesz zrobić stemple w klimacie eko (jak z ziemniaków).

Uwaga! Przy wycinaniu foremkami nie biorę odpowiedzialności za straty w sprzętach. Nie próbuj nawet wycinać plastikowymi foremkami. Jeśli sięgasz po metalowe, to najlepiej z grubszej stali nierdzewnej. Ja używałam i cienkich, i grubszych metalowych. Umówmy się, foremki gorszej jakości nie przetrwają próby halloweenowej. Efekt użycia tych cienkich widać poniżej.


7. Włóż do środka świeczkę, zapal, zgaś światło. Posiedź w ciemnościach i ciesz się swoim lampionem. Albo zrób z niego punktowe oświetlenie.

I voila, dyniowy lampion gotowy.
Wesołego halloween!

wtorek, 30 października 2012

Ile dyni w dyni?


Jedna duża dynia przytargana do domu to:
6 małych babeczek dyniowych
6 muffin-duszków
12 dużych muffin
1 ciasto dyniowe z orzechami, rodzynkami i kremem jogurtowym
3 słoiki musu dyniowego do szarlotki
1 duży pojemnik tartej dyni zamrożonej na "w razie gdyby"
50 ciastek dyniowych, takich jak o te, wyżej i o te, niżej

Z brązowym cukrem. Z przyprawami, dzięki którym w kuchni pachnie jak podczas pieczenia piernika na święta (śnieg spadł, więc łatwiej wczuć się w klimat). Z orzechami i najważniejsze - z dynią, która genialnie sprawdza się jako składnik słodkich wypieków. Ciastka mięciutkie i pachnące. Najlepsze jeszcze ciepłe prosto z blachy.


Ciasteczka dyniowe
porcja na 50 ciasteczek
(zmieniony przepis z Joy of baking)

Składniki:
  • 2 i 1/2 szklanki mąki pszennej
  • 1 szklanka brązowego cukru
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
  • szczypta soli
  • 1/2 łyżeczki zmielonych goździków
  • 1/4 łyżeczki zmielonego imbiru
  • 1/2 szklanki oleju roślinnego
  • 2 jajka
  • 1 szklanka miąższu dyni startego na tartce na małych oczkach
  • 100 g orzechów włoskich, grubo posiekanych
Przygotowanie:
Piekarnik rozgrzać do 165 stopni C. Blachę wyłożyć papierem do pieczenia.
Wymieszać ze sobą mąkę, proszek do pieczenia, sodę, cynamon, imbir, goździki i sól. 
W dużej misce zmiksować jajka i cukier, aż utworzą lekką i delikatną masę. Dodać olej i dynię, zmiksować. Dalej miksując, na małych obrotach, wsypać mąkę oraz orzechy i mieszać, aż składniki się połączą.
Za pomocą łyżki nakładać kleksy ciasta na przygotowane blaszki, zachowując odstępy. 
Piec przez 15-18 minut, aż ciasteczka się lekko przyrumienią. Wyjąć z piekarnika i studzić na kratce. 

Smacznego!

poniedziałek, 29 października 2012

Mistrzowie słowa - rozwiązanie konkursu

Nagrody w postaci audiobooków:

  • Frances Mayes - "Pod słońcem Toskanii" czytane przez Danutę Stenkę wędrują do: justynader i jurata.a
  • Michaił Bułhakow - "Mistrz i Małgorzata" czytany przez Wiktora Zborowskiego wylosowały: zmiejka i gebawniebie

Gratuluję! :) 

Do zwyciężczyń już piszę maila z potwierdzeniem i prośbą o adres do wysyłki, a wszystkim konkursowiczom dziękuję za opinie i uwagi na temat audiobooków. 


niedziela, 21 października 2012

Chłopiec od filmów



Juliusz Machulski - Hitman
(Agora, Warszawa 2012, s. 362)

Do biografii trzeba dorosnąć. Ja musiałam. Im się jest młodszym (i głupszym, piękniejszym, mniej świadomym i bardziej egoistycznym), tym bardziej ma się umysł stworzony do czytania powieści ze wszystkimi szmerami-bajerami, dzięki którym te tytuły lądują na wysokich miejscach list bestsellerów: wyraźnym wątkiem (góra dwoma, bo większej ilości się nie przyswoi), punktem kulminacyjnym, wyrazistymi bohaterami i wyraźnym zaznaczeniem, który jest dobry, a który zły.

Kiedy się jest starszym, może nie jakoś spektakularnie, ale przynajmniej nie na tyle, by być również mądrzejszym, zaczyna się piękny czas lubienia biografii. Kiedy kilka lat temu usłyszałam, że spodobają mi się jeszcze książki o życiu, pukałam się w głowę i sugerowałam robić to samo wszystkim dookoła. Ale naprawdę tak jest. Kiedyś omijałam działy ze wspomnieniami w księgarniach szerokim łukiem, dziś biografie są jednymi z moich ulubionych pozycji.

O tym, że Juliusz Machulski chce napisać „Hitmana”, wiedziałam już od jakiegoś czasu i niecierpliwie przebierałam nogami na zmianę ze sprawdzaniem na stronie wydawnictwa ile jeszcze do ukazania się książki. Paradoksalnie, kiedy już wzięłam ją do ręki, sceptycyzm uderzył mi do głowy: no bo czy ja wiem? Znany reżyser, ale nie wszystkie jego filmy lubię. Choć no tak, większość była niezła. Ale znowu po co pisać książkę, jak się dobrze zna na robieniu filmów?

Na szczęście całe to moralizatorstwo przeszło mi po kilkunastu pierwszych stronach. Jest pięknie, jest prosto i z wielką wrażliwością. Nie sądziłam, że Juliusz Machulski tak pięknie pisze, bo że dowcipnie, to ciężko się nie domyślić. „Hitman” składa się z krótkich felietonów, które poukładane są tak, że tworzą całą biografię autora. Nie nachalną i nie nabitą datami oraz szczegółami z życia, które tylko reżyserowi wydają się istotne. Miałam wrażenie, że pisze do mnie mały chłopiec, któremu ktoś tylko omyłkowo w dowodzie osobistym dopisał „rok urodzenia: 1955”. Taki chłopiec, który nie stracił zachwytu światem i który potrafi wpadać w największy na świecie entuzjazm z powodu błahych rzeczy, na które tak zwany dorosły świat nie przewidział poświęcania czasu.

„Hitman” zwraca się do swojego ojca nie per tato, ale po imieniu. Janek chodź zrobimy to, Janek co o tym myślisz? Juliusz Machulski doskonale pamięta szczegóły, które innym umykają – emocje, mniej ważne wydarzenia, otoczenie. Jak w filmie: jest scena, są aktorzy, w tle scenografia. Tylko dialogi są nieprzewidywalne. Choć monolog w wykonaniu autora z pewnością zasługuje na Oscara za najbardziej dowcipny film nieanglojęzyczny.


Jest jeszcze coś. Tekst ilustrują grafiki zrobione przez córkę reżysera, Marię Machulską-Le Méné. Są absolutnie genialne.

środa, 17 października 2012

Jedz, czytaj, jedz


Michael Booth – Jedz, módl się, jedz
(PWN, Warszawa 2012, s. 358)

Po lekturze „Jedz, módl się, kochaj” przekonałam się, że nie wszystko, co się napisze, ponumeruje, oprawi w okładki i wsadzi na witrynę księgarni, jest literaturą. Książką może być wszystko, literatura to według definicji sensowne twory słowne (tak to widzi Stefania Skwarczyńska, nie chcę napisać stara, ale na pewno wyjadaczka polskiej literatury, historyk i teoretyk, doktor honoris causa na Uniwersytecie Łódzkim). Książka Elizabeth Gilbert wciągnęła kilka milionów czytelników (z przewagą czytelniczek), wydawnictwo wznawiało wydania, tytuł był poczytny, modny, na językach – wszystko można o nim powiedzieć, tylko nie to, że był sensowny. To już bardziej sensowna była Julia Roberts w ekranizacji powieści. Chociaż powieścią to też trudno nazwać. Kwazipamiętnik? Hybryda dziennika i powieści? Bo wielka literatura na pewno nie.

Widać chyba nie tylko ja tak uważałam, bo po publikacji książki i premierze filmu jak grzyby po deszczu pojawiły się jej parodie. Zazwyczaj autorstwa mężczyzn. Co mnie jakoś wcale nie dziwi. Mężczyźni mają dystans do pewnych spraw i w przeciwieństwie do kobiet, powtarzając za Dorotą Zawadzką, nie pozbywają się poczucia humoru przy porodzie. Kobiety natomiast w odpowiedzi na prześmiewcze tytuły silnie się zsolidaryzowały, że jak to, że tak nie wolno, nie przystoi i jak można się naśmiewać z ważnych wyborów życiowych autorki. Ano można, drogie panie. Że każdy może pisać co chce? Że o gustach się nie dyskutuje? Po pierwsze, po to są gusty i każdy ma swoje zdanie, żeby móc z innymi pogadać i podyskutować. Drugiego argumentu, że każdy może pisać co chce, nie zbijam, bo się z tym zgadzam. Andrew Gottlieb miał pełne prawo napisać „Pij, graj, używaj”, a Michael Booth „Jedz, módl się, jedz”. Po prostu nie każdy musi to czytać.


Na widok podtytułu („czyli jak przypadkiem znalazłem spokój, równowagę i oświecenie”) dostałam drgawek. Zapowiadała się książka z gatunku dziamdziamowatych, słodko-pseudofilozoficznych refleksji nad każdą muszką, żuczkiem, kwiatuszkiem i tryliardem innych pierdołowatych rzeczy (żeby nie było – żuczki są spoko). Ale wzięłam tytuł do ręki z zamiarem zrecenzowania, więc przeczytać trzeba.

Do połowy szło ciężko. Choć i to lekko powiedziane - szło opornie do tego stopnia, że ani ruszyć naprzód się nie chciało, ani za bardzo wrócić do początku i zacząć jeszcze raz. Zresztą po co? Michael Booth na początku nudzi i robi to z tak niesamowitą konsekwencją, że aż miałam zamiar zatrzasnąć książkę z hukiem, byle by tylko nieco ją ożywić. Wydawało mi się, że autor leci stereotypem: zagoniony, znerwicowany, alkoholik, bez czasu na cokolwiek poza chlaniem i pracą, w międzyczasie stara się być zabawny, co w gruncie rzeczy układa się w rozdrażnienie narastające po drugiej stronie książki, czyli u czytelnika. Opowiada, nudzi, smęci… Aż w końcu nerwy puszczają nie tylko czytelnikowi, ale też żonie autora. Oświadcza, że nie ma zamiaru tego dłużej znosić i nie słuchając kolejnej fali mękolenia ojca jej dzieci zarządza półroczny wyjazd do Indii. Żeby facet nie czuł się kompletnie przybity, wspólnie zawierają umowę, że będą na zmianę decydować o kierunku podróży i sposobie spędzania czasu. Jeden dzień ona, drugi on. Na szczęście kobieta jest na tyle rozsądna, że a to przypadkiem wysiada silnik, a to o pół minuty spóźniają się na autobus i są zmuszeni nocować tam, gdzie ona proponuje. W końcu docierają do celu podróży (jej celu podróży – facet oczywiście nie dostrzega w tym żadnego podstępu), gdzie po rozpakowaniu bagaży kobieta z najszerszym możliwym uśmiechem na ustach oświadcza, że wiesz kochanie, właśnie zapisałam cię na trzymiesięczny kurs jogi, więc z twoich planów nici. I lepiej, żebyś się z tym pogodził.

Nie powiem, co dzieje się potem. Za to książka z kartki na kartkę robi się coraz bardziej wciągająca i jej druga część to może nie jest mistrzostwo literackiego poczucia humoru, ale za to wszystko tam dzieje się już bardzo prawdziwie. Realne są emocje, zachcianki, czasem współczucie, a kiedy indziej nadzieja i głośny śmiech. Zamiast bajki na dobranoc, przy której tak się nudzę, że zazwyczaj zasypiam, dostałam papierową kofeinę, przez którą nie mogłam zasnąć, póki jej nie skończyłam. Zamknęłam „Jedz, módl się, jedz” (choć nadal uważam, że to mało szczęśliwy tytuł) o 3:30 nad razem. To chyba wystarczy za moją opinię?


* przepis na makaron z rodzynkami z pierwszego zdjęcia:

Potrzebujesz: 1 paczkę makaronu obojętnie jakiego kształtu, 100 g rodzynek, 1 słoik suszonych pomidorów, 10 czarnych oliwek bez pestek, 100 g posiekanych migdałów, 200 g drobno startego parmezanu, pół szklanki gęstej śmietany (12%), 1/2-1 szklanka mleka (do rozrzedzenia), garść świeżego oregano, kilka listków świeżej mięty,  pieprz i sól. 
Jak przygotować: makaron ugotuj zgodnie z zaleceniami na opakowaniu (ma być al dente). W czasie, kiedy makaron się gotuje, pokrój pomidory na cienkie paski, oliwki na bardzo drobną kostkę i zetrzyj parmezan na tarce. Zioła bardzo drobno posiekaj. Kiedy makaron się ugotuje, odcedź i przełóż z powrotem do garnka. Dorzuć pomidory, migdały, oliwki, zioła, rodzynki, dolej mleko i śmietanę. Dodaj szczyptę pieprzu i soli. Wszystko wymieszaj. Ser się powoli stopi i w makaronie zrobią się małe ciągnące niteczki. Nałóż do miski i zjadaj. Smacznego!

Mistrzowie pióra i słowa. Konkurs

Lubisz czytać? A słuchać jak Ci czytają?

Bo mam do rozdania 4 audiobooki: dwie płyty "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa czytanego przez Wiktora Zborowskiego oraz dwie "Pod słońcem Toskanii" Frances Mayes z głosem Danuty Stenki. Płyty są dwiema pierwszymi częściami nowej kolekcji wypuszczonej przez Agorę, a sam pomysł nie jest nowy - to kontynuacja kolekcji sprzed czterech lat. Wtedy w ramach serii "Mistrzowie słowa" ukazało się 27 płyt, które można było puszczać do upadłego, żeby posłuchać aksamitnych głosów Marka Kondrada, Gustawa Holoubka, Janusza Gajosa czy Andrzeja Łapickiego. 


W tym roku każdy z 20 tomów kolekcji „Mistrzowie słowa ” zawiera audiobook w formacie MP3, bogato ilustrowaną książeczkę przedstawiającą sylwetkę danej aktorki czy aktora oraz informację o autorze i książce. Wśród tytułów, które mają się pojawić, będą na pewno: "Paragraf 22" w interpretacji Krzysztofa Globisza, „Wielki Gatsby" czytany przez Marcina Dorocińskiego czy „Dmuchnij pan w balonik" w wykonaniu Jana Kobuszewskiego.


Co trzeba zrobić, że dostać jednego z czterech audiobooków? 
Napisz, co sądzisz o audiobookach. Czy mają sens, czy nie? Czy to współczesna profanacja książki papierowej, czy wręcz przeciwnie, świetne udogodnienie dla zabieganych moli książkowych. Ciekawią mnie to, jakie macie opinie o literaturze w wersji audio. Słuchacie czy nie? Jesteście za czy przeciw? A może macie jakieś ulubione głosy?

Opinie pozostawiajcie w komentarzach. Nie będę wybierać najlepszej, bo ciekawi mnie różnorodność Waszych odpowiedzi i nie mam zamiaru ich oceniać pod warunkiem, że będą merytoryczne (zakładam, że nie wszyscy napiszą, że taaak, kochają audiobooki i chcą jeden, a w ogóle to fajny blog). Jeśli bardziej chcecie Stenkę niż Zborowskiego albo na odwrót, dopiszcie to. I koniecznie wpisujcie swoje maile, żebym mogła się potem skontaktować ze zwycięzcami. Za tydzień robię losowanie, wyniki w środę 24 października późnym wieczorem na blogu. Wyniki w poniedziałek 29 października, ponieważ autorce padł do poniedziałku Internet :)

środa, 10 października 2012

Ceramika z Kyoto, czyli test patelni Green Pan

Na fali zmian blogowych, postanowiłam odświeżyć kolejną rzecz: formę testów i recenzji nieliterackich. Produkty czy sprzęt kuchenny, które do tej pory brałam na warsztat, zawsze jakoś gubiły się pośród przepisów i cytatów. Dotykałam, oglądałam, poddawałam ekstremalnym temperaturom albo mieszałam z różnymi składnikami i guzik z tego był, bo zawsze to były recenzje "przy okazji": obręcze cukiernicze przy okazji piętrowego deseru, młynki z mieszankami ziół przy okazji świątecznych ciastek. Takie to wszystko niepotrzebnie wstrząśnięte i zmieszane.

Wpisy i recenzje będę publikować od dzisiaj w osobnych wpisach. Tak jak do tej pory było z konkursami (nota bene sprawdzajcie blog w przyszłym tygodniu - będę miała do rozdania audiobooki z nowej serii, która właśnie ukazała się w księgarniach). 

Na pierwszy ogień idzie patelnia. Niby nic spektakularnego, żadne tam szmery-bajery do dekoracji ciastek, żadne fikuśne wyciskarki do owoców, czekolady, tutki, rurki i flaszeczki, tu już ich zastosowanie dowolne.


Ale patelnię też można zrobić inną niż zazwyczaj. Na początek garść informacji: patelnia Green Pan z powłoką ceramiczną wykonana z zastosowaniem technologii Thermolon Ceramic. Jak zostałam zapewniona na etykiecie i w instrukcji, nic mi do patelni nie przywrze, w dodatku będzie bardziej ekologicznie i zdrowo. Czy faktycznie?


Już jakiś czas temu dostałam ją do przetestowania i do tej pory zbierałam się, żeby o niej napisać. Bo chciałam na niej zrobić możliwie najwięcej potraw, usmażyć różne jedzenia i spróbować najcudaczniejsze rzeczy z nią powyczyniać. Debiutem była jajecznica - danie w moim wykonaniu nie do zepsucia. Nawet kiedy nie potrafiłam nic więcej ponad ugotowanie jajka na twardo i zaparzenie herbaty, jajecznica zawsze wychodziła.


Potem było prażenie orzeszków, omlety, racuchy, grzanki, zapiekanki. Patelnia lądowała w piekarniku, była trzymana w zimnie, smażyłam na niej z dodatkiem tłuszczu i całkiem bez niego, dusiłam pod przykryciem, mieszałam drewnianymi i silikonowymi szpatułkami.

Wnioski?

Pierwszy podstawowy - do smażenia zużyłam mniej tłuszczu. Nie musiałam lać tego "trochę więcej" po to tylko, żeby mi się nic nie przykleiło do powierzchni patelni. A taki mam zazwyczaj problem przy puszystym omlecie. Z wierzchu pięknie zrumieniony, ale jak chcę go zsunąć na talerz okazuje się, że jest do niego przyklejony na amen. Green Pan test na omlet zdał śpiewająco (i mniej tłusto). Zachęcona pierwszym sukcesem, zaczęłam smażyć po kolei wszystkie najbardziej przypalające się dania: jajka sadzone, racuchy, naleśniki, placki ziemniaczane, placuszki z cukinii. Żeby przez moje niejedzenie mięsa test nie stracił na wiarygodności (albo po prostu żeby moja ciekawość nie pozostała niezaspokojona), D. dołączył z mięsem i rybą. Były też makarony i sosy, i mieszanka jednego z drugim. Karmel też dał radę (choć ten już bez tłuszczu w ogóle).



Wpadło mi do głowy pytanie: to może da się smażyć na tej patelni w ogóle bez tłuszczu? Poświęcając się i przygotowując przy okazji kilka niezłych kolacji, wrzucałam po kolei na rozgrzaną i nierozgrzaną powierzchnię podobny repertuar produktów jak poprzednio. Bez dodatku tłuszczu jednak się przypalały, dokładnie tak jak na zwykłej patelni. Ciekawe jest jednak to, że nawet wtedy nie przywierały. Ale tłuszcz jednak nawet do smażenia na Green Panie jest potrzebny. Można go używać oszczędniej, to fakt i jednocześnie bardzo duża zaleta, ale nie da się z niego całkowicie zrezygnować. Dla dobrej kondycji swojej (przypalanki jak wiadomo do najzdrowszych nie należą) i kuchni, a w szczególności przejrzystości powietrza i świeżych zapachów. 

Chyba więc jeszcze się taki mądry nie narodził, który by wymyślił patelnię nieprzypaleniową.


Czy smażenie na niej jest zdrowsze i bardziej eko? Powierzchnia Green Pan pokryta jest mineralną, ceramiczną powłoką, która nie zawiera w sobie PTFE ani oleju silikonowego. PTFE to skrót od politetrafluoroetylenu, czyli inaczej woskowatej substancji, dość łatwej do zarysowania, którą pokrywa się tradycyjne patelnie. Po rozgrzaniu takiej patelni do ponad 260 stopni Celsjusza, PTFE zaczyna ulegać rozkładowi i uwalniać w niewielkich ilościach, ale jednak toksyczne opary. U ludzi mogą powodować trudności w oddychaniu, bóle głowy i nudności. 

Kolejna próba: patelnia ląduje w piekarniku. W instrukcji stoi jak byk: "uchwyty patelni produkowane są z nienagrzewającego się bakelitu, dzięki czemu śmiało można je stosować w piekarniku". Przekonamy się? 200 stopni, pół godziny. Docelowo: duża tortilla. Przy okazji sprawdzenie, czy rączka się nie stopi i czy faktycznie po wyjęciu z piekarnika nie poparzę się uchwytem. Wynik końcowy patelnia - ja 1:1. Nic się nie stopiło i nie przywarło. Ale uchwyt był nagrzany. Ostygł po 10 minutach. Nie wiem czy to wina wysokiej temperatury, czy rączka generalnie się nagrzewa, ale trzeba ją jednak chwytać przez ściereczkę albo silikonową łapkę.

Dodatkowy punkt dla Green Panu należy się za stabilność całej konstrukcji.  Dobrze rozprowadza ciepło po całej powierzchni. Nie odkształca się i nie chybocze na boki, co przy jej wadze jest dość istotne. Patelnia jest ceramiczna, więc automatycznie musi trochę ważyć.


Przez trzy miesiące smażyłam, piekłam, prażyłam, podgrzewałam i odgrzewałam co tylko się dało. Jestem bardzo zadowolona z efektów. Także z tego, że patelnię się szybko i łatwo myje. Że dużo waży? No bo tak ma właśnie być. Że jednak coś się przypala? Nie ma chyba patelni, na której po 30 minutach bez mieszania czosnek, dajmy na to, by się nie spalił. Niezmiennie zaskakuje mnie jednak fakt, że ten przykładowy czosnek mimo iż się spali na węgielek, to nie przywrze do powierzchni. Ogólnie jestem bardzo zadowolona. Po przyzwyczajeniu się do Green Pan chyba nie chcę przyzwyczajać sie na nowo do blaszanych i teflonowych patelni.

Informacje w pigułce:
Patelnia ceramiczna z technologią ThermolonTM
Model z serii Kyoto 
Średnica: 24 cm
Pokrywka: nie
Producent: Green Pan 
Cena: ok. 150-180 zł
Gwarancja: 2 lata na powłokę, 5 lat na korpus patelni
Gdzie kupić: sklepy AGD (lista sklepów na stronie producenta) lub zamówić przez internet
Więcej informacji: www.green-pan.pl

wtorek, 9 października 2012

Czy blog jest papierowy?


Właśnie dostałam przemiłą informację, że Book me a cookie został nominowany do nagrody Papierowy Ekran 2012 - przyznawanej od pięciu lat, w wyniku której Kapituła konkursu oraz czytelnicy wybierają najlepsze ich zdaniem serwisy internetowe i blogi o książkach. 

Jeśli lubicie Book me, będzie mi bardzo miło gdy zagłosujecie. Wystarczy kliknąć tutaj: http://papierowyekran.pl/s/strony/id/205 


Do 22 października internauci mogą głosować na nominowane serwisy. W efekcie tego głosowania Czytelnicy wyłonią, niezależnie od Kapituły Konkursowej, serwis najlepszy ich zdaniem.
Rozstrzygnięcie konkursu odbędzie się 27 października podczas Targów Książki w Krakowie.


Bardzo dziękuję :)



Latające książki kucharskie - wyniki losowania

Oj, jak dużo osób zgłosiło się do kuchennej edycji latających książek (i od razu odpowiedź skąd "latające książki" - za pierwszym razem jak rozdawałam je w ten sposób, napisałam, że książki polecą do zwycięzców i faktycznie - niektóre poleciały dosłownie, przez air post, za granicę. A że nazwa mi się spodobała, już tak zostało i każde moje blogowe rozdawnictwo książek ma właśnie taką nazwę). 

Szybka akcja blogowa: siedem dni, ponad dwieście chętnych osób i ostatecznie dziesięć kupek karteczek, po jednej na każdą książkę (jednocześnie po cichu żałuję, że miałam tylko 10 książek do rozdania, bo popyt jak widać był na co najmniej dwadzieścia razy tyle). 


Wymieszane, wymerdane i voila! wylosowane.


Książki lecą do...


1. lisiak.a2
2. agnieszka23
3. kama
4. edith
5. untitled_d
6. aga23034
7. lovely_paula
8. jancia333
9. istria
10. magda


Gratulacje! :)

Zwycięzcy powinni do jutra otrzymać ode mnie maile z potwierdzeniem.
A wszystkim kuchennym molom książkowym bardzo dziękuję i zapraszam do kolejnych latających książek.
Related Posts with Thumbnails